21 grudnia 2023

Tomasz A. Żak: Zamienił stryjek… onuce na pampersa

(il. © iStockphoto.com/Vectorios2016)

Wiele razy i to od lat zwracałem uwagę innym (sobie również), że narzekanie nie ma większego sensu, a szczególnie, gdy prowadzi do utraty chęci do życia. Tymczasem, jeżeli podejrzewamy, że nas politycznie oszukują i zdradzają, to zamiast wątpliwości miejmy wiedzę na ten temat. Jeżeli porządek naturalny rozpada się na naszych oczach, to nie wskutek przypadku. Jeżeli wokoło harcują hunwejbini antykultury, niszcząc dobro i piękno, to nie powód, aby kłaść się do trumny zapominając o tych, którzy dali nam życie oraz o tych, którzy będą po nas. 

Życzenia do złotych rybek

Przez lata nasze polityczno-kulturowe porażki tłumaczyliśmy mentalnością postsowiecką społeczeństwa. To marne alibi dla bezradności i zaniechań. W roku 1989, podobnie jak w 1945, jedna okupacja zastąpiła drugą, a tym samym rozpoczął się kolejny proces lepienia „człowieka nowoczesnego”. Wówczas, po II wojnie światowej – i jest to bolesna prawda – większość ludzi zaakceptowała socrealistyczną sztukę. Może nie z entuzjazmem, może nie do końca rozumnie, ale tak to się potoczyło, że ci co tworzyli kulturę, rok po roku mieli coraz więcej odbiorców. Po osławionej transformacji entuzjazmu nie trzeba było „podkręcać”, bo był tak głośny, że trudno było usłyszeć własne myśli. Socrealizm w wersji liberalno-gierkowskiej zamieniliśmy wiec na zachodni postmodernizm, który z czasem stał się wykładnią twórczą zdecydowanej większości artystów. Ta „kultura” nie potrzebuje już akceptacji odbiorców, wystarczy akceptacja zleceniodawców, bowiem oferta jest znów obowiązująca (jak za Bieruta). 

Wesprzyj nas już teraz!

Potransformacyjni Polacy okazali się być bardzo podobni do swoich postalinowskich dziadków: chcieli być nowocześni. Tak jedni, jak i drudzy w połowie byli łatwowierni i naiwni, a w połowie materialistyczni, nastawieni/nastawiani na konsumpcję i wszelakie dogadzanie sobie. Kiedyś uwierzyli w równość i braterstwo, a obecnie w kapitalizm i demokrację. Różnica jest tylko w duchowości – niegdyś ona definiowała etykę (nawet gdy ta była oficjalnie socjalistyczna), a teraz ich „etyka” jest wrogiem wszelkiej transcendencji. 

Źródłem tych wszystkich emocji i dokonywanych wyborów jest intelekt lub – dokładniej to opisując – jego niedostatki. Niektórzy mówią nawet o „atrofii zdolności umysłowych” albo o jakimś „zaćmieniu”, ale najlepiej to wyraża pamiętna wałęsowska „pomroczność jasna”. To, co w III RP wydarzyło się w ramach pauperyzacji kultury, można wytłumaczyć ewangeliczną przypowieścią o „fałszywych prorokach” (czytaj: łże elitach), prowadzących lud na zatracenie. Pomocnym tutaj może być jeszcze bardzo stare powiedzenie, że „kiedy odrzuca się Boga, to lęgną się demony”. W ten sposób będziemy już wyraźnie blisko współczesnego bałwochwalstwa, jakim jest antropocentryzm. No i faktu, że odrzuconego Boga zawsze zastępuje nie jakiś literacki demon, a ten prawdziwy, czyli szatan.

Kolonizacja

Leninowski marksizm kolonizował wszelką materię – „kto posiada środki produkcji, ten ma władzę”. Marksizm z amerykańskich uniwersytetów (czytaj: szkoła frankfurcka) kolonizuje ludzkie umysły – „władzę ma ten, kto rządzi ludzką świadomością”. Obie formuły są pasożytnicze i żywią się kolonizowanymi podmiotami. Efekty, które już znamy, to  ruina gospodarki i głód, a te, które wciąż są psychologicznie wypierane, to ruina człowieka i  depopulacja. Skuteczność takiego systemu jest możliwa tylko przy jego totalitarnej organizacji. Istotnym jest również, aby ci, którzy tym kierują, byli przekonani, że ich działania mają charakter misji cywilizacyjnej, że niosą nowoczesność, a po drugiej stronie jest lud dziki i barbarzyński, wierzący w przesądy. W efekcie podmiot staje się przedmiotem, a pasożytowanie jest etycznie („etycznie”) uzasadnione.

