Sprawa przymusowej asymilacji kanadyjskich Indian jest złożona. Jednak jak się zdaje nie ma powodu by dziś Kościół stawał w obronie brutalnego systemu edukacyjnego inspirowanego w XIX wieku przez państwo kanadyjskie. Należy raczej przyjąć, że epoka nowoczesnej kolonizacji przeważnie nie miała nic, albo niewiele wspólnego z zasadami cywilizacji chrześcijańskiej. Katolicy oczywiście – co nieuniknione – funkcjonowali w tej rzeczywistości, a nawet ją do pewnego stopnia współtworzyli. Warto zatem odnieść się do tego w sposób bardziej konstruktywny niż tylko poprzez zaprzeczanie faktom. Szczególnie, że teologia Kościoła wypracowała formuły pozwalające odnosić się we właściwy sposób do niekoniecznie chwalebnych czynów, które katolicy popełniali w przeszłości.
Zanim jednak przyjdzie czas by powiedzieć o pewnych teologicznych regułach warunkujących zasady papieskiej pokutnej pielgrzymki do Kanady zatrzymajmy się na krótko przy samej Kanadzie. Nie ma podstaw, by – co do zasady – odrzucić ustalenia komisji, którą powołał kanadyjski rząd dla zbadania dziejów asymilacyjnych szkół z internatem przeznaczonych dla dzieci autochtonicznej ludności północnoamerykańskiej. Komisja opublikowała obszerne raporty na temat tej sprawy, a także spisane świadectwa, zanim sprawa stała się medialna w sensie globalnym. Są one wszystkie dostępne w zasobach internetowych. Większość faktów jest znana od 2015 i 2016 roku. Nie da się tych ustaleń podważać za pomocą argumentów cząstkowych. To, że nie dochodziło w tych placówkach do masowych morderstw czy ludobójstwa, co niektórzy autorzy piszący o sprawie próbowali sugerować po tym jak w roku 2021 odkryto na terenach dawnych placówek, nie znaczy, że nie działy się tam rzeczy złe i straszne. Powtórzę raz jeszcze. Nie ma powodu by Kościół bronił każdego działania jakie katolicy czy nawet katolickie instytucje podejmowały w przeszłości w rozmaitych i złożonych historycznie okolicznościach. Nie ma potrzeby budowania tego rodzaju fałszywej tożsamości, w której świętość Kościoła miałaby opierać się na wybielaniu kwestii przynajmniej dyskusyjnych.
Tu oczywiście trzeba rozwinąć listę zastrzeżeń do sprawy. Bez wątpienia mamy do czynienia z próbą znalezienia kozła ofiarnego, którego będzie można obarczyć odpowiedzialnością za mroczne wątki kanadyjskiej przeszłości. Kościół katolicki znakomicie się do tej roli nadaje. Przede wszystkim dlatego, że jest instytucją znajdującą się z wielu powodów na cenzurowanym, osłabioną społecznie i niezdolną do bardziej aktywnej obrony. Główną i bieżącą przyczyną tego stanu rzeczy są ciągnące się od lat skandale seksualne, które bardzo nadszarpnęły autorytet katolickiej władzy duchowej. Są też przyczyny bardziej zasadnicze: nauczanie moralne, które Kościół podtrzymuje, jest wręcz znienawidzone przez elity cywilizacji postchrześcijańskiej, podobnie rzecz ma się z funkcjonującą w Kościele hierarchiczną struktury władzy. Wreszcie, słusznie czy też nie, pozostaje Kościół katolicki symbolem nieznośnego dla wielu przywiązania ludzi do prawd religijnych.
Wesprzyj nas już teraz!
