„Konsumatorzy” polityki żyją dniem dzisiejszym, a konkretnie bieżącymi komunikatami, które mówią im, co mają myśleć. Nie będę pisał o konsekwencjach ostatnich wyborów oraz związanych z tym spekulacjach politycznych. Będzie o tym czego nam brakuje, aby móc rozmawiać o ludziach, którzy do rządzenia Polską pretendują, czyli o kulturze wyższej. Będzie więc o fundamentalnym dla polskiej kultury dramacie zatytułowanym „Dziady”, który w ostatni dzień października w specjalnej odsłonie pokazał Teatr Telewizji.
Od miłości do nienawiści
Wielu się pewnie żachnie: „Po co znów pisać o „Dziadach?” Faktycznie, ubiegłoroczna premiera Kleczewskiej w Teatrze Słowackiego w Krakowie dość istotnie i na długo zajęła uwagę żurnalistów, ludzi z branży, tzw. publiczności oraz polityków. Może o tych krakowskich faktycznie nie warto, ale w ogóle jak najbardziej. Sam na ten temat popełniłem dwa większe teksty i ze dwa moje mówione komentarze. W każdej z tych refleksji/analizie artykułowałem przede wszystkim to, że po raz kolejny jesteśmy okradani z naszego kulturowego dziedzictwa. Bowiem w tego typu spektaklach (a jest ich naprawdę wiele) nie tyle chodzi o planową dekonstrukcję formalną, wulgaryzmy czy przejawy zwykłego chamstwa (ową przemoc symboliczną), a o to, że ich autorzy i producenci czyny kulturowo niegodne stroją w kontusz, ornat czy choćby w białe wstążki we włosach pensjonarki. Chodzi wiec o to, aby do promowania antypolskości wykorzystywać tejże polskości artefakty. Takim jest właśnie romantyczny arcydramat Adama Mickiewicza, nic więc dziwnego, że w ostatnich latach na swój warsztat brali go tutejsi hunwejbini kulturowej rewolucji: Strzępka z Demirskim, Zadara, Rychcik, no i Kleczewska.
Wesprzyj nas już teraz!
Oczywistym jest, że już dwieście lat temu, kiedy drukiem wyszły część II i część IV, był to od razu tekst do trzewi polityczny. I choć dramat ten wyrastał z bardzo konkretnej rzeczywistości, to jego niesamowitą siłą jest ponadczasowość, tak jak i ta „zaklęta” w tekstach Szekspira czy Sofoklesa. Jednak polityka uprawiana dzisiaj przez polskojęzycznych artystów mniej niż niewiele ma wspólnego z mickiewiczowską miłością do Ojczyzny. Nie da się jej również zestawić z wcześniejszymi inscenizacjami tego tekstu. Począwszy od tej Stanisława Wyspiańskiego z 1901 r., poprzez to co w okresie międzywojennym zrobił Leon Schiller, aż po teatralne dzieła Kazimierza Dejmka, Konrada Swinarskiego, Kazimierza Brauna, czy Adam Hanuszkiewicz w Teatrze Telewizji. Podobny wyraz miały inspirowane „Dziadami” spektakle Jerzego Grotowskiego w Teatrze 13 Rzędów czy Włodzimierza Staniewskiego w Gardzienicach. Dla nich wszystkich podmiotową w odczytywaniu „Dziadów” była Polska, jej interes narodowy, jej tożsamość, a jeżeli z nawet z polskim paradygmatem się spierały, to ich przesłaniem zawsze było dobro jako takie. Przywołani wcześniej hunwejbini mówią o państwie, w którym żyją i pracują: „Ten kraj”. Ich przesłania artystyczne wstydzą się polskości, upowszechniają służące obcym kłamstwa o antysemityzmie Polaków i patriotyzmie wiodącym do faszyzmu oraz demonizują Kościół katolicki, a z drugiej strony propagują LGBTQ+, agresywny feminizm i obowiązkową seksualizację.
Rozmawianie z nimi jest równie bezcelowe jak wymiana zdań z bolszewickim politrukiem. Prymitywna ideologia definiuje ich światopogląd i czyny, a im większe mają możliwości, tym więcej zła produkują, więcej ludzi (widzów) zarażają swą antysztuką. Zarażają tak treścią, jak i formą, bo w tej kulturowej wojnie równolegle z mordowaniem prawdy degenerowane jest piękno. W ich świecie nie ma miejsca na człowieczeństwo.
Czy to już Armagedon? Nie – to jedynie realna ocena rzeczywistości, w której żyjemy. Tak było przed wyborami i tak będzie po wyborach, bo tak wygląda ten system. I tutaj ciekawostka z ostatnich dni, czyli refleksja powyborcza Janusza Korwin-Mikke. Tym cenniejsza, że wygłasza ją człowiek, który przez dziesięciolecia praktycznie nie traktował poważnie roli kultury w polityce. Tymczasem dzisiaj, odwołując się gorzko do Suwerena (czytaj elektoratu), którego skądinąd zwie „Wielkim Idiotą”, krzyczy: „By zmienić system, trzeba dokonać Kontr-Rewolucji Kulturalnej – czyli zmienić sposób myślenia Suwerena”. Czyli jednak nie podatki, nie liberalizm, ale kultura… Ciekawe, prawda?
Sztuka zamknięta w muzeum
Od marca do lipca tego roku we wrocławskim Muzeum Pana Tadeusza można było obejrzeć wystawę zatytułowaną „Dziady. Przejście”. (Dygresja: tę agendę Ossolineum niekoniecznie należy kojarzyć z narodowym romantycznym poematem, bo więcej tam Nowaka-Jeziorańskiego, Władysława Bartoszewskiego i Tadeusza Różewicza niż Mickiewicza). Co do wystawy, to kuratorzy informowali, że jej celem było „przyjrzenie się rozbudowanemu uniwersum dzieła poprzez zaprezentowanie ogromnego potencjału etnograficznego, literackiego i scenicznego tkwiącego w utworze Mickiewicza”. Z prawdopodobieństwem bliskim pewności sądzę, że jedną z niewątpliwych intencji była również próba udzielenia środowiskowego wsparcia „Dziadom” Kleczewskiej, słusznie piętnowanym za antypolskość. Zrobiono to poprzez wpisanie tego przedstawienia w historyczny ciąg inscenizacji uznanych za wybitne w polskiej kulturze, a jednocześnie mające status dzieł antysystemowych. Wernisaż marcowy w oczywisty sposób nawiązywał do wydarzeń z 1968 r. i do „Dziadów” Dejmka, co pozwalało na ekspozycyjną konkluzję, że każde przedstawienie „Dziadów”, które „nie podoba się władzy”, wystawia jej dyskwalifikującą ocenę. Teza co najmniej naciągana, skądinąd począwszy właśnie od Dejmka, który swą inscenizacją zamierzał uczcić kolejną rocznicę Rewolucji Październikowej, a nie walczyć z socjalizmem. Niemniej wystawa przez kilka miesięcy skutecznie wspierała kulturową rewolucję, puentując się hasłem politycznego „pobudzania do działania duchów opieszałych”, co wynikać ma z siły sprawczej tkwiącej wciąż w „Dziadach”, a co niestety w swoim interesie zagospodarowują przede wszystkim marksistowscy wujowie tejże rewolucji.
Sztuka jako ozdobnik
A teraz wróćmy do tego, co nam kradną i uderzmy się w piersi, bo nie byłoby złodzieja, gdyby nie było okazji. Tę okazję tworzymy sami zaniedbując, lekceważąc albo i akademijnie deprecjonując nasze kulturowe rodowe srebra, np. właśnie „Dziady”. Od lat powtarzam, że w wojnie kulturowej wygrywa się dziełami, a nie li tylko protestowaniem przeciwko temu, co się nam nie podoba na ekranach, scenach czy we wnętrzach galerii sztuki lub muzeów. A biorąc pod uwagę rosnącą od lat dysproporcję rynkową w ofercie zła i dobra, musimy tworzyć dzieła co najmniej najlepsze. Ta „najlepszość” wiąże się dzisiaj przede wszystkim z formą (treści nam nie braknie, oj nie!), dalej z warsztatem artystycznym, a ponadto z pomysłem inscenizacyjnym. Jest jeszcze jedna rzecz, być może najważniejsza – podmiotowość w kreacji kultury, co jest pochodną politycznej suwerenności państwa, a tym samym realizowania przez rząd narodowej racji stanu.
