Raczej mi się nie zdarza, aby po przeczytaniu książki wziąć szeroki zamach i cisnąć tomiszczem w siną dal, w jak najodleglejszą przestrzeń. Ano, tym razem mi się zdarzyło.
– Czyżby lektura nie wprawiła cię w stan zachwytu? – kwaśno zagadnęła mnie małżonka, która akurat w tym momencie weszła do pokoju. Jej zimna krew zasługiwała na podziw, zważywszy, że książkowy pocisk śmignął jej przed samym nosem.
Na końcu języka miałem jednowyrazową recenzję, jednakowoż z powodu nieobyczajności określenia tudzież obecności damy powstrzymałem się jakoś. Wziąłem ze dwa głębokie wdechy, sapnąłem niczym nosorożec na afrykańskiej sawannie, i w końcu wysyczałem przez zaciśnięte zęby, zupełnie jak grzechotnik jaki, albo inna kobra:
Wesprzyj nas już teraz!
– Widzisz… Niespecjalnie!
W krainie przygód
Na tę powieść czekałem, bagatela, czterdzieści pięć lat. Nie ja jeden. Toż miliony polskich czytelników wychowało się na podróżniczym cyklu Alfreda Szklarskiego, opisującym przygody Tomka Wilmowskiego i jego przyjaciół – doborowej ekipy łowców dzikich zwierząt.
Ta lektura łączyła pokolenia, pochłaniali ją mali i duzi, liczący sobie po skromnych kilka wiosen, jak i sędziwi acz młodzi duchem staruszkowie. Naszą wyobraźnię rozpalały dalekie wyprawy, egzotyczne krainy, przygody zabawne i mrożące krew w żyłach. Oprócz walorów rozrywkowych książki tej serii zawierały ogromny ładunek informacji o opisywanych regionach.
„Tomki” były przy tym apoteozą nieco zapomnianych dziś cnót, jak prawość, dzielność i honor. Subtelnie, bez zadęcia uczyły patriotyzmu. Przecież ich akcja rozgrywała się w pierwszych latach XX wieku, kiedy naszej Ojczyzny wciąż nie było na mapach. Bohaterowie skrupulatnie wyszukiwali ślady polskości w przemierzanych krainach. Kiedy łowiecka wyprawa maszerowała przez dżungle Czarnego Lądu czy Nowej Gwinei, na czele kolumny dumnie łopotała biało-czerwona flaga.
Równo cztery i pół dekady temu, maleńkim dziecięciem będąc, zainwestowałem odłożone dutki w pierwszą część serii – „Tomka w krainie kangurów”. Pamiętam, że książkę zamykała lista siedmiu dotychczas opublikowanych tytułów oraz dalszych trzech planowanych. Ostatni miał traktować o przygodach na Alasce. Tyle, że kostucha nie pozwoliła Szklarskiemu sfinalizować dzieła. Ogółem spod jego pióra wyszło osiem części sagi; śmierć zaskoczyła pisarza przy pracy nad dziewiątą, „Tomkiem w grobowcach faraonów”. Dokończył ją przyjaciel autora, ks. Adam Zelga.
Nowa nadzieja?
Teraz, po wielu dekadach, otrzymaliśmy wreszcie dziesiątą część, „Tomka na Alasce”, ponoć opartą na zapiskach Szklarskiego. Ostrzyłem sobie na nią kły wraz z mrowiem dawnych tomkowych fanów. Trochę peszyły nas informacje, że będzie to pozycja adresowana do… dzieci w wieku 9 – 12 lat.
Nie da się ukryć, najzagorzalsi wielbiciele twórczości Alfreda Szklarskiego to osoby, by tak rzec, już nieco „ryśnięte” zębem czasu. Niby cykl rozpoczynał się jako „młodzieżówka”, ale zarówno powieściowa obsada, jak i czytelnicy dawno zdążyli dojrzeć. Saga szybko jęła poruszać coraz poważniejsze problemy, właściwsze dla nieco starszego odbiorcy. Bohaterowie coraz częściej zmuszani byli kierować broń przeciw innemu człowiekowi. Doskonale przedstawiono kwestie osobistej zemsty, poddania się nienawiści lub przebaczenia (przypadki agenta Pawłowa bądź nowogwinejskiego czarownika, niedoszłego zabójcy Sally). Mocniej wybrzmiał wątek miłosny. Pierwotna dzikość zaczęła być pokazywana z brutalną dosłownością (choćby porażająca scena preparowania ludzkich głów u Indian Yahua).
