A wiecie Państwo, że w Brukseli znów się ktoś artystycznie zesmrodził? Aha, już wiecie… Tymczasem niejaka Szpila i niejaka Tomczyk-Boczko pytają w poznańskim Teatrze Polskim: „Czy kobieta w Polsce jest człowiekiem?” Reżyser Warlikowski, doktor honoris causa krakowskiej Akademii Teatralnej, kultywowanie pamięci Powstania Warszawskiego kojarzy z neofaszystami, a 79-letni aktor Peszek marzy o rewolucji seksualnej, która ostatecznie zniszczy Kościół.
Już niejeden raz wspominałem o mojej awersji do opisywania kolejnych odrażających odsłon sztuki współczesnej, a szczególnie teatru. Niemniej podejmowałem jednostkowe analizy, wedle mnie konieczne dla zrozumienia mechanizmów antysztuki degenerującej naszą cywilizację. Czas najwyższy na coś innego.
Wesprzyj nas już teraz!
Etap trwającej trzy dziesięciolecia kulturowej demoralizacji naszego narodu mamy już za sobą. Sztuka, zgodnie zresztą z ideologicznym instruktażem takich komunistycznych autorytetów jak Antonio Gramsci czy Rudi Dutschke, odegrała w tym niepoślednią rolę. Rodzimi komisarze tej rewolucji nieprzypadkowo na swe jaczejki wybrali instytucjonalne teatry. Kiedyś ich „pierwszym sekretarzem” był Krystian Lupa, dzisiaj „sekretarzycą” numer jeden jest Monika Strzępka.
To, do czego doprowadzono, doskonale podsumowała i zdefiniowała znawczyni polskiej Melpomeny, Temida Stankiewicz-Podhorecka, podczas niedawnej rozmowy przeprowadzonej w Radio Maryja z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru: – Współczesny teatr odrzucił bowiem klasyczną triadę (piękno, dobro i prawda) stanowiącą fundament sztuki. Piękno zastąpiono „estetyką brzydoty” zarówno w kwestii scenografii, kostiumów, jak i języka czy samego tematu. Zamiast dobra we współczesnym teatrze bardzo uwidacznia się afirmacja zła. Prawda została zaś zastąpiona „postprawdą”, czyli zanegowaniem istnienia prawdy obiektywnej.
Pełna zgoda. Powstaje wobec tego pytanie: co w tej sytuacji czynić nam wypada dalej? To, że nie powinniśmy protestować, to oczywiste. Zbieranie podpisów, apele, petycje, artykuły interwencyjne, a nawet modlitwy przed fasadą którejś z okupowanych instytucji kultury – to nie ma przecież sensu. Kreowanie pozytywnych wartości nie polega na masochistycznym opisywaniu szafotu, na którym chcą nas poddać dekapitacji, a tym bardziej na bronieniu tego, czego obronić się nie da. I żeby być dobrze zrozumianym: mnie chodzi o to, że nie da się obronić cnoty w lupanarze, bo jej tam już nie ma. I warto sobie oszczędzić moralnego kaca, który w takim przypadku jest gwarantowany, gdyż te wszelkie protesty od lat kończą się niczym, czyli kolejną gorzką przegraną i kolejną, jeszcze bardziej gorzką przegraną.
Zło żywi się protestami ludzi normalnych. A to, że tacy ludzie jeszcze istnieją, wywołuje dodatkowe paroksyzmy wściekłości i obserwowaną wokoło eskalację draństwa i podłości. Swoją drogą, jest to naturalna puenta tej zaplanowanej demoralizacji. Polska, tak naprawdę, zgodnie z teorią „agentury wpływu”, weszła w czas destabilizacji, a więc jest już na drugim etapie marksistowskiej ideologicznej zmiany. Ta zaś prowadzi do oczywistego finału, jakim ma być totalna utrata tożsamości przez naród, a w efekcie zamknięcie nas w liberalno-demokratycznym matriksie. Na horyzoncie szczerzy kły nieuchronny kryzys gospodarczy (etap trzeci), a potem to już tylko „będzie lepiej”. Nie doktoryzujmy się więc ze zła, ale skupmy się – jak Polska długa i szeroka – na robieniu dobra.
Poli-tyci
W tytule mojego pisania przywołuję polityków i sugeruję, że oni intelektualnie nie ogarniają tego, co właśnie wyartykułowałem. No cóż, demokracja „wypłaszcza” również intelekt. I znów konieczne zastrzeżenie: są personalne wyjątki od tej reguły, a im dalej od Warszawy, to jest ich więcej. Ci wprasowani w system „nic nie mogą”, a kiedy chcą móc, to wykrwawiają się i giną albo… „transformują”, a wówczas tylko „Jaki-taki” awatar do złudzenia imituje model potrzebny na danym etapie transformacji.
A czego nie rozumieją ci, którym Opatrzność (przez niewierzących zwana losem) dała „na chwilę” jakiś fragment władzy w ręce? Dopowiedzmy, że chodzi o tę władzę, która pozwala wpływać na życie innych, na to, jaką jest Polska… A więc, choć posługują się marksistowską retoryką, nie rozumieją, że to nie „środki produkcji” są najważniejsze ale „nadbudowa”. Patriotyczne rocznice i jubileusze, czy jakieś tam inne dożynki, traktują jako dekorum, jako konieczne „zaliczanie emocji” elektoratu. Nie pojmują, że ten sposób „rządzenia”, to prosta droga do politycznej klęski. I tak się właśnie dzieje. Do tego dochodzi polityczna poprawność suflowana przez obcych, oczywista kiedy nie ma w państwie zdefiniowanej narodowej racji stanu. A nie może jej być, bo idący do władzy nie mają tego w sobie, bo za nich „myśli partia”.
Mordor również, żeby nie było złudzeń, kieruje się paradygmatem partyjnym wpisanym w praktykę demokratycznego rytuału. Co ciekawe, wielu ludzi wciąż zaskakuje podobieństwo do siebie dwóch „walczących ze sobą plemion”. Otóż i ci „źli”, i ci dobrzy”, swe kariery budują bowiem na populizmie pełnym „humanizmu” i „socjalizmu”, czyli tak czy siak na marksizmie. Tyle że ci „nasi” używają tego wszystkiego werbalnie i doraźnie-kadencyjnie, a owi „oni” wyraźnie praktyczniej i perspektywicznie. Dlatego instytucje kultury są w ich rękach, szkoły działają „po ichniemu”, a kościoły pustoszeją. Efekt, wcześniej niż później, przy urnach wyborczych będzie oczywisty.
Przykładem – do bólu modelowym, „tyci-polityki” tych, którzy mienią się prawicą, jest ich stosunek do rzezi wołyńskiej, co szczególnie warto przywołać w czas 80. rocznicy owego genocidium atrox, którym Polacy zostali doświadczeni przez ukraińskich nacjonalistów. Tłumaczą sobie niektórzy, że obecne polityczne „ogrywanie Wołynia”, jest efektem zaangażowania się państwa polskiego w konflikt zbrojny trwający od ponad roku na Ukrainie. Mam jednak w tej kwestii nieco odmienne zdanie. Długoletnia praca teatralna dobrze to uzasadnia: z jednej strony w konkretnych działaniach polityków, a z drugiej w ich zaniechaniach. Bo przecież każdy powinien to wiedzieć, że taka, a nie inna oferta publicznych instytucji kultury jest prostą funkcją polityki, tego, kto tymi instytucjami zarządza. Podobnie jest z całym systemem dotacyjnym, począwszy od „środków unijnych”, a skończywszy na grantach otrzymywanych od lokalnych, ale też i „egzotycznych” fundacji. Przy okazji cały ten postmarksistowski system od lat mocno pracuje nad tym, aby zlikwidować wszelką prywatną własność (w tym mecenat Kościoła katolickiego), bo czyjaś własność wciąż jeszcze jest w stanie wygenerować środki mogące przełamywać – choćby punktowo – osaczający nas ideologiczny monopol.