Dobrze znane są mechanizmy oplatania Kościoła – mówiąc językiem Rene Girarda – stygmatami ofiarniczymi. Jakkolwiek dostrzeżono w kulturze współczesnego Zachodu istnienie – na szeroką skalę – wypieranego wcześniej ze świadomości społecznej problemu przemocy seksualnej, to “rozwiązywanie” tej kwestii w wielu przypadkach ograniczyło się do wskazania przez media Kościoła katolickiego jako głównego winnego. W ten sposób udało się odwrócić spojrzenie społeczeństw od innych środowisk i instytucji, choćby takich jak państwowe szkolnictwo w wielu krajach świata, w których musiały dziać się rzeczy – oczywiście proporcjonalne ilościowo – strasznie. Ile państw zmierzyło się na poważnie z przemocą seksualną, która musiała mieć miejsce nie tylko w szkołach, ale i urzędach czy innego rodzaju instytucjach? Także i teraz Kanada chce się wykpić ze sprawy najniższym – przynajmniej moralnie – kosztem. Z tego powodu równie w temacie kanadyjskich szkół rezydencjalnych dla dzieci autochtonicznych łatwo można dostrzec próbę powtórzenia wypracowanego już wcześniej manewru polegającego na skupieniu uwagi na tylko jednym – i to nie pierwszorzędnym – czynniku procederu jakim było zaangażowanie w szkoły lokalnego Kościoła.
Zgadzam się z opinią Piotra Wilkina, który o sprawie pisał na portalu Klubu Jagiellońskiego: „Zbrodnie szkół z internatami nie byłyby możliwe, gdyby nie sojusz możnych tego świata. Państwo organizowało system, dawało bezkarność i współpracę ze strony aparatu przemocy. Kościoły chrześcijańskie zaś dostarczały moralnej legitymizacji, rozgrzeszały winy organizatorów i wykonawców tego procederu, a także nadawały owemu barbarzyństwu nimb misji zbawczej”. Niestety katolickie instytucje okazały się ważnym wykonawcą planu, który jednak, co trzeba podkreślić, został zainicjowany przez kanadyjskie państwo rzeczywiście ponoszące tu największą odpowiedzialność.
Katolicka Agencja Informacyjna przytoczyła pod koniec lipca ciekawą opinię włoskiego historyka zajmującego się dziejami Kanady. Prof Luca Codignoli mówił w ten sposób: “Nigdy nie wolno też zapominać, że szkoły rezydencjalne były projektem rządu federalnego Kanady, który powierzył administrację tych szkół Kościołowi. To nie był pomysł Kościoła katolickiego, a tym bardziej Watykanu. Był to projekt lokalny. Rząd federalny poprosił Kościół, aby tym zarządzał. Kościół zarządzał tym w sposób mniej więcej prawidłowy, mniej więcej dobry, ale zleceniodawcą był rząd federalny. I dziś moim zdaniem rząd federalny się tego wypiera. Premier Trudeau był obecny, nawet przeprosił, ale w jakimś sensie całą winę zrzuca się na Kościół katolicki. A ja powtarzam, że Kościół katolicki zarządzał tym projektem mniej więcej dobrze, ale był to projekt federalny, brytyjski, europejski, który wypływał z mentalności tamtej epoki. A zatem Kościół katolicki ma swoją winę, ale to nie on był głównym podmiotem tej inicjatywy.”
Prof. Codignoli zwraca jednak uwagę na inną jeszcze sprawę, papież – moim zdaniem zupełnie słusznie – w czasie swojej wizyty oddzielił sprawę kolonizacji i ewangelizacji. Zrobił to zresztą także Jan Paweł II. Kiedy odwiedzał Kanadę w roku 1984 mówi, że ewangelizacja nie może oznaczać niszczenia chrystianizowanych kultr. Dziedzictwo utożsamiania kolonizacji i ewangelizacji wciąż jest silne w mentalności nie tylko zresztą europejskiej, głównie dlatego, że epoka kolonialna jest ważnym elementem tożsamości wielu narodów Starego Kontynentu. Te zaś, w swoich narracjach historycznych, chętnie uzasadniały, to co nazywano odkrywaniem świata, również względami religijnymi i cywilizacyjnymi osłaniając brutalność i interesowność stosowanych metod. “Projekt szkół rezydencjalnych okazał się katastrofą, i to nie tylko w Kanadzie. Był to projekt cywilizowania ludów, które według ówczesnej mentalności były postrzegane jako zacofane. Lecz w tamtej epoce nie było lepszych alternatyw” – mówił prof. Codignola.
