Historia, to – z grubsza rzecz ujmując, nic innego jak pamięć. W polskiej historii wciąż i wciąż mamy do czynienia z pamięcią albo niechcianą, albo manipulowaną. Efekt jest oczywisty: relatywizm tożsamości narodowej i atrofia państwowej racji stanu. Dla pokolenia powojennego, tego po roku 1945, takim artefaktem pamięci był Katyń. Dzisiaj mamy Wołyń.
Pamięć zamknięta w muzeach, zapisana na setkach stron naukowych dysertacji, przekuta w spiż lub granit, to o wiele za mało, aby być dumnym z bycia Polakiem. To trochę jak lektura obowiązkowa, o której się szybko zapomina, gdy zdamy jakiś tam egzamin. Pamięci nie da się „zaliczyć”, co niestety wciąż robią politycy przy okazji jakichś rocznic lub świątecznych dat. Tak między innymi wygląda pamięć Wołynia, zadekretowana nawet uchwałą sejmową, bo specjaliści od wizerunku uznali w roku 2013, że warto zainwestować w elektorat kresowy doświadczony osobiście lub rodzinnie ludobójstwem ukraińskich nazistów w latach 1939 – 1947. Chodzi tutaj przecież o parę milionów ludzi, którym przez lata peerelu nawet o tym nie wolno było mówić (podobnie jak było to z Katyniem). W III RP Wołyń bowiem zdecydowanie nie pasował to do Giedroyciowej wizji polskiej polityki zagranicznej. Ta toksyczna koncepcja relacji naszego państwa z ukraińskim sąsiadem obowiązuje do dzisiaj, a wojna tocząca się od lutego tego roku na ziemiach ukrainnych wręcz zdogmatyzowała tę jednostronną narrację ahistoryczną.
Polska pamięć posiada jednak swój wymiar unikalny w sakli międzynarodowej, co najlepiej widać w czas Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego. Odwiedzanie cmentarzy i zapalnie zniczy na grobach wciąż jeszcze nie jest u nas skansenem czy marketingowym eventem. Tutaj mamy do czynienia z duchowością niezrozumiałą dla zsekularyzowanych społeczeństw świata zachodniego. I to właśnie ta duchowość czyni z pamięci materię twórczą, kreatywną w budowaniu tożsamości kolejnych pokoleń. Lekceważenie takich symboli i tak definiowanych uczuć, to oczywista metoda na globalne odmóżdżenie, a tym samym sprowadzenie narodów do poziomu wegetacji fizjologicznej.
Wesprzyj nas już teraz!
A że można dokładnie inaczej, pokazuje przykład Izraela, gdzie na pamięci holokaustu zbudowano nie tylko tożsamość państwa, ale i jego polityczną rację stanu. Możemy mieć wiele zastrzeżeń – nawet słusznych – do tego żydowskiego sposobu traktowania historii, ale musimy przyznać, że te bezkompromisowe działania stworzyły silne i dumne państwo, z którym nie można się nie liczyć.
Tymczasem u nas, wobec zbliżającej się daty 11 lipca, czyli daty Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów, premier Mateusz Morawiecki, gdzieś na marginalnym forum, odwołując się do pamięci swojej rodziny, deklarował: „Nie ma we mnie ani krzty przyzwolenia na fałszowanie historii i umniejszanie ludobójstwa Polaków na Wołyniu i na Kresach wschodnich”. Szef rządu powiedział, a funkcjonariusze państwowych czy samorządowych instytucji, jakby wiedząc, że to tylko słowa, a działać trzeba inaczej, od marca pacyfikują wszelkie próby czynnego kultywowania pamięci zagłady Polaków. Mój Teatr Nie Teraz doświadczył tego osobiści, gdy odwoływano zaplanowane na lipiec prezentacje spektaklu „Ballada o Wołyniu”, motywując to stwierdzeniem, że obecnie „nie wypada”.
Wiele środowisk kresowych i narodowych w różnej formie organizuje upamiętnienie „11 Lipca”, ale wszystko to odbywa się gdzieś bokiem, kątem, marginalnie. Niemniej te działania, ich determinacja stworzyły istotną presję na rządzących. Kancelaria Prezydenta RP tuż przed niedzielą ogłosiła, że prezydent Andrzej Duda weźmie jednak udział w obchodach upamiętniających rzeź wołyńską i złoży symboliczną wiązankę kwiatów na Skwerze Wołyńskim w Warszawie. Prezydent pewnie też coś przy okazji powie; pewnie tu i tam zabiorą głos inni polityce, którzy do tej pory nie widzieli możliwości poruszania tego „drażliwego”, „kontrowersyjnego” tematu i deklarowali, że tak, że oczywiście, ale „niech się wojna skończy”, bo „nie możemy przecież traumatyzować uchodźców z Ukrainy”, których gościmy w Polsce.
Duchowość pamięci to najwyższa forma szacunku dla przeszłości, ale również najskuteczniejszy sposób na edukację narodową. Koniunkturalizm polityczny czy biznesowy zabijają pamięć, a nawet odwracają historyczną prawdę, czyniąc niejednokrotnie z bohaterów bandytów, a z katów ofiary. Skutkiem niejako ubocznym takiej lobotomii społecznej jest zobojętnienie, ów „tumiwisizm”, który kończy się usankcjonowaną prawnie eutanazją tego, co było, łącznie z mordowaniem żywych (również członków własnej rodziny), którzy z racji swojego wieku pamiętaj jeszcze to, o czym pamiętać nie należy i wolno.
Najlepszym środowiskiem dla pamięci duchowej kreatywnej jest rodzina. Przekazywanie pokoleniom wstępującym prawdy, dobra i piękna, to od wieków było zadanie rodziców, a jeszcze bardziej dziadków. Wszystko w oparciu o dzieje własnych przodków wpisane w obszar mniejszej ojczyzny. To jest wymiar – można rzec – jednostkowy. Kiedy chcemy tak rozumianą pamięć zdefiniować szerzej – narodowo, państwowo, to musimy odwołać się do sztuki, do działań artystycznych, które poprzez znak i metaforę ową duchowość pamięci są w stanie zamienić na dodaną wartość edukacyjną.
Jeżeli zgodzimy się na to, że pamięć można koncesjonować i uzależnić od doraźnej koniunktury czy emocji, że można wobec pamięci zastosować, jak w przypadku Wołynia, klauzulę: „nie teraz”, to miejmy świadomość, że tym samym wyrażamy zgodę na onumerowanie nas niczym w obozie koncentracyjnym, a więc na odebranie nam tożsamości.
Tomasz A. Żak
„Ballada o Wołyniu”. Spektakl obok którego nie można przejść obojętnie