Kościół zawsze budził niezdrowe zainteresowanie nieprzychylnych mu demiurgów współczesnych ideologii. Ale od pewnego czasu, jak gdyby częściej niż zwykle, oglądany jest przez lupę twórców kultury. W ich opowieściach nie ma jednak Boga. Jest zmurszała struktura i ledwie cienie dawnych Bożych praw, które porządkowały rzeczywistość.
Te cienie to oczywiście wartości, które współcześnie zyskują dziesiątki przymiotników, byle tylko nie nazwać je chrześcijańskimi. Są więc wartości ogólnoludzkie, powszechne, wspólne, uniwersalne i tak dalej. Ich uosobieniem zwykle są sympatyczni, mili ludzie, którzy – w przeciwieństwie do „apodyktycznych” katolików – nie zajmują się uciążliwymi sprawami doktrynalnymi, lecz na co dzień współczują, głaszczą po głowach, pomagają sierotom oraz ubogim. Wszak, wedle postrzegania współczesnego świata, to właśnie jest sensem chrześcijaństwa. Cała reszta nie jest warta niczego, bo niczemu nie służy. Jak to możliwe? Ano, zgodnie z utylitarną optyką, religia jest pożyteczna o tyle, o ile przynosi wymierne korzyści, wspierając ład polityczny (vide: tomy badań na temat zbawiennej dla Europy roli protestantyzmu) czy zajmując się kwestiami społecznymi, jak pomoc najuboższym. To zaś, z czego nie ma pożytku materialnego (liturgika, dogmatyka, eschatologia) lub przeszkadza w codziennym „korzystaniu z życia” (etyka seksualna), należy do absolutnie nieistotnej, a wręcz radykalnej i przestarzałej formy życia.
Wesprzyj nas już teraz!
Taki też obraz proponuje nam w książce „Konklawe”, skądinąd interesujący brytyjski pisarz, Robert Harris, wedle którego Kościół instytucjonalny przez dwa tysiące lat wykoślawił nauczanie Chrystusa, zajmując się głównie samym sobą i tworząc kompletnie nieuzasadnione „reguły gry”, dumnie nazywane przez ich twórców tradycją. W istocie jednak chodzi przecież o władzę, której purpuraci pożądają w nie mniejszym stopniu niż Donald Trump.
Ci wredni tradsi
Harris ma specyficzny, bo dość ascetyczny styl pisania, przypominający raczej reporterską robótkę niż pisarską sztukę. Traf chciał jednak, że od lat zajmują go raczej wartkie gierki polityczne, dreszczowce zza kulis, niż nieco głębsze spojrzenie w ludzką naturę. Fascynacja ta odbija się chociażby w jego trylogii rzymskiej. W powieści „Konklawe” nie odbiega nadto od schematu. Jego postacie są dość płytkie, zwykle rozdarte na dwoje lub całkiem jednoznaczne. Nawet główny bohater, liberalny kardynał Lomeli, nie budzi sympatii swoim charakterem.
Harris opowiada o Kościele w sposób charakterystyczny dla współczesnych twórców, kontrastując ze sobą – cóż za ofiara złożona bożkowi kłamstwa – „Kościół złotem i miodem płynący” z „Kościołem skromnym i pełnym prostoty”. W monumentalnym Watykanie umiera więc papież, który wiódł życie niemal pustelnicze. Zamknąwszy się w Domu Świętej Marty, sarkał na kapłanów urzędujących w Kurii Rzymskiej, gromiąc ich za rozrzutność oraz parszywe obyczaje. Nagła śmierć książkowego Ojca Świętego jest niczym kij wbity w gniazdo żmij. Kardynałowie rozpoczynają pełną podchodów wojnę o stanowisko-marzenie. Aż tu nagle pojawia się pewien tajemniczy purpurat, mianowany przez papieża w absolutnej tajemnicy…
Intryga Harrisa ani nie jest wyrafinowana, ani oryginalna. Dość powiedzieć, że w książce roi się od typowych grzechów, o które duchowni oskarżani są przez cały świat – słusznie lub nie. Zasada „korek, worek i rozporek” to klasyka w każdej współczesnej opowieści o Kościele, snutej przez niczego nie rozumiejących zbyt wiele z istoty tej instytucji.
Harris dorzuca jednak do tego także obowiązkowe starcie liberalnych duchownych z tradycjonalistami. Liberałowie w jego powieści są, to przecież takie oczywiste, tolerancyjni, sympatyczni, ale i zdecydowani, bo potrafiący z należytą powagą troszczyć się o „dobro” współczesnego Kościoła, który jakoś przecież musi odnaleźć się w trudnej rzeczywistości. W dodatku to eleganccy, starsi panowie, pięknie się wysławiający i spędzający długie godziny na medytacjach. Tradycjonaliści zaś to jaskiniowcy pełną gębą. Konserwatywny kardynał Tedesco jest, naturalnie, odrażający i odpychający fizycznie. Niewiadomo nawet czy klęka do modlitwy, wszak autor nie traci czasu, by zajmować się duchowością takiego łajdaka. Trzeba przecież opisać jego niechęć do wszystkiego i wszystkich, jego popędliwą naturę oraz to, jak bardzo jest przez wszystkich nielubiany. To w końcu typowym koszmar liberała, czyli duchowny, któremu we współczesnym Kościele nie podoba się homoseksualizm i wymieranie łaciny. Ot, do czego sprowadzony został tradycjonalista w książce Harrisa.
Najciekawsze jest jednak to, że w Kościele opisywanym przez Harrisa po prostu nie ma Boga.
Kościół na dobre samopoczucie
Wyobraźmy sobie, w jak kiepskiej kondycji intelektualnej muszą być współcześni twórcy kultury, skoro ich zdaniem Kościół to jedynie instytucja pełniąca rolę stowarzyszenia pomocowego. Dokładnie w ten sposób myśli Harris. To katastrofa, wszak niegdysiejsi pisarze wadzący się z Kościołem potrafili jednak dostrzec w nim element metafizyczny. Jak Sienkiewicz, gdy zachwycony spoglądał nocą na katedrę w Kolonii i cytował Woltera: „gdyby Boga nie było, należało go wymyśleć”. Powiedział to stojąc przed cudowną budowlą, wzniesioną dzięki trudowi wiernych, ale i wysiłkowi struktur kościelnych. Uznał tym samy, że musi być coś metafizycznego w instytucji, która zdolna jest przyciągnąć do Boga rzeszę ludzi i zachęcić ich do tak wielkiego wysiłku.
Harris już tego nie widzi. Opisywane przez niego freski w kaplicy Sykstyńskiej są już wyłącznie jakąś marą z przeszłości, pouczeniem, które traci obecnie na znaczeniu, a nawet jękiem przeszłości. Znamy to z serialu „Młody papież”, gdzie fikcyjny Pius XIII staje się twarzą bezlitosnego Kościoła, wyjętego z koszmaru współczesnych liberałów, którzy nie rozumiejąc Jego prawdziwej istoty i posłannictwa, usiłują pojąć Go poprzez zbiór banalnych kalek.
Tym samym kultura laicka zdaje się być nie tylko niekatolicka czy antykatolicka, ale też mocno osadzona w swoich przekonaniach. Wręcz zaskorupiała. A książka Harrisa jest tego najlepszym przykładem. O ile więc zdaniem dawnych mędrców i twórców Bóg mógł istnieć, lecz skrojony pod ich oczekiwania i pragnienia, tak współcześni nie chcą Go w ogóle dostrzegać, negując Jego istnienie. Aż strach pomyśleć, co może zapełnić tę duchową pustkę.
Krzysztof Gędłek