Dlatego na wznowienie przygód łowców czekaliśmy z nadzieją, ale i z niepokojem. Byliśmy trochę jak pierwsze pokolenie widzów najstarszej trylogii „Gwiezdnych Wojen” – tej jeszcze nieprzeżartej komercją i infantylizmem. Zresztą w Polsce obie wspólnoty fanów wzajemnie się przenikały, a łączyła je tęsknota za herosami młodości, ale i sprzeciw wobec trendów obowiązujących dziś w popkulturze.
Jak w Donbasie
Autorem „Tomka na Alasce” jest pan Maciej J. Dudziak – antropolog kultury, etnolog i kulturoznawca (choć nazwisko Szklarskiego również widnieje na okładce); wydawcą – Wydawnictwo Muza. Powieść nie jest luźną wariacją „na motywach”, ale ma ambicję stanowić integralną całość z oryginalnym cyklem. Gdy bohaterowie wspominają stare dzieje, stosowny przypis natychmiast informuje, w którym „tomku” znajdziemy tę przygodę.
Książka jest bardzo ładnie wydana, ilustracje cieszą oko. Tak jak w dziełach zmarłego Mistrza, otrzymujemy pokaźną dawkę wiedzy o penetrowanej krainie, także o Polakach, których różne wiatry tam zagnały. Jest mnóstwo przygód, a kwestia ich (nie)prawdopodobieństwa nie musi spędzać snu z powiek, ostatecznie to literatura rozrywkowa.
Niestety, zagorzali „tomkolodzy” zostaną nieprzyjemnie zaskoczeni. Niedosyt musi wywołać niepełny skład podróżniczej ekipy. Na alaskańskich bezdrożach stawili się tylko Tomek, Sally i kapitan Nowicki. Natomiast Wilmowskiemu seniorowi, Smudze, Zbyszkowi, Nataszy, nawet wiernemu psu Dingo przypadła rola wielkich nieobecnych.
Gorzej, że na kartach powieści szarogęsi się brak logiki oraz naiwność zbyt drastyczna nawet dla 9-latka. Sam, mimo najlepszych chęci, parsknąłem śmiechem, czytając o bandzie rosyjskich separatystów, którzy chcą oderwać od Stanów Alaskę i utworzyć tam osobne państwo. Owi nikczemnicy okazują się być katorżnikami, którzy rok wcześniej uciekli z Kamczatki porwanym parowcem. Przestępcy po przybyciu na amerykańską ziemię w ekspresowym tempie zbudowali rozległą sieć terrorystyczno-szpiegowską, a wspierali ich w tym dziele… car Mikołaj II, Czarna Sotnia, Ochrana i armia rosyjska (widać carat czuł się w obowiązku otaczać troskliwą opieką zbiegłych katorżników…).
Dialogi to temat na osobną pieśń, wielce smętną. Tomek recytuje wzniosłe diatryby, jakby wprost zaczerpnięte z podręcznika agitatora. Kapitan Nowicki, którego żarty kiedyś wywoływały radosny rechot czytelników, zagubił gdzieś swoje kultowe „Do stu zdechłych wielorybów!”; zamiast tego raczy nas mądrościami swego ojczulka, mniej lub bardziej żenującymi (w rodzaju: „Ucz się, Tadku, ucz, byś nie był głupi buc!”). Bohaterowie sprawiają wrażenie nieco ociężałych umysłowo. Kiedy ich hotel ostrzelają zamachowcy, Nowicki stwierdzi po głębokim namyśle: „To pewne […] że ktoś na nas poluje, jak na kaczki”. Przenikliwość rzucająca na łopatki, szczególnie, że atak na hotel jest już czwartą (!) próbą zgładzenia podróżników.