Kolonizatorzy działają coraz agresywniej, bezwzględnie wykorzystując wiedzę o psychologii tłumu. Tam gdzie nie mogą działać bezpośrednio poprzez rządy, korzystają z organizacji ponadnarodowych (UE, ONZ WHO itp.), z fundacji i stowarzyszeń. Jesteśmy wręcz zasypywani wytworami kultury masowej, które relatywizują i dekonstruują nasz światopogląd, reinterpretują historię, filozofię, moralność. Przy tym wszystkim najważniejszym celem współczesnych globalnych kolonizatorów jest wytrzebienie z ludzi wiary. Zachodnia cywilizacja śmierci nigdy bowiem nie zaakceptuje chrześcijańskiego paradygmatu Zmartwychwstania, który jest jedynym prawdziwym genem wolności człowieka. Tworząc pozór wolnego świata zamyka się nas w bezalternatywnej rzeczywistości, gdzie obowiązuje ateistyczna ideologia, od początku sprzeczna z naszą kulturą.    

Wielce rozsądnym winno być definiowanie tego, co obce w naszym otoczeniu. Równocześnie istnieje wielka potrzeba roztropności i pokazania palcem tego, co jest dla nas złe. Jak to mawiano niegdyś: „nie każde złoto, co się świeci”. Najłatwiej to zrozumieć, gdy zestawi się ze sobą fundamentalne dla Polaków artefakty z narzucaną nam ofertą kultury: pieśń „Bogarodzica”, a naprzeciw „Marsylianka”; obraz Jana Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”, a w kontrze „Guernica” Picassa; któryś z „Mazurków” Fryderyka Chopina i „Imagine” Johna Lennona; lekturowo – „Pan Wołodyjowski” Henryka Sienkiewicza, a na półce obok „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E. L. Jamesa; w teatrze „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego albo „Oczyszczeni” autorstwa Sarah Kane; w kinie „Hubal” w reżyserii Bohdana Poręby albo „Kill Billy” Tarantino. Moglibyśmy kontynuować ten subiektywny wybór (subiektywny, choć nieprzypadkowy), ale to, co przywołałem wystarczająco ilustruje wyżej sformułowaną tezę. Może jeszcze jako dramatyczną puentę zestawmy ze sobą jasnogórską ikonę Matki Bożej i to, co postawiono i okadzano w foyer Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Dekolonizacja

Nasze narodowe artefakty są bardzo dobrym początkiem „wracania do siebie”. Z tożsamością, której funkcją jest kultura, jest trochę tak jak z prozaicznymi przyzwyczajeniami typu: mycie zębów czy nie przechodzenie na czerwonym świetle. Kreująca człowieczeństwo etyka zaczyna się od dziecięcego pacierza: „Aniele Boży Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój…”, a egzystencjalny etos człowieka dorosłego jest sygnowany aktem strzelistym: „Tak mi dopomóż Bóg”. Nie ma lepszego otwarcia się na to, co robimy w życiu doczesnym, począwszy od bycia w rodzinie, poprzez wszelkie mniejsze Ojczyzny, aż po tę najważniejszą – Patrię. Słownik łaciński podpowie nam, że słowo to kryje w sobie aż trzy znaczenia – ojczyzna, kraj i macierz. Dopowiem, że każde jest równie ważne i każde waży bardzo wiele, gdy przemyśleć jego głęboki patriotyczny (o właśnie!) sens. 

Czyli musi być zbiór podstawowych zasad, wartości, preferencji, swoistych wytycznych odczuwania, myślenia i działania. Filozof nazwał by te wszystkie punkty odniesienia paradygmatami. To one definiują nasze zachowania rodzinne, społeczne, zawodowe, ale również twórcze. Co istotne, nie da się tych paradygmatów skodyfikować czy sformalizować, bo są tym, „co wisi w powietrzu”, co zwie się „duchem narodu”, co jest kreacjonistyczne w swej istocie. Takie myślenie z jednej strony odrzuca prostacki ewolucjonizm i marksistowską teorię rozwoju cywilizacji oraz wyklucza determinizm historyczny i ekonomiczny. Z drugiej strony upewnia nas, że o losach świata nie decyduje materia, ale idee.