Tymczasem patriotyzm w sztuce lansowanej przez deklaratywną prawicę ma charakter… deklaratywny, ze swym wzmożeniem głównie w okresie przedwyborczym. Jako taki w praktyce przegrywa z kretesem z globalizmem i tzw. europeizacją. Rządzący (ci prawicowo deklaratywni) od czasu do czasu machają biało-czerwoną flagą, najczęściej przy okazji jakiejś okrągłej rocznicy. Ograniczana z zewnątrz suwerenność musi być jednak politycznie poprawna, a więc nie każda rocznica do machania się nadaje (np. Wołyń). Przy takim podejściu do polskości, dzieła powstające „na hasło”, „na datę”, „na nazwisko” są – użyjmy eufemizmu – nieprzekonywujące. Dobrej sztuki nie kupi się za pieniądze, nawet duże. Do tego potrzeba artystów prawdziwych, a nie najemników do wykonania zleconej roboty.
Telewizja pokazała
A „Dziady”? W wigilię Wszystkich Świętych TVP 1 wyemitowała widowisko teatralne „Dziady. Śladami Adama Mickiewicza”. Dodajmy, że stało się to niemal w drugą rocznicę premiery „Dziadów” Kleczewskiej. Pomysł był naprawdę niezły; już na wejściu przyciągający. I nie dlatego, że emisja miała być „na żywo”, ale dlatego, że rzecz zrealizowano na Litwie w oryginalnych wnętrzach i plenerach. Jak najbardziej do zaakceptowanie był również koncept z wyborem trzech charakterystycznych scen z II i III części dramatu, które przygotowane zostały przez trzy różne zespoły twórcze. Każda z wybranych scen daje szansę na kreacje wszystkim współtworzącym oraz na bardzo aktualne przesłania (to ta ponadczasowość naszego wieszcza!)
Prolog (w trakcie emisji okazało się, że była to rozłożona na raty narracja wprowadzająca), nieco zgasił moje pozytywne nastawienie. Sztampowy narrator (a to o wiele za mało, o czym było wyżej) mówi do nas z cmentarza w podwileńskich Solecznikach, gdzie Mickiewicz w roku 1821 oglądał obrzęd dziadów. Aktor Przemysława Stippa może by nawet tak źle nie wypadł, gdyby nie otoczenie pełne współczesnych nagrobków, z zerową szansą na bycie genius loci, co do którego się wciąż odwoływano. Za tą właśnie intencją realizatorów stał wybór kolejnych miejsc akcji. Gdy chodzi o same wprowadzenia, o „poczucie” ducha czasu i dramatu, wystarczyłby zwykły stary polski wiejski cmentarzyk, a takich wciąż na Wileńszczyźnie i na pobliskiej Białorusi nie brakuje. Teatrum potrzebuje tajemnicy ubranej w symboliczne punkty odniesienia, a nie tylko topograficznego teatru faktu.
Telewizja u Senatora
Pierwsza odsłona, czyli „Bal u Senatora” i zaczynam odczuwać radość odbiorcy, ale i twórcy teatralnego, co pozwala mi zapomnieć o prologu. Zrealizowano to w oryginalnym wnętrzu Sali Kolumnowej Uniwersytetu Wileńskiego. Wybór bardzo trafiony i oddający zimną „kolumnowość” władzy, jej marmurową pychę, jej niekończącą się obłudę i jej wyłażącą zza tych wszystkich kolumn niemoralność. Z każdą minutą akcja zyskiwała na dramaturgii (świetnie zagrane postaci zauszników/urzędników Senatora). Od momentu pojawienia się pani Rollison (w tej roli Sławomira Łozińska) weszliśmy na jeszcze wyższy poziom. Jeżeli mówimy o aktorskich kreacjach, to wyjątkowo trafioną była w tej odsłonie postać księdza Piotra (Mateusz Weber). No i jeszcze to, co wzbudziło moje największe uznanie, czyli zespół tańca nowoczesnego z Kowna – „Aura, sokio teatras”. Grupa ta „wmontowana” w akcję tworzyła doskonały choreograficzny kontrapunkt, antycypując lub komentując swymi działaniami dramaturgię, a jednocześnie przenosząc ją w sferę metafory. Za takie „Dziady” należą się wielkie brawa dla Magdaleny Małeckiej, będącej reżyserem pierwszej części widowiska.