Prawdziwą porażką okazuje się wykreowana na nowo postać Sally. Ongiś Szklarski opisywał wybrankę Wilmowskiego z uwielbieniem. Nie szczędził jej komplementów – „rezolutna”, „dzielna Australijka”, „córka pioniera”. Inteligentne, obdarzone poczuciem humoru, a przy tym niepospolitą odwagą dziewczę wprowadziło sporo ożywienia i uroku w samcze towarzystwo łowców. Tymczasem na Alasce oglądamy ją jako osóbkę infantylną, by nie powiedzieć wprost – głupiutką, co rusz pakującą się w najrozmaitsze kłopoty.
Słodki bambinizm
Jednak to wszystko nie jest najgorsze. Mój wybuch szewskiej pasji sprowokował fakt, że powieść nasycono polityczną poprawnością, wykoślawiającą postacie bohaterów mego dzieciństwa, a perfidnie skierowaną do najmłodszych czytelników.
Łowcy Szklarskiego trudnili się zawodowo łapaniem dzikich zwierząt do ogrodów zoologicznych. Wielokrotnie też do zwierza strzelali – dla mięsa, niekiedy dla trofeów, często w samoobronie. Jednakże na Alasce prezentują radykalną przemianę, wygłaszając przemowy, które w czasach stalinowskich zaliczono by do gatunku „pryncypialnej samokrytyki”.
Kapitan Nowicki, co niegdyś wykpiwał obiekcje młodego Wilmowskiego przed polowaniami („Umrzesz, brachu, z głodu, patrząc na żywą tłustą kurę!”), teraz wzdycha nad „krwią i bólem” zabijanych wielorybów. Kilka stron dalej Tomek z odrazą przygląda się myśliwskim trofeom prezentowanym na ścianach hotelu (tak, to ten sam Tomek, który kiedyś skórą ustrzelonego tygrysa udekorował swą kajutę, skórę lwa wysłał w podarku Sally, któremu „błyszczały oczy” na widok ubitego grizzly). W całej książce nie znajdziemy ani jednej sceny polowania; przeciwnie, zwierzątka są ratowane, gdy przypadkiem znajdą się w pułapce. Więcej, Tomek płacze rzewnymi łzami, kiedy znajduje zwierzęce szczątki w spalonym lesie.
Naszym obieżyświatom ciut jeszcze brakuje do „postępowej” doskonałości, nie są bowiem wegetarianami. Opychają się pieczenią z łosia i jelenia, pemikanem, rybami. Są więc równie konsekwentni, jak współcześni animalsi pomstujący na myśliwych, a potem pokrzepiający się szynką z sieciówki.
Biały wróg świata
W powieściach Szklarskiego podróżnicy często nawiązywali przyjazne kontakty z tubylcami, choć niekiedy zmuszeni byli przedzierać się z bronią w ręku. W dawnych „tomkach” żadna rasa ani narodowość nie miały monopolu na dobro, ani na zło.
Dla odmiany w „Tomku na Alasce” oglądamy monolit szlachetnych tubylców, monolit zbrodniczych Rosjan, wreszcie białą rasę brutalnie eksploatującą i dewastującą Ziemię (za wyjątkiem kilku osobników dokonujących rytualnego samobiczowania). Na kartach powieści sączona jest agresywna, jednostronna tyrada przeciw białemu człowiekowi. Tomek peroruje z patosem w duchu współczesnego lewackiego rasizmu: „Teraz wydaje mi się, że największym zagrożeniem nie tylko dla was, Indian, ale dla tego świata, dla tej przyrody jest biały człowiek”.
Nowicki wspomina targ niewolników, jaki oglądał na Haiti i swoje ówczesne zdumienie, że handlarze żywym towarem wcale nie byli białymi, ale Mulatami – pobratymcami nieszczęsnych. Opowieść kończy huk dział – szczęśliwie przybywa amerykańska kanonierka z antyniewolniczą misją. Myślałby kto, że teraz nastąpi wyważona ocena, iż łajdactwo nie jest zależne od koloru skóry; że również tubylcy często prześladowali się nawzajem, także w zdekolonizowanych krajach. Gdzie tam! Nowicki podsumowuje, że „gdziekolwiek pojawia się biały człowiek, tam zawsze zaczyna się śmierć, wyzysk i niewola”.