Oczywiście mówienie o “braku alternatyw” wobec przemocy w służbie ewangelizacji czy tzw. cywilizowania jest oczywiście problematyczna. Jednak, jak się zdaje nie o nią chodziło włoskiemu historykowi. Zapewne można uznać – odrzucając przesadne współczesne sądy o wielkiej wartości tzw. “pierwotnych kultur” – że sama idea asymilacyjnej edukacji musiała być dla kanadyjskich katolików pociągająca w XIX wieku. Przecież również i dziś chrześcijańskie – w tym katolickie – instytucje prowadzą szkoły na całym świecie, również w miejscach gdzie wciąż funkcjonują “pierwotne kultury”. Czy i te edukacyjne działania kiedyś staną się przedmiotem tak systemowej krytyki jakiej dziś podlegają kanadyjskie szkoły rezydencjalne? Trzeba mieć nadzieję, że nie, ponieważ problem nie tkwi w samej edukacji, ale w metodzie, która była stosowana do jej realizacji.
W tym sensie trzeba dobrze zrozumieć słowa Papieża, który mówił:
„Przybywam na wasze rodzinne ziemie, aby osobiście powiedzieć wam, że jestem zasmucony, aby błagać Boga o przebaczenie, uzdrowienie i pojednanie, aby okazać wam moją bliskość, aby modlić się z wami i za was”.
Jeśli kanadyjscy autochtoni mają uzasadnione poczucie krzywdy doznanej od katolików trudno znaleźć powody, dla których Papież nie miałby wyjść naprzeciw ich doświadczeniu, by przywrócić – nie tylko poczucie sprawiedliwości, ale – po prostu sprawiedliwość. Warto papieskie przemówienie czytać w całości by dostrzec złożoność akcentów jakie zostały w nim zawarte. Nie znajdziemy tam ani słowa o “winach Kościoła”, ani nawet ogólnego potępienia pracy wychowawczej prowadzonej przez katolickie instytucje. Papież wręcz docenia wysiłki wielu wychowawców, pod których opiekę trafiały dzieci z rodzin autochtonicznych. “Chociaż chrześcijańskie miłosierdzie było obecne i niemało było wzorowych przykładów poświęcania się dla dzieci, ogólne konsekwencje polityk związanych ze szkołami rezydencjalnymi okazały się katastrofalne.” Bardzo to trafna diagnoza.
Czy zatem nie ma podstaw by z przyjętą przez Papieża Franciszka linią polemizować? Owszem są, ale nie na tyle mocne by czynić to z pozycji pryncypialnego oburzenia. Spróbujmy się przyjrzeć możliwym wątpliwością. Np. Międzynarodowa Komisja Teologiczna, najważniejsze ciało doradcze w Kościele, w dokumencie Pamięć i pojednanie z roku 2000 zapisała taką oto uwagę:
“Sobór Watykański II podkreślił, że nie można przypisywać współczesnym win popełnionych w przeszłości przez członków tej samej wspólnoty religijnej”.
Takie stwierdzenie otwiera pewne pole do dyskusji, czy dziś Papież powinien niejako brać na siebie, ale także na innych wierzących odpowiedzialność za czyny katolików żyjących w innej epoce i w innej kulturze, kiedy to rozeznania moralne w wielu sprawach bywały dalekie od naszych. Oczywiście, należy kontrargumentować, że uniwersalizm katolickiego nauczania moralnego przynagla nas do konfrontowania i dyskutowania postaw moralnych nie tylko oglądanych w naszych dniach, ale także w przeszłości. Jest to rzecz jasna coś innego niż “przypisywanie win”.
Weźmy jeszcze inny fragment tekstu powstałego w czasach, gdy kwestia tzw. “win Kościoła” była gorąco dyskutowana. Mógłby on być także podstawą do poważnej rozmowy z Papieżem Franciszkiem. W tym samym roku, w którym ukazał się dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej, dokładnie 7 marca Roku Jubileuszowego kard. Ratzinger, wówczas prefekt Kongregacji Nauki Wiary podczas wygłoszonej konferencji podał trzy kryteria rozeznawania w sprawach dotyczących grzechów chrześcijan popełnianych w dawniejszych czasach.