Doskonałą analizę paradygmatów rządzących światem znalazłem niedawno u rosyjskiej filozof, Natalii Melentiewej, w jej eseju „Dekolonizacja świadomości rosyjskiej”. Odwołuje się ona do zupełnie u nas nieznanej nowej eurazjatyckiej szkoły filozoficznej, która wyróżnia trzy podstawowe typy społeczeństw: pre-nowoczesne (tradycyjne), nowoczesne (modernistyczne) i ponowoczesne (postmodernistyczne). Melentiewa pisze, że w rezultacie takiego podziału społeczeństwa „pozostają w zasadniczym antagonizmie, tworząc konflikt światopoglądów”. To zdaje się być jasne, bo na szczycie hierarchii postmodernizmu stoi dzisiaj maszyna, a to wyznacza drogę do transhumanizmu, do trans-człowieka, który żyć będzie (a raczej umierać) w orwellowskiej co do zasady posthistorii, czyli – co lepiej pojmą dzieci tego czasu – w świecie wirtualnym. Ta wizja stoi w istotnej sprzeczności z dotychczasową organizacją globalnego świata, wywiedzioną wprost z marksizmu, dla której „najważniejszy jest człowiek”, jego ego, jego zachcianki. To epoka, w której jeszcze żyjemy; epoka, w której liczy się tylko materia, tylko realność. Obie te utopie z założenia muszą odrzucić i zniszczyć wszystko, co jeszcze pozostało w człowieku z wieków wcześniejszych, przedrewolucyjnych.

Spuentujmy, przywołując to, co jest sednem tych paradygmatów, które mogą przywrócić człowiekowi sens i radość życia. Tak więc wedle „starożytnych” czasów najważniejszy jest Bóg, który ze swymi prawami jest we wszystkim, co czyni człowiek, jako Boże stworzenie; co czyni jako jednostka i jako część mniejszej lub większej społeczności. Innymi słowy, nasze życie przy takich holistycznych uwarunkowaniach ma wymiar sakralny.      

Droga do domu

Walka z dominacją zachodnich paradygmatów nie może korzystać z tych szablonów kulturowych, które te paradygmaty stworzyły. Upraszczając to do tzw. „izmów”, chodzi przede wszystkim o komunizm, nazizm i globalizm. Okazuje się, że poza Zachodem, poza jego dekonstrukcyjnymi wpływami, wciąż pozostaje wiele miejsc, w których organizacja życia społecznego bliska jest tradycyjnym punktom odniesienia w kulturze. To dotyczy głównie krajów Wschodu. Euroazjatyccy badacze nazywają te enklawy  „archeomodernistycznymi”. Tam, przy powierzchownym akceptowaniu „nowoczesności”, jakby nieco konspiracyjnie, ale jednak dominuje kultywowanie  zachowań tradycyjnych.

Korzystając z tych przykładów, acz dobrze pamiętając o różnicach, a szczególnie tych, które wynikają z wiary, powinniśmy sami odbudować polski logos i rozumieć jego przemiany w różnych epokach historycznych. Przewodników nam na tej drodze nie zabraknie, poczynając od Feliksa Konecznego czy o. Jacka Woronieckiego. Jedno jest pewno – nie da się tego zrobić pozostając pod hipnozą tzw. uniwersalnej zachodniej cywilizacji, gdzie bezalternatywnymi znamionami nowoczesności są od dawna migracja i alienacja, a od niedawna posthumanizm i transhumanizm.

Droga do umysłowego samostanowienie wiedzie – obrazowo to ujmując – przez Golgotę. Ten szlak może przejść tylko człowiek teologiczny, chrześcijanin. Ale jednocześnie, to droga bardzo narodowa, polska, także etniczna, bo słowiańska. W końcu i tak chodzi o człowieka, bo przestrzeń, w której możemy żyć, nasz kraj, również państwo, istnieć mogą tylko wówczas, gdy są zamieszkałe przez ludzi, konkretnych ludzi. Polska nie będzie istniała bez Polaków.

Tomasz A. Żak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij