Szanowny Panie profesorze, dzisiaj nie będziemy rozmawiali o jednym dokumencie, jednym dekrecie, jednym liści papieskim, tylko o całej serii papieskich decyzji i dokumentów. Tym bowiem był Pokój i Rozejm Boży, czyli Pax et Treuga Dei.
Wesprzyj nas już teraz!
Pozwolę sobie na początku dać jedno wyjaśnienie, którzy mogą odnieść wrażenie, iż w naszym cyklu jesteśmy niekonsekwentni. Zapowiedzieliśmy bowiem, że nasze rozmowy będą dotyczyły konkretnych dokumentów papieskich, które dokonywały ważnych zmian w życiu Kościoła i dawały mu impuls do działania w nowy sposób w służbie idei Królestwa Chrystusowego, które chociaż nie jest z tego świata, to musi być krzewione na ziemi, aby więcej ludzi miało szanse zbawienia duszy. Otóż dzisiaj wyjątkowo skupiamy się na kilku zarządzeniach pontyfikalnych, takich jak rezolucja synodu w Clermont z roku 1095 oraz dokumentach I Soboru Laterańskiego z roku 1123. Tak więc będziemy rozmawiać o dokumentach i zarządzeniach powstałych na podstawie zarządzeń synodu i soboru a nie działającego osobiście (czyli motu proprio) papieża. Ale oczywiście trzeba pamiętać, że bez papieży idea Pax et Treuga Dei nie zaistniałaby i nie utrzymałaby się jako doniosła wizja w służbie cywilizacji chrześcijańskiej.
Czym jest idea Pax et Treuga Dei – Pokoju i Rozejmu Bożego?
Nie jest to koncepcja położeniu kresu wojnie jako takiej, bo wojna jest czymś dopuszczalnym w świetle nauki katolickiej – zwłaszcza w trzech wypadkach: kiedy się bronimy, kiedy mamy doniosłą, a zarazem słuszną przyczynę toczenia walki, wreszcie kiedy występujemy w służbie Kościołowi, w duchu posłuszeństwa. Treuga Dei to próba ograniczenia wojny w stosunkach międzyludzkich. Mówiąc o wojnie mam na myśli walkę między państwami chrześcijańskimi na czele których stoją książęta katoliccy. Chodzi tu zatem o uregulowanie stawiające pewne bariery i ograniczające wojnę w stosunkach między-chrześcijańskich. Nie dotyczy to natomiast wojny prowadzonej z wrogami chrześcijaństwa; z niewiernymi, którzy odrzucają naukę Chrystusa; którzy sprzeciwiają się chrześcijaństwu. Treuga Dei jest więc zbiorem norm, które mają ograniczyć rozmiary wojny poprzez określone restrykcje.
Kiedy narodziła się idea Pax et Treuga Dei?
Trzeba tutaj rozróżnić dwie kwestie: Pokoju Bożego i Rozejmu Bożego. Idea Pokoju Bożego po raz pierwszy została oficjalnie wyartykułowana podczas synodu w Charroux w 989 roku, zaś idea Rozejmu Bożego ma swoje początki nieco później – już na początku XI wieku i jest ona dziełem katalońskiego benedyktyna Oliby, a oficjalnie ogłoszono ją na synodzie w Toluges w hrabstwie Roussillon w 1027 roku. Bez wątpienia obydwa te wydarzenia, obie te idee były związane z koncepcją odnowy Kościoła zapoczątkowaną przez reformę zwiastowaną światu z Cluny. W XI wieku koncepcje te dochodzą coraz mocniej do głosu i na wywołanym już przeze mnie synodzie w Clermont w 1095 roku zostają proklamowane jako nakaz Kościoła. Zgromadzeniu temu przewodniczył wielki papież Urban II – godny następca Grzegorza VII. Wygłosił on wówczas przemówienie, które przeszło do historii mimo, iż nie znamy go w całości. Zostawiło ono jednak na wieki pamięć o wielkim wezwaniu skierowanym do chrześcijańskiej Europy. Papież nakazał wyzwolenie Grobu Pańskiego, czyli wypędzenia siłą muzułmanów (Turków seldżuckich) z Jerozolimy. Ten sam papież równocześnie proklamował Treuga Dei – Rozejm Boży w chrześcijańskiej Europie. Treuga Dei to wielka idea kształtowania cywilizacji chrześcijańskiej według nauki moralnej Kościoła. Koncepcja Treuga Dei bez wątpienia jest nowatorska i niezwykle ważna.
Jak sprawy wyglądały przed synodem w Clermont? Jak przed tym wydarzeniem Kościół zabiegał o Pokój i Rozejm?