- “Kościół teraźniejszości nie może siebie ustanowić trybunałem, który potępia przeszłe pokolenia”.
- “Wyznać> (…) oznacza stanąć w prawdzie. Pociąga to za sobą postawę nienegowania w żaden sposób zła popełnionego w Kościele, ale również nie przypisywania sobie przez fałszywą pokorę grzechów, które nie zostały popełnione lub co do których nie istnieje wciąż pewność historyczna”
- “Powinniśmy powiedzieć, że chrześcijańskiemu confesio peccati towarzyszy zawsze confesio laudis” [które oznacza wychwalanie piękna Kościoła – przyp. TR]
Punkty sformułowane przez kard. Josepha Ratzingera cytuję za artykułem Kościół – znak wzniesiony wśród narodów, którego autorem jest przełożony dominikanów-ferreriuszy, o. Louis-Marie de Blignieres. W języku polskim ukazał się on w piśmie “Christianitas” nr 5, 2000. Można słusznie zapytać czy warunki rozeznawania podane przez kard. Ratzingera zostały spełnione przez Papieża Franciszka. Można jednak także podważyć zasadność propozycji Ratzingera pokazując jej niedostateczność. Na wszystko trzeba mieć jednak argumenty wykraczające poza doraźną, polityczną retorykę podsuwaną przez logikę wojny kulturowej.
Ojciec de Blignieres, zaraz po przytoczeniu słów prefekta KNW, w kolejnym akapicie, przywołuje ten najczęściej chyba powracający dziś teologiczny zarzut wobec kościelnych przeprosin wypowiadanych przez papieży. I w tym przypadku autor ten posługuje się cytatem, tym razem z wydanej w roku 1952 książki przyszłego kardynała Charlesa Journeta L’Église du Verbe Incarné. Niewątpliwie mamy tu do czynienia z jednym z najważniejszych praktycznych problemów katolickiej nauki o Kościele:
“Jeśli Kościół rzeczywiście obejmuje w sobie grzeszników z uwzględnieniem ich grzechów, jeśli rzeczywiście jest skalany, jeśli gromadzi w swym łonie w ciągu wieków niezliczone zbrodnie i winy, czy może naprawdę pretendować do tytułu oblubienicy i ciała Chrystusowego, przybytku Ducha Świętego? Czy można naprawdę wierzyć, że jest on Boski?” – pytał Journet przed siedemdziesięciu laty?
W tej samej książce Journet pisał:
“Jest niemożliwością, aby Kościół istniał jako misterium wiary bez tego, by nawet w oczach wymagającego badacza jego świętość prześwitywała w cudownych znamionach, którymi się on otacza i które ów badacz dostrzeże albo z pewnością, albo z prawdopodobieństwem”.
To co pisał wiele lat temu ks. Journet, obecnie – w czasach które charakteryzują się powszechnością antykatolickiej retoryki – może wydawać się nieco naiwne. Journet powtarzał jednak w znacznej mierze prawdy zawarte w Konstytucji o wierze katolickiej Soboru Watykańskiego I.
“Do samego bowiem katolickiego Kościoła odnoszą się te wszystkie rzeczy, które tak licznie i cudownie zdziałał Bóg w celu oczywistego uwierzytelnienia chrześcijańskiej wiary. Owszem, sam Kościół z powodu swego przedziwnego rozwoju, wybitnej świętości, niewyczerpanej wydajności we wszystkie dobra, swej jedności i niezwyciężonej trwałości jest jakimś wielkim i ustawicznym motywem wiarygodności i niezbitym świadectwem Boskiego posłannictwa”.
Ten fragment Konstytucji o wierze katolickiej można znaleźć w Katechizmie Kościoła Katolickiego wydanym w czasach pontyfikatu Jana Pawła II, n. 812.
Rzeczywiście niejeden “wymagający badacz” dostrzegał “cudowne znamiona Kościoła, jak chciał tego kard. Journet, choć może się to wydawać coraz rzadsze. Bardzo piękne świadectwo takiego “dostrzegania” dał choćby pod koniec roku 1999 znany liberalny historyk francuski Jean Delumeau w… “Air-France Magazine”. W opublikowanej tam wypowiedzi przypomniał minione i współczesne zasługi Kościoła – od dzieł sztuki i intelektu, po niezrównaną pracę charytatywną katolików w każdym miejscu globu.
“Oto w bilansie aktywa, z których chrześcijanie mogą i powinni być dumni. Oczywiście, idzie o dumę bez arogancji, ale jednak o dumę – a ja dodam: kto da więcej? Istnieją słuszne powody, aby świętować dwa tysiące lat obecności chrześcijaństwa”.
Dochodzimy jednak nieuchronnie do pytania najważniejszego – jaka powinna być odpowiedź Kościoła, będąca “niezbitym świadectwem Boskiego posłannictwa” – wobec niechwalebnych osiągnięć katolików. Myślę zarówno o tych żyjących w bliższych nam czasach, jak i tych dalszych. Nie sądzę by dobrą drogą było wypieranie różnych zdarzeń, co często ma miejsce także u autorów wypowiadających się z pełnią dobrej woli. Zbyt łatwo też przerzuca się nasze własne – katolickie – problemy i odpowiedzialności na ideologicznych wrogów Kościoła. Oni oczywiście istnieją i niecierpliwie wypatrują każdej słabości ze strony katolickiego świata. Nie uciekniemy jednak od kwestii czy przemoc symboliczna, która jest głównym narzędziem w toczących się wojnach kulturowych, może być też centralnym punktem odniesienia kościelnej nadprzyrodzonej ekonomii społecznej. Czy nie byłaby to prosta droga do zrelatywizowania i instrumentalizowania fundamentalnych zasad katolickiego nauczania, ich zmakiawelizowania? Jest jasne, że nie można wypierać kontekstu politycznego obecności Kościoła w świecie. Trzeba jednak także pielęgnować wątpliwości czy właśnie politycznej optymalizacji działań zawsze powinno dawać się pierwszeństwo.
Nadprzyrodzona droga Kościoła wobec wymagających publicznej reakcji grzechów katolików – jak sądzę – powinna przebiegać z dala od dwóch bezdroży. Pierwsze bezdroża to właśnie wspomniane “upolitycznienie”, które prowadzi do obrony instytucji, a nie sprawiedliwości. Niestety wielokrotnie tego rodzaju logikę praktykowano w Kościele w przypadkach skandali seksualnych, również Kościół w Kanadzie uciekał się do takiego stylu działania by uniknąć finansowej odpowiedzialności za los podopiecznych szkół rezydencjalnych. Drugie manowce mają innych charakter i są regularnie podpowiadane Kościołowi przez świeckie autorytety oraz twórców opinii. Chodzi o narzucenie katolikom przekonania, że istnieją grzechy czy też winy Kościoła, a co za tym idzie Kościół jest instytucją taką samą jak inne instytucje i nie niesie w sobie niczego nadzwyczajnego, nie jest też depozytariuszem żadnych szczególnych prawd, czy to religijnych, czy to moralnych.
Dobrym przykładem manipulowania katolickimi zasadami przez media był opublikowany 28 lipca na portalu Onet.pl artykuł Papieskie uniki. Dlaczego Papież przeprasza tylko połowicznie Joanny Girak-Onoszko, autorki cenionej książki pt. 27 śmierci Toby’ego Obeda traktującej o tragedii autochtonicznych dzieci z kanadyjskich szkół. Autorka postanowiła zestawić papieskie spotkanie z Indianami z warunkami dobrej spowiedzi. Szczególną uwagę zwraca punkt dotyczący wyznania grzechów. Gdy papież wskazuje, co jest przecież elementem radykalizmu katolickiego wyznania win, na bezpośrednią odpowiedzialność sumień “dzieci Kościoła”, pisarka z wyraźną irytacją daje wyraz swojemu “politycznemu” niezadowoleniu.
“Papież uniknął bowiem wzięcia odpowiedzialności za udział Kościoła katolickiego jako organizacji, wskazał tylko na indywidualne grzechy poszczególnych osób. To doskonale znana retoryka, która pozwala oddzielić zepsute jabłka i zachować jedność wspólnoty kościelnej. Czy takie przeprosiny wystarczą? Coraz głośniej w Kanadzie słychać, że jednak nie.”
Każdemu, kto ma pojęcie o sakramencie pokuty i jego osobistym, a nawet po prostu indywidualnym charakterze, musi narzucić się ta dziwna niekonsekwencja publicystyki, która chciałaby Kościół oskarżyć za pomocą jego własnych zasad. Niestety, albo ich nie rozumie, albo – co gorsza – nadużywa. Papież po prostu nie jest personifikacją Kościoła. Jego relacja do Kościoła jest złożona, podobnie zresztą jak każdego wierzącego katolika. Zostawiając jednak na boku tekst Joanny Girak-Onoszko trzeba zauważyć coś innego – wróciliśmy do dylematu, jaki postawił przed nami, ale i przed Franciszkiem, kard. Ratzinger mówiąc, że “Kościół teraźniejszości nie może siebie ustanowić trybunałem, który potępia przeszłe pokolenia”. Czy Franciszek właśnie tego nie uczynił?
Nieprzypadkowo nawiązałem do tej – sformułowanej implicite – quasi-teologicznej formuły Joanny Girak-Onoszko, z której wynika, że Papież jest personifikacją Kościoła. Skojarzenia pisarki – odlegle wprawdzie – ale krążyły wokół katolickich prawd. Jak wiadomo Kościół jest ciałem Chrystusa. Nie jest personifikacją Chrystusa, ani też Chrystusa nie jest personifikacją Kościoła. Kościół jest w Chrystusa wszczepiony i z tej relacji czerpie swoją niewątpliwą świętość, która ma charakter – jeśli można użyć tego sformułowania – ontologiczny, dotyczący jego bytu. Przypomnijmy sobie teraz pytanie ks. Journeta. Jak można pogodzić czystość Kościoła z grzesznością jego członków? Oczywiście można by uciec się do formuły, wedle której świętość Kościoła jest jakąś formą ontologicznego, ale i egzystencjalnego odłączenia od świata. Zasadą tego odłączenia byłaby odrębność wewnętrznej dynamiki duchowego życia Kościoła, której źródło stanowiłaby łaska i system sakramentalny, a źródłem oraz szczytem byłaby obecność Chrystusa w Eucharystii. Czy jednak z takiego rozwiązania nie wynikałoby zbyt łatwo odrzucenie odpowiedzialności za zło jakie dzieje się także za sprawą grzechów wierzących?
Dla nas – wobec rozważanych tu kwestii papieskich przeprosin i pokuty – bardziej przydatne będzie wyjaśnienie, jakie w cytowanej już książce L’Église du Verbe Incarné dawał ks. Journet.
“Całkowicie są w Kościele tylko z jednej strony chrześcijanie dopiero co ochrzczeni, a z drugiej strony wielcy święci: jedni dlatego, że nie mieli czasu, aby wiele zdziałać; drudzy przy końcu swego życia” – pisze ks. Journet.
“Grzeszni członkowie Kościoła, którzy zachowują w sobie znamiona sakramentalne, wiarę, a nawet nadzieję teologalną, lecz którzy z powodu grzechu śmiertelnego utracili łaskę i miłość, należą do Kościoła jedynie częściowo: swojej głównej części, którą jest miłość odmówili Kościołowi i dali ją światu” – konkluduje teolog. [cyt. za: Kościół, grzech i skrucha, tekst odredakcyjny z pisma “Permanences”, nr 369, luty-marzec 2000, wyd. pol. “Christianitas”, nr 5, 2000, s. 159].
W tym też kontekście głębi nabiera też znane zdanie o. Georgesa Cottiera, mówiące, że “prawdziwa tożsamość Kościoła jest zawsze zakryta” [o. Georges Cottier, Mémoire et repentance, 1998, s 107, cyt. za: M-L. de Blignieres, s. 165], ponieważ nasze grzechy podważają jego wiarygodność wobec świata. Zatem – jak mówi Journet, tak naprawdę za św. Augustynem – granica Kościoła przebiega wewnątrz serc wierzących, którzy do Kościoła należą na tyle, na ile oczyścili swoje serca i pozwolili działać łasce.
