W naszej współczesnej historii stawaliśmy przed wieloma ekstremalnymi wyborami politycznymi. Nie trudno się domyślić, że taki wybór generuje w konsekwencji nie tylko sytuację gospodarczą czy egzystencjalną narodu (z zagrożeniem życia włącznie), ale również – o czym się zapomina – pewien profil etyczny, moralny społeczności, która na coś się decyduje lub w podjęte przez rządzących decyzje jest niejako „wmontowana”. Tak było na przykład z decyzją o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego; takim był również wybór, czy złożyć broń czy pozostać w lesie po 1945 roku. Myślę, że jednak najtrudniejszym wyzwaniem, przed którym wciąż my Polacy stoimy, jest jednoznaczne zdefiniowanie tego, kto mordował na Wołyniu…
Polityczne marzenie artysty
Moja praca nad scenariuszem Ballady o Wołyniu, spektaklu Teatru Nie Teraz z roku 2011, trwała kilka miesięcy, choć tak naprawdę „dorastałem” do tego tematu przez całe lata. Jednym z najważniejszych wątków w naszym rodzinnym przekazie o tym, co tam się wydarzyło w pamiętnym lipcu 1943, była opowieść o nocnej wizycie sąsiadki Ukrainki i ostrzeżeniu, aby moi dziadkowie uciekali, bo nad ranem banderowcy przyjdą mordować Polaków. Ten wątek ukraińskiego ostrzegania, ale też ukrywania Polaków przed rezunami z UPA, pojawia się bardzo często we wspomnieniach tych, którzy ocaleli. Spotykałem się z tym w wielu publikacjach źródłowych jak i licznych rozmowach z ludźmi z Kresów. Zostało to zresztą mocno wypunktowane w naszym przedstawieniu, gdzie nawet jedną z bohaterek jest ukraińska dziewczynka ratująca swoją polską koleżankę.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie mogłem wówczas zrozumieć, dlaczego nie mówi się o tych sprawiedliwych Ukraińcach; dlaczego o tym się nie pisze, nie robi reportaży, filmów, spektakli teatralnych, nie pisze się książek, gdy jednocześnie nasi politycy deklarują pomoc dla państwa ukraińskiego w jego dążeniu do integracji z zachodnią Europą. Rozumiałem, że takie sprawy były niemożliwe „za komuny”, kiedy mieliśmy zagipsowane cenzurą usta ze względu na to, iż ziemie polskie, na których to miało miejsce, stały się po wojnie częścią totalitarnego państwa sowieckiego, a nasz kraj jego podległym wasalem. W efekcie nic negatywnego nie wolno było mówić o tym, co jakkolwiek łączyło się z „wielkim bratem”. Ale przecież – tak to rozumiałem – po 1989 roku nic nie stało na przeszkodzie, aby tę ranę zagoić, aby tę traumę zamienić na wartość dodaną. To się wręcz narzucało, bo trudno o lepszy kontekst dla tej sprawy, jak właśnie pokazanie przez Polaków prawdziwych bohaterów zza Buga – Rusinów i Ukraińców, którzy heroicznie przeciwstawiali się nazistowskiej ideologii Doncowa i Bandery. Mogłoby to być równie skuteczne, jak działanie państwa Izrael, definiującego pozytywnie swe relacje z różnymi europejskimi nacjami poprzez uroczyste nadawanie tytułu „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” tym osobom, które ratowały Żydów przed niemieckimi represjami podczas II wojny światowej.
Moje myślenie sprzed tych kilkunastu lat mocno podbudowało naukowe opracowanie Romualda Niedzielko wydane w 2007 r. przez Instytut Pamięci Narodowej. Tytuł tej pracy definiuje dokładnie to co najważniejsze: Kresowa księga Sprawiedliwych 1939–1945. O Ukraińcach ratujących Polaków poddanych eksterminacji przez OUN i UPA.
W wydawniczym opisie czytamy: Zachowani we wdzięcznej pamięci ocalonych Ukraińcy – główni bohaterowie tej książki (ponad 1300 osób, niestety częstokroć anonimowych) zasłużyli na zaszczytne miano „sprawiedliwych” i na publiczne uhonorowanie, ponieważ z narażeniem życia, indywidualnie, a nawet całymi rodzinami, przeciwstawili się czynnie ludobójstwu (…) Kilkuset Ukraińców wykonawcy „akcji antypolskiej” ukarali śmiercią, uważając udzielanie pomocy „Lachom” za zdradę ukraińskich ideałów narodowych.
Krzyż
Od początku lat 90-tych XX wieku kluczem do relacji pomiędzy nowopowstałym państwem ukraińskim, a państwem polskim jest, ujmując to hasłowo – Wołyń. Tymczasem polityka zagraniczna III RP w relacjach z Ukrainą kieruje się nieustająco archiwalnym paradygmatem Jerzego Giedroycia. Zdefiniował to w ubiegłym roku profesor Jan Żaryn, Dyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej, udzielając wywiadu Radiu Poznań, przypominając, że tak w opozycji, jak i w rządzącej formacji PiS, „od zawsze” przeważała opinia, że nie można na Ukraińcach wymuszać jakiejś deklaracji, która by miała znamiona prawdy historycznej. A wszystko to zgodnie z przesłaniem redaktora „Paryskiej Kultury”, wedle którego w tej relacji z sąsiednim państwem stosunki polityczne są ważniejsze niż prawda historyczna.