Telewizja w trzygwiazdkowej celi Konrada
Zacznijmy od tego, że legendarne miejsce symboliczne tej odsłony spektaklu TVP jest jedynie atrapą. Miejsce obecnie zwane „Celą Konrada” powstało po 2008 r. w tzw. „łączniku” w sąsiedztwie pomieszczeń biurowych, co stało się w efekcie przekształcenia dawnego budynku trójkondygnacyjnego klasztoru na trzygwiazdkowy Hotel Pas Bazilijonus Vilnius. Klasztor w czasach opisywanych w dramacie Mickiewicza władze carskie zamieniły na „tiurmę” (tutaj właśnie więziony był wieszcz Adam). Kiedy z końcem XIX wieku obiekt przebudowano, umieszczając w nim sale wykładowe, nie został już nawet ślad po pierwotnej celi Konrada, ale po odzyskaniu Niepodległości jednej z sal klasztoru nadano charakter owej archetypicznej celi i powstała nowa legenda, co symbolizowała wmurowano tutaj tablica z łacińską inskrypcją: „Gustaw zmarł tu 1 listopada 1823 r. Tu narodził się Konrad 1 listopada 1823 r.” Co ciekawe przetrwała ona nawet czasy sowieckie. W tym miejscu odbywały się słynne „Środy Literackie”, tutaj debiutowała grupa poetycka „Żagary” – Teodor Bujnicki, Jerzy Zagórski, Kazimierz Hałaburd, Stefan Jędrychowski i Czesław Miłosz. Ostatni wymieniony, już w zupełnie innej rzeczywistości, ale w tym samym miejscu, w roku 1992 otrzymał honorowe obywatelstwo Republiki Litewskiej.
Jakaś ściana, jakaś prycza, jakiś człowiek, czyli aktor Jakub Kordas – tak drugą odsłonę w atrapie celi zainscenizował jej reżyser Jarosław Gajewski. Jest tekst, ale nie ma kontekstu. Są emocje, ale jakieś takie autystyczne. Krzyk się nie uzasadnia, zaciśnięte zęby są tylko zębami. Oglądając miałem wrażenie, że twórcy tej sceny nie za bardzo wiedzieli, o co tutaj chodzi i co chcą nam przekazać. Trochę to było takie jak recytowanie patriotycznych wierszy na akademii.
Telewizja czyni gusła
Na finał realizatorzy telewizyjnego widowiska poszli „po całości”. Ja nawet rozumiem, że Góra Krzyży w Szawlach może robić wrażenie jako naturalna scenografia. Niestety, to miejsce ma niewiele wspólnego z „kształtowaniem wyobraźni polskich romantyków”, rozumianym choćby w kontekście definiowanym przez „Dziady”. Już bardziej moglibyśmy na tej górze opowiedzieć o prześladowaniu katolików za ich wiarę, co szczególnie mocno zapisało się w czasach sowieckich. Umieszczenie tutaj akcji trzeciej odsłony spektaklu uważam tylko za efekciarskie. Reżyser, Jarosław Kilian, równie efekciarsko potraktował wątki „obrzędu dziadów” związane z pojawianiem się przeklętych duchów. Efekty świetlne, schodzenie czy wchodzenie po schodach, „zataczanie się” pomiędzy krzyżami – to wszystko oddala nas od owego mickiewiczowskiego świętokradczego w swej naturze guślarskiego obrzędu. Tego oglądu nie zmieniają aktorzy, którzy wcielili się w role duchów. Ich kreacje są dalekie od wpisanych w tę scenę emocji.
Nie jest w stanie tego zmienić również muzyka Adama Struga i Adama Walickiego oraz śpiewy chóru z partyturami w rękach. Dodatkowo: po pierwsze kurpiowska nuta nie jest nutą znad Wilii, a po drugie śpiew jest u Mickiewicza częścią dramatu, a nie chóralną i w formie zewnętrzną ilustracją akcji. Jednym zdaniem: gusła telewizyjne nic nie mają wspólnego z tymi prawdziwymi, a już na pewno z duchowością, która bohaterom „Dziadów” daje możliwość wiarygodnego wadzenia się z Bogiem, ale i podania przed nim na kolana.
Co z tego wynika
Obowiązująca dzisiaj „widowiskowość”, to nie jest sztuka. To zła polityka kulturalna. A sztuka prawdziwa, w tym ta polska, romantyczna potrzebuje sztuki właśnie, aby móc przemawiać do ludzi z taką siłą, jakiej wymaga wypowiedziana naszemu człowieczeństwu wojna kulturowa. Jedna trzecia na „tak” w mojej ocenie opisanego medialnego przedsięwzięcia TVP, to o dwie trzecie za mało.
Tomasz A. Żak