Jak zatem powyższe zasady pomagają zrozumieć i wytłumaczyć niedawne przeprosiny papieża wygłoszone w Maskwacis, gdy jednych oburzają one z powodu rzekomej “połowiczności”, a innych ponieważ wydają im się uderzeniem w świętość Kościoła? Święty Tomasz z Akwinu pisał, że “pokutować można tylko za winy, które dobrowolnie się popełniło” [Suma teologiczna, III, q.2, ad 3.], co oznacza, np. że Chrystus nie może pokutować za nas grzeszników, ponieważ sam wziął z ludzkiej natury wszystko oprócz grzechu. Nie ma On też powodu pokutować za święty Kościół. Jednak trzeba pamiętać, że Chrystus uniżył się nie tylko przed Ojcem, ale i ludźmi (J 5, 19; J 13, 14), wziął na siebie nasze grzechy i podjął się dzieła odkupienia, choć sam był bez grzechu. Kościół, który jest jego Ciałem zachowuje się podobnie do Pana. Jeden z komentatorów myśli Charlesa Journeta pisał: “Kościół czuje się odpowiedzialny za pokutę, ale nie bierze odpowiedzialności za grzechy, którymi wbrew niemu zawinili członkowie.” [Lucien Meroz, Le cardinal Journet ou la sainte théologie, 1993, s. 189, cyt za: Kościół, grzech i skrucha, tamże, s. 159]. Sam Journet pisał zaś tak: “To właśnie Kościół pokutuje, w swoich dzieciach i przez nie – ale czyni to za grzechy, których nie popełnił i których popełniania zabraniał swoim dzieciom; gdy one grzeszyły, czyniły to wbrew Kościołowi i po części oddzielały się od niego, w tym samym stopniu przestając być jego dziećmi [Charles Journet, tamże, s. 907].
Czy nie jest to także rozwiązanie dylematu, który wynika z reguły kard. Ratzinger by Kościół dzisiejszy nie ustanawiał siebie trybunałem, który potępia przeszłe pokolenia? Kiedy chcemy pokutować za przewiny innych wierzących, gdy modlimy się za dusze czyśćcowe nie stajemy się przecież trybunałem ich dusz, ale bierzemy udział w odpłacie, której domaga się miłosierna sprawiedliwość Boga. Być może dlatego Papież Franciszek podkreślał pokutny charakter swojej podróży. Dobrze rozumiem ostrożność, a nawet podejrzliwość, z jaką dziś wielu katolików traktuje wszelkie inicjatywy Papieża, tym razem jednak sprawa wydaje się znajdować mocne teologiczne uzasadnienie. Analogicznie o swoich aktach pokutnych w czasie Wielkiego Jubileuszu mówił Jan Pawła II.
W bulli Sublimis Deus”, którą papież Paweł III opublikował w 1537 czytamy:
„Stwierdzamy i oświadczamy […], że Indianie i wszyscy inni ludzie, jacy mogą być odkryci w przyszłości przez chrześcijan, nie mogą być pozbawiani wolności i własności, nawet jeśli pozostają poza wiarą w Chrystusa, że mogą i powinni swobodnie i zgodnie z prawem cieszyć się wolnością i własnością ich mienia i nie mogą być brani w niewolę. Wszystko, co jest z tym prawem sprzeczne, będzie nieważne”.
Nie wydaje się by w XIX wieku słowa tego dokumentu utraciły swój autorytet, skoro nawet dziś wydaje się on żywy. Coś zatem było nie tak w katolickim zaangażowaniu w kanadyjskie szkoły rezydencjalne dla autochtonów. Nie ma sensu dłużej dźwigać tego ciężaru, uświęcać i bronić akurat tego elementu katolickiej przeszłości. Dobrze że Papież Franciszek podjął swój pokutny wysiłek.
Tomasz Rowiński