12 marca 2023

Tradycjonaliści jako faryzeusze, a moderniści – saduceusze? Gdzie są katolicy?

Pan Bóg – ustami Swego Syna – strofował faryzeuszów, ponieważ zasady były dla nich ważniejsze niż miłość bliźniego. Zaś elitę kapłanów potraktował zburzeniem świątyni i banicją. Dziś – w czasie sporów pomiędzy przeciwnymi „frakcjami” w Kościele – powinniśmy zadać sobie pytanie: Czy Chrystus będzie nas sądził z przynależności czy też z miłości?

Muszę szczerze przyznać, że znam katolików „novusowych”, którzy przykładem życia rodzinnego, pobożności i innych cnót mogliby z powodzeniem stanowić wzór dla tych, którzy określają się jako „wierni Tradycji”. Oczywiście znam też „tradycjonalistów”, którzy są ucieleśnieniem ducha chrześcijańskiego, ale właściwym punktem odniesienia wydaje się pewien paradoks, który charakteryzuje dzisiejszy Kościół…

Od momentu, gdy władza duchowna w Watykanie zerwała łączność z Tradycją Apostolską (a więc pierwszym źródłem objawienia, dzięki któremu zyskujemy wiarę i możemy rozumieć Pismo Święte) mamy z tym paradoksem do czynienia. Z jednej strony jest Tradycja w znaczeniu ścisłym (Słowo Boże i wielowiekowe dziedzictwo głoszenia tego Słowa przez Kościół), z drugiej – tradycja narodowa, w którą wpisują się zwyczaje religijne charakterystyczne dla poszczególnych wspólnot.

Wesprzyj nas już teraz!

Paradoks polega na tym, że w parafiach, w których zerwała się linia Tradycji Apostolskiej, zachowała się ciągłość tradycyjnej pobożności ludowej czy narodowej (dobro, jaką niesie ze sobą wspólnota wiernych); natomiast w miejscach celebracji Mszy Świętej w oryginalnym rycie rzymskim odnajdziemy nieprzerwaną łączność z rzeczywistością Chrystusowego kapłaństwa, które przetrwało dzięki heroicznej – choć dla niektórych kontrowersyjnej – postawie abp. Marcela Lefebvre’a, przy jednoczesnym zerwaniu ciągłości kulturowej.

Kościół – mówiąc wprost – nie jest dziś normalny, gdyż jest rozdarty, a żadna ze „stron” nie uosabia Kościoła jako takiego. Żadna ze stron nie rozwija się też tak, jakby rozwijała się, gdyby nie bezprecedensowy kryzys; żadna nie jest w pełni „sobą”, ponieważ obie te strony w ogóle nie powinny być stronami, lecz jednością. Obecny podział na wiernych „novusowych” i „tradycyjnych” w ujęciu psychologicznym nazwalibyśmy po prostu… dezintegracją osobowości.

Prawda i dobro duchowe są oczywiście najważniejsze, dlatego należy wybierać Msze Święte i posługę kapłańską w duchu „Tradycji” (niezależnie od tego, jak skromne są warunki), niemniej uważam, że prowadzenie sporów na temat tego, „które Bractwo jest lepsze” i okopywanie się na swoich pozycjach jest przeciwieństwem podejścia, jakie mieli pierwsi chrześcijanie. A to im zawdzięczamy rozkrzewienie prawdziwej religii po świecie!

Jak zaświadczał w III wieku Tertulian: Jesteśmy wszędzie i żyjemy normalnym życiem, jak wszyscy obywatele. Chrześcijaństwo było zakwasem, który przeniknął całe społeczeństwa nie dlatego, że wyznawcy Chrystusa okopywali się w gettach, ale dlatego, że służyli w pogańskich armiach, rozwijali gospodarki pogańskich krajów, a nawet wchodzili w związki małżeńskie z poganami. Cesarz Konstantyn Wielki dlatego usłyszał słowa w tym znaku zwyciężaj, bo w armii było już dość chrześcijan, by chwalebny znak Krzyża odniósł pożądany skutek.

W tym kontekście chciałbym przywołać postać ks. Jana Kaczkowskiego. Wyprzedził on moim zdaniem swoją epokę i może między innymi dlatego Pan Bóg powołał go wcześniej przed Swoje oblicze? Gdy słucham wywiadów, jakich udzielał liberalnym mediom, uderza mnie, jak rzadko mówił wprost o Chrystusie, a jednocześnie przez to, jak mówił, przemawiało autentyczne świadectwo życia z Bogiem, cierpienia, które wypala w nas podobieństwo Boże, tak że nie musimy powtarzać ciągle, że jesteśmy wierzący, ale po prostu dajemy świadectwo życia, zaś pozostający w tle fakt, że jesteśmy wierzący w logiczny sposób działa na korzyści samej wiary.