Nic więc dziwnego, że Kresowianie i w ogóle Polacy musieli czekać aż do 2016 roku na to, aby Sejm podjął uchwałę o ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Nie obeszło się przy tym bez kontrowersji, choćby w kontekście tego, że uchwała ogranicza czasowo tę eksterminację etniczną do 1945 roku i do obywateli II RP, gdy tymczasem ludobójstwo na Polakach trwało także w granicach tzw. Polski Ludowej i aż do 1947 roku, czyli umownie do Akcji Wisła.
Uchwała jednak powstała, co było czymś więcej niż ważnym dla jeszcze żyjących świadków tamtych wydarzeń; często świadków, którzy „ocaleli cudem”. W tym samym roku, niejako równolegle do tej uchwały, ustanowione zostało specjalne odznaczenie państwowe – Krzyż Wschodni. Miał on być nadawany obcokrajowcom, którzy nieśli pomoc Polakom na dawnych Kresach Wschodnich oraz na terenach byłego Związku Sowieckiego i ratowali ich w obliczu prześladowań oraz ludobójstwa, ryzykując życiem własnym i swoich rodzin. A więc stało się dokładnie to, o co chodziło od lat, m.in. panu Władysławowi Siemaszko i jego córce Ewie, autorom fundamentalnego dla pamięci Kresów dzieła Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945, którzy wieloletnią benedyktyńską pracą utrwalili skazany na zapomnienie i niewygodny politycznie fragment naszych dziejów.
Teatr Nie Teraz mniej więcej w tym czasie prezentował Balladę o Wołyniu w Warszawie, w Bemowskim Centrum Kultury. Spotkałem się wtedy z Ewą Siemaszko i rozmawialiśmy właśnie o tym. Konkluzja była oczywista: jedynym sposobem na pojednanie Ukraińców i Polaków jest prawda, a jednocześnie odnalezienie w tym nacjonalistycznym piekielnym tyglu nienawiści owych Sprawiedliwych i uczynienie z ich autentycznego bohaterstwa mostu dla tego pojednania. Taką nadzieję wiązaliśmy z tym Krzyżem.
Bohater
Wspomina Jan Cichocki, polski nauczyciel we wsi Żdżary Duże, gmina Grzybowica, powiat Włodzimierski na Wołyniu (za monografią Siemaszków przytoczone w opracowaniu R. Niedzielki).
Przez 26 lat cieszyłem się wśród miejscowej ludności najlepszym zaufaniem, byłem dla tych ludzi ojcem, nauczycielem, doktorem, sędzią, wójtem, na każdym kroku pomagałem dobrą radą (…) Ludność ta zawsze mówiła, że nic złego bez ich wiedzy stać mi się nie może. Wszyscy jednogłośnie potępiali rabunek, morderstwa i palenie zagród (…) Kiedy 11 lipca o godz. 2.30 usłyszałem na pobliskich koloniach strzały, sam udałem się do domów i pytałem się, co się dzieje. Odpowiedź brzmiała jednogłośnie: „nic nie wiemy”. Ale na pół godziny przed napadem na mój dom, człowiek, który był złodziejem, był szereg razy karany za różne przestępstwa, w ostatniej chwili przybiegł do mnie do mego domu, płacząc jak małe dziecko, i o wszystkim mi opowiedział, co było w nocy postanowione na zebraniu i co się dookoła dzieje; prosił mnie, że o ile mi się uda z rodziną ujść żywym, bym kiedyś w życiu o nim wspomniał, powiedział też, że był pewny, iż najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele mnie powiadomili, jednak nic mi do ostatniej chwili nie mówią, a widząc zbliżającą się śmierć moją wraz z rodziną, spieszył by ostrzec. I tylko zawdzięczając jemu, uszedłem z rodziną żywym.
Ukrainiec, który ostrzegł rodzinę Cichockich przed banderowcami nazywał się Jan Bałut. Nie wiadomo, czy przeżył, czy miał rodzinę; nie wiadomo kiedy zmarł i gdzie jest pochowany. Na pewno jednak wiadomo, że Prezydent RP powinien udekorować go Krzyżem Wschodnim.
Tymczasem, aż do dzisiaj, czyli do lipca 2023, co jest niewyobrażalnie niezrozumiałym, Krzyżem Wschodnim nie odznaczono nikogo. Urzędnicy tłumaczą to formalną procedurą, z której wynika, że ktoś musi najpierw złożyć wniosek w sprawie, a tymczasem żadne wnioski nie zaistniały. Tajemnicą poliszynela jest, że Ukraińcy od lat po prostu się boją przyznać do jakiejkolwiek pomocy Lachom. I nie powinno to dziwić w sytuacji, w której Ukraina stawia pomniki tym, którzy mordowali Polaków, a nie tym, którzy chcieli ich ratować.
Trwający obecnie na Ukrainie konflikt zbrojny niczego w tej kwestii nie zmienił. Nie zmieniła tego również niebywała pomoc jakiej Polska Ukrainie udziela. Myślę nawet, że od ubiegłego roku temat Sprawiedliwych staje się jeszcze bardziej „niewygodny”. Dlaczego? Ano dlatego, że jeszcze nie dalej jak półtora roku temu istniało jednak u nas wyraźne rozgraniczenie pomiędzy banderowcem a Ukraińcem. Dzisiaj granica ta w zasadzie jest już zatarta. I rzecz wcale nie w tym, że władze Ukrainy od dwóch dekad swoją tożsamościową rację stanu budują na kulcie OUN i UPA oraz antybohaterach typu Szuchewycz czy Bandera, ale w tym, że najpierw władze polskie poprzez swoje działania (a w zasadzie zaniechania) dawały rządzącym na Ukrainie zgodę na niepamięć, a od półtora roku zaczęły to niejako honorować, aż po odznaczenie prezydenta Wołodymyra Zełenskiego Orderem Orła Białego.
Tomasz A. Żak