Czyżby więc za współczesne marynarzowi haitańskie niewolnictwo odpowiadali biali przodkowie mulackich siepaczy i ich ofiar? Czy załoga antyniewolniczej kanonierki składała się wyłącznie z kolorowych? Wreszcie, czy przed przybyciem białych do Ameryki nie było tam śmierci, wyzysku i niewoli?
Żeby było osobliwiej, kiedy w powieści wspominani są Polacy mający udział w kolonizacji regionu, poczytywane jest im to za wielką zasługę. Zaś Tomek wykonuje misję dla multimilionera Rockefellera, planującego eksploatację złóż naturalnych Alaski. Logiczne, prawda…?
Pożegnanie z bronią
U Szklarskiego widoczna była fascynacja uzbrojeniem. Prywatna broń w polskich rękach była niczym tchnienie prawdziwej wolności dla czytelników tak w PRL, jak i w III RP.
Łowcy starannie pielęgnowali swój oręż, świadomi jego znaczenia. Tomkowi wsłuchującemu się nocą w głosy afrykańskiej dżungli bliskość broni przywracała spokój, odpędzała złe myśli. Nawet Wilmowski senior, dusza człowiek stroniący od przemocy, kiedy na Syberii znalazł się w osaczeniu, od razu poczuł się lepiej, gdy „zacisnął dłoń na zimnej rękojeści rewolweru”.
Teraz każdy szanujący się tomkoznawca przeżyje nielichy wstrząs czytając, jak na Alasce pewien czerwonoskóry tłumaczy Tomkowi, czym jest „długie oko” (celownik optyczny). W końcu zapóźniony technicznie białas przypomina sobie, że owszem, słyszał o czymś takim. Widać wyleciał mu z głowy popisowy strzał kapitana Nowickiego, który przed paru laty, przy pomocy karabinu z lunetą zdmuchnął czapkę z głowy herszta piratów na Morzu Koralowym, oraz fakt, że taką bronią marynarz posługiwał się także w Ameryce Południowej.
Dodajmy, że w najnowszej powieści Tomek dokonuje gruntownego przezbrojenia. Jego broń długą reprezentuje „jeden z nowszych modeli karabinu fusil”, innym razem „szybkostrzelny remington”. A gdzież podział się jego „wspaniały sztucer” nieokreślonej marki z poprzednich wypraw, któremu zawdzięczał tyle myśliwskich przewag? To tylko mój domysł, ale sztucer chyba okazał się niegodnym towarzyszem odmienionego bohatera, ze względu na swą „mroczną” łowiecką przeszłość.
Tomek nie nosi już u pasa bębenkowego Colta, ofiarowanego przez Smugę na pamiątkę rozprawy z bengalskim tygrysem. Zastąpił go nowocześniejszym „koltem modelem 1910”. Niezorientowanym wyjaśnię, że był to samopowtarzalny, prototypowy poprzednik sławnej „jedenastki” Johna Browninga, wykonany w liczbie zaledwie parunastu egzemplarzy (zakładam, że pistolet nie pomylił się Autorowi z popularnym Browningiem FN 1910 albo Coltem Modelem 1911). Ze względów praktycznych tomkowy wybór nie ma sensu za grosz, jako że Colt 1910 cierpiał na liczne choroby wieku dziecięcego (nawalała choćby ekstrakcja łusek). Zastąpienie sprawdzonego rewolweru bębenkowego awaryjnym modelem pistoletu samopowtarzalnego jawi się jako odrzucenie tradycji na rzecz wątpliwego nowinkarstwa.
Wysłańcy piekieł
Bezpośrednich odniesień do chrześcijaństwa nie było u Szklarskiego zbyt wiele. Pamiętajmy, że cykl powstawał pod rządami komunistycznymi. Tym bardziej robiła wrażenie jednoznaczna deklaracja Tomka w rozmowie z Murzynem Sambo, na Czarnym Lądzie: „Dlaczego składasz ofiarę złym duchom? Przecież to grzech! Módl się do jednego, dobrego i sprawiedliwego Boga, a nie stanie ci się jakakolwiek krzywda”.