I tego właśnie nie chcą pojąć tyci-ludzie zajmujący się polityką. Tego, że Polski nie zmieni kolejna ścieżka rowerowa, nie zmienią tzw. budżety obywatelskie, ale może to uczynić jedna piosenka. Oni uwierzyli, że to jednak materia rządzi światem, a nie duch. Mój Teatr Nie Teraz od ponad dekady ma w swoim repertuarze spektakl „Ballada o Wołyniu”. Niestety, już drugi rok nie jest nam dane iść z nim do ludzi. Kiedy dziesięć lat wcześniej funkcjonariusze ówczesnej władzy blokowali przedstawienie, było to oczywistą konsekwencją ich antypolskiej miłości do „multikulti”, ale także wynikało z obawy, aby nie zakłócić wdrażanej tutaj powszechnie „pedagogiki wstydu” (Wedle schematu: „Bo jeżeli nawet Ukraińcy Polaków mordowali, to pewnie mieli za co”). Od ubiegłego roku odwoływanie, nawet wcześniej zamawianych prezentacji „Ballady…”, uzasadniane jest argumentem, który ma być oczywistym: „Bo nie wypada”. Nie jest oczywisty. Jest tak naprawdę podły. Kiedyś nie wypadało mówić prawdy o Katyniu, a dzisiaj o Wołyniu. Innymi słowy, nie jest dobrze kreować uczciwej sztuki o Polsce. Taka oto artystyczna konstatacja się tutaj narzuca.
Inaczej, czyli dla ludzi
Zostawmy systemowe urzędy i urzędujących tam wystraszonych ignorantów chcących za wszelką cenę dotrwać przynajmniej do końca kadencji swoich pryncypałów. Zostawmy te budynki, w których już od dawna nie uświadczysz żadnej z cnót kardynalnych. To żerowisko czekistów antykulturowej okupacji. Ojczyzna żąda fundamentalnej ortodoksji, a w wojnie cywilizacji najważniejszą bronią są dzieła. Na nie czekają setki tysięcy ludzi. Oni potrzebują sztuki, która ich nie będzie obrażała, która opowie o tym, co jest w nich, co jest wokoło; która da im siłę. Ci ludzie są dzisiaj z kultury wykluczeni, szczególnie z kultury wyższej. Jedynym możliwym sposobem, aby do nich dotrzeć, jest drugi obieg. Tak, dokładnie tak rozumiany jak ten z czasów stanu wojennego. Obieg sztuki działający poza mainstreamem, poza cenzurą i poza wszelką poprawnością polityczną lub towarzyską.
Z początkiem ubiegłego wieku Polacy nie mieli swego państwa. Ich tęsknota za niepodległą i suwerenną Polską tak naprawdę wiele się nie różni od naszej tęsknoty za możliwością życia w kraju kierującym się polskim interesem narodowym i polską tradycją. Nasi dziadowie wymyślili sposób na ówczesne zniewolenie – wystarczy skorzystać. W każdym z zaborów (szczególnie w austriackim) powoływano do życia „domy ludowe”, lokalizowane – co ciekawe – przede wszystkim na wsiach, a więc tam gdzie okupacyjna zgnilizna jeszcze nie dotarła. Warto odwołać się tutaj do dokonań ks. Stanisława Stojałowskiego czy propagatora teatru ludowego, Jędrzeja Cierniaka. Tę unikalną kulturową inicjatywę doskonale scharakteryzowała ekonomistka i senator II kadencji Sejmu II Rzeczypospolitej, Zofia Daszyńska-Golińska:
Z pojęciem i życiem demokracji wiąże się konieczność ognisk zbiorowego życia, ognisk kulturalnych, które by wprowadzały lud w krainę wiedzy, piękna, życia towarzyskiego; które umożliwiałyby mu wszelką akcję społeczną, wymianę publiczną myśli, formułowanie życzeń, wytwarzanie nowych form współżycia (…). W warunkach życia naszego narodu domy ludowe stają się niekiedy placówkami narodowymi.
Domy Ludowe powstawały najczęściej ze składek, niekiedy z prywatnych donacji. Regułą było, że musiała tam być sala teatralna, ale również biblioteka. Gospodarzami tych Domów były nie instytucje, ale – jakby to dzisiaj nazwać – organizacje pozarządowe (np. mieszkańcy wsi). Wobec wynaradawiającej i demoralizującej polityki zaborców te swoiste ośrodki kultury tworzyły bezcenną edukacyjną, kulturową alternatywę. Były niejednokrotnie miejscem narodzin patriotycznych polskich elit. Nasi dziadowie po prostu nie zgodzili się być marginesem we własnym kraju. Dlaczego my na to przystajemy? Nasz współczesny „drugi obieg”, w moim sprawy rozumieniu, to właśnie takie miejsca, takie „domy dla ludzi”, domy dla myśli i sztuki, która jest po prostu polska.
Tomasz A. Żak