Ks. Kaczkowski wychodził do ludzi, był niejako „wszystkim dla wszystkich”, poświęcił się i nie stronił nawet od środowisk lewicowych czy „kato-lewicowych”, choć umacniało się w nim niewątpliwe nawrócenie do ortodoksji i pod koniec krótkiego życia odprawiał Mszę „trydencką”. Był przede wszystkim normalny i nie miał w sobie lęku, że przekroczenie jakichś mitycznych granic tradycjonalizmu pozbawi go dóbr duchowych albo postawi pod znakiem zapytania jego wierność. „Johnny”, ze swoim umiłowaniem krwistych steków i dobrego wina połączonym z odkryciem tradycyjnej wizji kapłaństwa, a przede wszystkim z modelem naśladowania Chrystusa w tym, do czego On nas powołuje, a nie w tym, do czego sami uważamy się być powołani na podstawie zasad wyczytanych w dawnych podręcznikach do etyki katolickiej, jest w pewnym sensie modelowym kapłanem przyszłości, w której – daj Boże – Watykan powróci do wiary katolickiej, a „tradycjonalizm” (rozumiany po prostu jako integralny katolicyzm) stanie się punktem wyjścia, a nie spychaną na margines niszą.

Nie chodzi tu bynajmniej o deprecjonowanie skarbów Tradycji, podręczników do teologii moralnej czy też czerpania zasad życiowych z dawnej literatury katolickiej. Przedsoborowe książki są nieraz pierwszym źródłem, z którego dowiadujemy się, czym jest katolicyzm, a potem nieocenionym motorem rozwoju duchowego. Ale chodzi o to, że powinniśmy kierować się duchem cnoty, a podstawą wszystkich cnót jest pokora – w tych kwestiach wyrażająca się przede wszystkim nastawieniem na słuchanie tego, co Bóg chce nam powiedzieć i widzenie tych perspektyw, które On przed nami otwiera – nawet jeżeli pojawiają się poza ścisłymi środowiskowymi granicami.

Jak każdy tradycjonalista, ja również – po okresie „neofityzmu” – stanąłem w obliczu rachunku sumienia z tego, jak traktowałem swoich „niewtajemniczonych” bliźnich, a przede wszystkim w obliczu rzeczywistości, której nie da się zamknąć w magicznej kuli małego, bezpiecznego świata, gdzie płatki śniegu jak białe anioły opadają wolniutko na ziemię

Przechodząc do tytułowego pytania, przywołam pogląd, który jest tyleż uproszczony w swojej sugestywności, co dający do myślenia. Jeżeli mielibyśmy zestawić dzisiejsze skrajności, „biegunowe osobowości” w Kościele (oczywiście przy założeniu, że nie dotyczy to wszystkich osób i generalizowanie byłoby krzywdzące) z tymi z czasów pierwszego przyjścia Pana Jezusa, to najlepszą analogią byłoby porównanie części tradycjonalistów do faryzeuszy, podczas gdy modernistom przypadłoby miano saduceuszy. Ci pierwsi są skupieni na zachowywaniu Tradycji i sztywnych zasad, podczas gdy w rękach drugich pozostają widzialne struktury Kościoła. Dawniej faryzeusze odrzucili Pana, ponieważ postawili ideologię w miejsce wiary, saduceusze – dlatego że oparli się na zawężonym rozumieniu wybranych części Starego Testamentu i bardziej cenili swoją władzę niż poszukiwanie woli Bożej. Moment upadku Izraela jest podobny do dzisiejszego kryzysu Kościoła, gdyż w obu przypadkach mamy do czynienia z rozdzieleniem tego, co powinno stanowić zjednoczone ciało dla ducha Bożego we wspólnocie wiernych. Strukturalny Kościół musi trzymać się zasad Tradycji, aby prowadzić wiernych do zbawienia, a przy okazji tworzyć i rozwijać katolicką cywilizację. 

Gdzie zatem są katolicy? Jestem przekonany, że na sądzie nie usłyszymy pytania Której frakcji byłeś wierny?, lecz Jak zdałeś egzamin z miłości? Niewiedza religijna bywa często niezawiniona (szczególnie dziś, gdy zdewastowano formację kapłańską w seminariach), natomiast dla braku miłości trudniej będzie znaleźć usprawiedliwienie. Miłość ma w sobie tę otwartość, którą okazywał Pan Jezus, gdy kierował się zasadą nie potrzeba zdrowym lekarza. Miłość nie jest doskonała wtedy, gdy zamyka się w wąskim kręgu podobnie myślących osób, lecz wtedy gdy – pokonując lęk – wychodzi ze strefy komfortu i przełamuje bariery, gdy naraża się – oczywiście w granicach roztropności – na ryzyko i ból.

Parafrazując Tertuliana, katolicy są wszędzie i żyją miłością wśród takiej czy innej wspólnoty wiernych. Albo precyzyjniej: na tyle żyją miłością, na ile zdołają unieść się ponad siebie i zachowają nieskażoną wiarę według miary swego rozumienia. Wiem, że tak patrzeć jest trudniej – bo świat przestaje być czarno-biały i zrozumiały – i trzeba się z nim konfrontować, nieraz wstydząc się i bolejąc z powodu własnych słabości, ale jestem przekonany, że jest to definicja katolickości w dużej mierze zbliżona do prawdy.

Filip Obara

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij