I znów obchodzimy okrągłą rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego. Już dziesięć lat temu w mediach publicznych okolicznościowe obchody promowano pod hasłem „Styczeń wolności”. Dzisiaj, tej medialnej „wolności” jest jeszcze więcej. Ech, te rocznice! W tym roku możemy na przykład jeszcze świętować 80-tą rocznicę Konferencji w Teheranie, za rok niewątpliwie nie zapomnimy o 80-tej rocznicy Powstania Warszawskiego, a za dwa lata będzie okazja na uczczenie „osiemdziesiątki” Konferencji Jałtańskiej. Czemu, w jednym szeregu stawiam tragiczne zrywy narodowe wraz „kamieniami milowymi” zdrady Polski przez aliantów? Ponieważ, jak w tym gorzkim powiedzeniu, Polak znów jest głupi, pomimo szkód jakie wciąż ponosi jego wolność.
Nie zamierzam tutaj wchodzić w trwający od pokoleń lechicki dyskurs: „Bić się czy nie bić”. Zdecydowanie bardziej chciałbym móc porozmawiać o tym, co robić po kolejnej przegranej mojej Ojczyzny. Zupełnie nie przekonują mnie tramtadrackie popisy propagandzistów, którzy dla sobie wiadomych politycznych celów wmawiają Polakom, jak to „pięknie jest z honorem lec”, bo przegrywając odnosimy „moralne zwycięstwo”. Takie właśnie narracje, niestety, są używane w ramach kampanii przywołujących rok 1863. Dopiero co Prezydent Andrzej Duda, zdecydowanie w duchu „internacjonalizmu”, mówił o tym przegranym powstaniu, jako o walce „za wolność naszą i waszą”, ale przede wszystkim wyraził przekonanie, że powstanie to „na zawsze pozostanie świadectwem nieujarzmionej siły wolności”. Dekadę wcześniej epatowano nas takim oto cytatem: „całe powstanie, łącznie z jego klęską, było szczeblem, być może tym najtrudniejszym, po którym naród polski wspinał się ku lepszej przyszłości”. Trzeba być kompletnym ignorantem, aby coś takiego „kupić”, ale – jak wiemy – proces ogłupiania społeczeństwa trwa od dawna, a więc nadawcy pewnie myślą, że można nam już ten kit sprzedać. Jak rozumiem, ta strategia dezinformacyjna podobne konkluzje skonstruuje dla hekatomby Powstania Warszawskiego albo i dla „Rzezi Wołyńskiej”…
Tak dwa wieki temu, jak i dzisiaj, o losach narodów i państw ostatecznie nie decydują konfrontujący się ze sobą i nawzajem się zabijający żołnierze, ale konferujący przy zielonych stolikach macherzy od polityki. Można to porównać do losu indywidualnego Kowalskiego, który dał się namówić na wzięcie kredytu: podpisałeś i będziesz płacił. Ale jest i tak, że za Kowalskiego podpisuje kto inny (jak np. w Jałcie). Bywa też, że podpisuje ktoś kogo Kowalski wyznaczył swym pełnomocnikiem (np. w ramach mandatu wyborczego), ale Kowalski nie ma świadomości, co w jego imieniu ten „wybraniec” kontraktuje (np. w Lizbonie, albo w Nowym Jorku). Zdziwienie, oburzenie pojawia się później; najczęściej wtedy jak zaczynają przychodzić faktury do zapłaty. Te faktury proszę traktować metaforycznie, choć w realu wzrost kosztów i obciążeń podatkowo-składkowych w ramach „Polskiego Ładu” doprowadził już do likwidacji ponad 200 tys. polskich firm. Jeden z takich „zlikwidowanych” przedsiębiorców (zatrudniał 4 osoby) powiedział mi, że wolałby, jak jego dziadek, strzelać do Niemców na wojnie, bo tam jednak była szansa, aby przeżyć.
Wesprzyj nas już teraz!