Podróżnicy Szklarskiego szanowali zwyczaje i wierzenia tubylczych ludów, ale nie przyjmowali ich. Nie zasiadali do stołu z ludożercami, nie zachwycali się artyzmem preparowanych ludzkich głów. Kiedy w Afryce zderzyli się z sektą ludzi-lampartów, przegryzających gardła ofiarom, nie przystąpili z nimi do dialogu międzywyznaniowego, tylko wystrzelali potępieńców. Gdy w Indiach członek wspólnoty Crimów (adeptów rytualnego złodziejstwa) próbował okraść Tomka, ten wcale nie szukał usprawiedliwienia dla sprawcy w jego odmienności kulturowej i religijnej, tylko odebrał swą własność, nieco nadwyrężywszy przy tym nietykalność cielesną „uczciwego inaczej”.
Co z tego zostało w alaskańskim „tomku”?
– „…zakazujemy im wiary we własnych bogów…” – lamentuje młody Wilmowski nad losem biednych pogan, nikczemnie gnębionych przez białych. Nowicki po zranieniu przyjaciela powtarza prośbę indiańskiego czarownika o modlitwę, dodając: „Najlepiej każdy do własnego boga”. Na pytanie wrogów: „Wy kto?” marynarz odpowiada: „Wysłańcy piekieł”, choć przed bitwą zaleca modły do Matki Boskiej. Ot, ekumenizm prawdziwie totalny.
Na Alasce chrześcijaństwo zostaje przywołane w szczególnych okolicznościach. Kiedy Rosjanie dokonują wyjątkowo odrażającej zbrodni, krzyżując dwóch amerykańskich geologów, jeden z siepaczy gubi prawosławny krzyżyk, potem znaleziony przez Tomka. Indiańscy przyjaciele Polaka zaświadczają zaraz, że takie właśnie symbole nosili oprawcy, którzy spalili ich wioskę i dokonali rzezi mieszkańców. Obraz chrześcijańskiego (tu: prawosławnego) krzyża jest wtłaczany w mózg czytelnika jako godło zbrodniarzy.
Polit-poprawne dzieło wydane w Kraju nad Wisłą nie może obejść się bez choćby marginalnego hołdu filosemickiego. Tomka – tradycyjnie już dumającego nad niegodziwością białych ludzi – nachodzi nagle ni stąd, ni zowąd wspomnienie z dzieciństwa, kiedy zachwycał się wspaniałością warszawskiej Wielkiej Synagogi oraz tolerancyjną postawą napotkanego rabina. Scena nie ma nijakiego uzasadnienia toczącą się akcją. Ważne, że mądry, oświecony rabin zostaje przeciwstawiony złu tego świata, konkretnie zaś okrutnym mordercom spod znaku chrześcijańskiego krzyża.
Dekonstrukcje
Twórca ma prawo do wyrazistych poglądów. Jednak zasadnym wydaje się pytanie o jego uprawnienia do przeinaczania poglądów CUDZYCH BOHATERÓW.
Ciekawe, jak zareagowaliby miłośnicy Trylogii, gdyby ktoś napisał jej kontynuację, dokonując konwersji głównych postaci na islam, stawiając Skrzetuskiego-beja i Kmicica-paszę na czele janczarskich pułków pod Wiedniem?
Nie powiedziałbym słowa, gdyby ekologiczno-rasistowskie dyrdymały wygłaszały osoby wymyślone przez pana Macieja J. Dudziaka. Wszelako on, wdzierając się ze swą propagandą do serc młodych czytelników, sięga do cudzego dorobku, z oczywistego powodu. Jego własnych herosów wojującej ekologii – wnioskując po poziomie „Tomka na Alasce” –strawiłby mało kto. Wielbiciele twórczości Alfreda Szklarskiego zapewne nawet nie dowiedzieliby się o ich istnieniu.
Mimo woli wyobraziłem sobie pana Szklarskiego, zerkającego ku nam z zaświatów, czytającego mi przez ramię treść alaskańskiego „tomka”. Zrobiło się mi nieswojo – w takim przypadku dusza pisarza musiała niechybnie przechodzić okropne czyśćcowe męki.
Andrzej Solak
Alfred Szklarski, Maciej J. Dudziak, Tomek na Alasce, Wyd. MUZA SA, Warszawa 2021.