Charte des droits fondamentaux ou la mort
Wróćmy jednak do metafory, bo to, co materialne można stracić, można też odzyskać, a pokazuje nam to dowodnie polska historia. Gorzej, dużo gorzej jest z utratą narodowej tożsamości, z przekonstruowaniem moralnego dekalogu, a tutaj właśnie faktury wystawiane przez naszych „zachodnich partnerów” mnożą się i są coraz bardziej wygórowane. Progowym dla nas w tej kwestii było podpisanie w roku 2007 Traktatu Lizbońskiego, dokładnie 13 grudnia (ech, te daty!), w efekcie czego zaimportowaliśmy do Polski całą paletę kolorowych zagrożeń, które dotąd mogliśmy oglądać bezpiecznie, bo z daleka, np. podczas podróży do Niemiec, Anglii czy przede wszystkim USA. Dziesięć lat później, europoseł Mirosław Piotrowski, tak podsumował ten „import”: „Traktat lizboński wszedł w życie wbrew woli obywateli, niejako tylnymi drzwiami. Dowodzą tego wypowiedzi czołowych europejskich polityków (…) Wprowadzono dokument ograniczający suwerenność krajów i wbrew ich woli, a niekiedy pod przymusem”.
Kluczowe dyrektywy traktatu zawiera towarzysząca mu Karta Praw Podstawowych. Nazwa tego dokumentu jest zgrabną marketingową fasadą (prawie jak Deklaracja praw człowieka i obywatela z czasów rewolucji we Francji), którą można zmieniać, a przede wszystkim interpretować wedle życzenia tych, którzy sami siebie uczynili „strażnikami” owych „praw”. A wśród tych „praw” odnajdziemy np. ładnie się prezentujące w zapisie „poszanowanie życia prywatnego i rodzinnego”. Brzmi dobrze, ale autorom zdecydowanie nie chodzi o polskie rozumienie rodziny czy prywatności jako takiej. Im chodzi o osoby i środowiska LGBTIQ (czytaj: pederaści, lesbijki i inni odmieńcy seksualni); im chodzi o pełną i legalną aborcję wspieraną przez państwo; im chodzi o SRHR (czytaj: tzw. sprawiedliwość reprodukcyjna, czyli np. prawo do nie posiadania dzieci). Wszystko to nie tylko ma być dostępne, ale również promowane poprzez edukację. Jest w tym jeszcze jedna „sugestia”: należy „się przyjrzeć” (czytaj: monitorować i eliminować) „grupom antygenderowym i sprzeciwiającym się prawu do aborcji”. Za nieprzestrzeganie Karty są kary. Na przykład można „zamrażać” przysługujące państwom środki finansowe. Chyba Państwu to coś mówi, prawda?
Sustainable Development Goals and all clear
Naszej metafory nie jest w stanie zatrzymać nawet ocean. Oto jesienią roku 2015, w siedzibie głównej ONZ w Nowym Jorku odbył się tzw. „szczyt”. Na tym szczycie przyjęto ważny dokument zobowiązujący państwa członkowskie do określonych działań formalnych i organizacyjnych, skądinąd rozłożonych na 15 lat, z oczywistą w takich sytuacjach opcją korekt i dodawania potrzebnych „po drodze” treści. Cele Zrównoważonego Rozwoju (SDG) – tak zwie się to zadanie prawne i jak najbardziej kulturowe, obliguje również Polskę. W duchu globalizmu dokument ten zdefiniował sekretarz generalny ONZ, António Manuel de Oliveira Guterres: „Mamy przed sobą śmiałą agendę rozwoju. Teraz musimy pracować nad tym, żeby stała się ona rzeczywistością w życiu każdego człowieka na świecie.”
Promowany przez ONZ dokument pełen jest nowomowy jak z komunistycznych czasów, w stylu: „skupimy się na dobrobycie ludzi”, „zmienimy świat na lepsze”. Nie zapomniano przy tym o współczesnych trendach typu – „przeciwdziałanie zmianom klimatycznym”. Agenda rozpisana na 17 celów definiuje 5 najważniejszych obszarów działania: „ludzie, nasza planeta, dobrobyt, pokój na świecie i partnerstwo”. Przypominam – to nowomowa, a więc wypowiadane czy zapisane słowa nie oznaczają tego, jak my je rozumiemy, ale to, jaka jest intencja „inżynierów dusz”. Na przykład, kiedy w szczegółowych zapisach czytamy o „ochronie życia ludzkiego na wczesnym etapie rozwoju oraz ochronie konstytucyjnych praw rodziców”, to musimy wiedzieć, że autorom tych słów chodzi o tzw. prawa reprodukcyjne i seksualne, które w praktyce mają ograniczać konstytucyjne gwarancje ochrony życia ludzkiego oraz prawa rodziców do wychowywania dzieci.
Wszystko to jest od kilku lat dokładnie weryfikowane (w Polsce zajmuje się tym Główny Urząd Statystyczny) i oceniane według ustalonych dla projektu SDG „wskaźników”. Pierwszy raport realizacji celów zrównoważonego rozwoju w naszym państwie został przyjęty przez Radę Ministrów już w 2018 roku. Raporty są przekazywane do „centrali”. Rosnąca wobec Polski presja na promowanie antykoncepcji, seksualizacji dzieci poprzez edukację oraz zapewnienia niepełnoletnim możliwości aborcji bez wiedzy i zgody rodziców, wskazuje jednoznacznie na wciąż negatywną ocenę naszego „postępu” w zakresie SDG. Rządzący muszą przyspieszyć, to jasne!
Будем жить, увидим
Proszę nie być zdziwionym, że odwołując się do nietrafionych inwestycji („nietrafione” to taki eufemizm) w polskiej polityce, nic nie piszę o zaangażowaniu naszego państwa w wojnę na Ukrainie. To po prostu jest zbyt oczywiste, a wnioski nasuwają się same. Jest jednak istotna różnica – o ile te wymienione powyżej zobowiązujące „kontrakty” wymyślane były w zagranicznych ośrodkach decyzyjnych i gdzieś tam podpisywane, o tyle w tej „ukrainnej” sprawie decyzje formalne zapadają w Warszawie i są tutaj sygnowane, tak przez władzę wykonawczą jak i ustawodawczą.
Kiedy traciliśmy nasze państwo z końcem XVIII wieku, odbywało się to na raty, konkretnie trzy – pierwsza w roku 1792, druga w 1793, a ostatnia w 1795. „Kredyt” zaciągnięty wcześniej przez rządzących u naszych sąsiadów spłaciliśmy wielopokoleniową utratą niepodległości, a „odsetki” były bardzo krwawe. Został nam jednak kraj rodzinny i rodowe srebra, czyli tożsamość. Inwestycje w sojusze, dokonane przez rządzących Polską międzywojenną, doprowadziły do drugiej utraty polskiego państwa, tej z 1939 roku, która nie tylko bardzo zubożyła nasze narodowe atuty, ale również wysoko podbiła koszty odsetek. Po roku 1945, w niesuwerennym komunistycznym państwie, wciąż jednak wiedzieliśmy kim jesteśmy. I choć polskość w dużej mierze musiała się ukrywać w kościelnej kruchcie, to ten depozyt dziadów uchowaliśmy aż do tzw. transformacji i… do kolejnych pomysłów inwestycyjnych realizowanych już przez nasze i już przecież demokratycznie wybrane władze… Proszę wybaczyć, ale nie chcę w tym tekście opisywać dalej tego, co Aleksander Bocheński w 1947 r. w swojej książce nazwał „dziejami głupoty w Polsce”. Pamflety i sarkazm mają krótki żywot, po którym pozostaje kac i zgryzoty. Jak mawiała moja babcia: Pożyjemy, zobaczymy.
Wróćmy, drogi Czytelniku, do innej okrągłej rocznicy sygnującej się 80-tką. Dokładnie tyle lat temu urodziła się Wanda Rutkiewicz. Poznałem ją w Tatrach, czyli tam gdzie „wolności ołtarze”. W górach, które będą stały jak stały, choć my się „miniemy”. Dobrze jest związać się liną z kimś komu ufamy. Dobrze jest iść w górę, zawsze w górę, bez względu na to, jakie przeszkody staną nam na drodze. Z góry widać całą Polskę i do Pana Boga stąd bliżej. Potem trzeba tylko zejść w doliny i zrobić dobrą robotę. To jest mój pomysł na każdą, nie tylko jubileuszową kampanię.
Tomasz A. Żak
Antypolski spektakl na Ukrainie! Jak lewacy szerzą nienawiść do Polski?