Kościół Zachodni X stulecia, bo przede wszystkim o nim teraz należy mówić, był z jednej strony bardziej wolny niż Kościół Wschodni – bizantyjski, ponieważ był mniej podporządkowany władzy politycznej. Z drugiej jednak strony był on bardzo słaby. Krótko mówiąc: nie był w stanie zdobyć się na tak szeroką inicjatywę, która byłaby porównywalna z tym, co stanie się w II połowie XI wieku. Druga połowa XI wieku przynosiła wspaniałe odrodzenie Kościoła, realizację wielkich reform z Cluny, wielki pontyfikat Grzegorza VII etc. Wszystko to, co spowodowało emancypację Kościoła spod przewagi państwa, zostało połączone z nowymi możliwościami nauczania narodów i kształtowania cywilizacji chrześcijańskiej, bo do tego trzeba sprowadzić Treuga Dei. W pierwszym tysiącleciu chrześcijańskie nauczanie o wojnie sprowadzało się zasadniczo do tego, co głosił Święty Augustyn, czyli do idei wojny sprawiedliwej i poza tę ideę raczej nie wychodzono. Św. Augusty zaś uczy nas, że muszą być spełnione określone warunki, aby wojna była sprawiedliwa – tj. te trzy o których wspomnieliśmy. Wojna sprawiedliwa spełnia się oczywiście wtedy, kiedy bronimy prawa do naszego istnienia, czy przetrwania. Zatem, bronimy się, a nie atakujemy. Bronimy się, a nie dążymy do zaboru i podboju obcego kraju (ziemi) i narzucenia mu naszej woli. Jest to zatem wojna z definicji obronna. Po drugie: jest to wojna toczona w ten sposób, że nie ma charakteru prywatnego, to znaczy: nie biją się wasale tego samego księcia między sobą, tylko władza państwowa wydaje decyzję rozpoczęcia wojny obronnej, bądź reaguje na sytuację w ten sposób, że wchodzi w wojnę obronną w obliczu dokonanej agresji nieprzyjaciela. Wreszcie Kościół, nawiązując do nauki Świętego Augustyna, uważał przez wieki, że mamy jeszcze jeden, szczególny rodzaj wojny, kiedy Kościół w obronie swoich praw wzywa chrześcijańskie narody do wojny po swojej stronie. Krótko mówiąc jest to walka w obronie Kościoła i to jest również z definicji wojna sprawiedliwa, nawet gdyby przybrała charakter zaczepny jak wyprawy krzyżowe. Tak oto poza ideę wojny sprawiedliwej Kościół pierwszego tysiąclecia nie wychodził. Idea wojny sprawiedliwej jest stosunkowo prosta i szczerze powiedziawszy powinna obowiązywać po dzień dzisiejszy. Chociaż formalnie nie została przez nikogo odwołana, to Kościół po II Soborze Watykańskim niespecjalnie się do niej odwołuje, a obecny papież nawet jej wyraźnie zaprzecza.
Przygotowując się do dzisiejszej rozmowy w kilku opracowaniach trafiłem na twierdzenie, że koncepcja Treuga Dei była odpowiedzią Kościoła na ówczesną „przemoc feudalną”…
„Przemoc feudalna” to pojęcie z historiografii będącej mocno pod wpływem ideologii liberalnej i lewicowej. Ono razi. Obejmuje się nim nawet własność albo służbę jako źródła przemocy. System drabiny feudalnej ściśle związany z ówczesnym urządzeniem społeczeństwa jest oczywiście faktem, jak również faktem pozostaje to, że wasal mógł mniej niż ten, kto jest jego zwierzchnikiem. Posłuszeństwo było bardzo często egzekwowane za pomocą przemocy, ale nie ma to moim zdaniem niczego wspólnego z zagadnieniem wojny jako takiej. Wojna jest bowiem starciem zbrojnym państw czy narodów w takim sensie jak je wówczas rozumiano. Nie ma to nic wspólnego z feudalizmem w znaczeniu takim, jakie nadaje mu dzisiaj historiografia spod znaku liberalizmu i innych idei czy ideologii lewicowych przesiąkniętych tezą o opresyjności i szkodliwości tego systemu. Powtórzę więc raz jeszcze: nie widzę związku przyczynowego między Treuga Dei a feudalizmem, chyba że uznamy, iż Kościół poprzez koncepcję Treuga Dei sankcjonował feudalizm. Tyle tylko, że to niczego nie tłumaczy. Wiadomo, że Kościół popierał ten ustrój i że był jego częścią, ale nie doprowadzi to nas nigdzie dalej poza wygłoszeniem kilku banalnych twierdzeń wcale nie historycznych, tylko ideologicznych.
Chce Pan powiedzieć, że obecnie nawet w przypadku tak słusznej koncepcji jak Treuga Dei muszą pojawić się wątki ideologiczne, żeby wyjaśnić „o co naprawdę chodziło”? W tym wypadku nie o pokój, ustalenie zasad prowadzenia wojny i rozejmu, tylko o walkę feudalizm i jakąś bliżej niesprecyzowaną ideologię kościelno-papieską?
W pierwszej kolejności: musimy rozróżnić materializm dialektyczny i materializm historyczny. Ten pierwszy dotyczy ściśle ideologii, a drugi to określona interpretacja przeszłości, którą klasycy ideologii komunistycznej stworzyli. Historiografia przyjmująca za punkt wyjścia jako jedyne kryterium materializm historyczny, uznaje to co powiedział Marks, to znaczy, że Kościół był beneficjentem systemu ucisku i służył jako niezastąpiony dostarczyciel i „producent” nadbudowy ideologicznej. Kościół miał uzasadniać słuszność feudalizmu poprzez głoszenie idei posłuszeństwa władzy zwierzchniej. Nakłania do obowiązku posłuszeństwa wobec władzy zwierzchniej. Takie teorie głosi historiografia spod znaku materializmu historycznego. To jednak nie jest historia, lecz raczej ideologia.
Przejdźmy teraz do analizy koncepcji Treuda Dei. Według niej na przykład od Bożego Narodzenia aż do poniedziałku po święcie Trzech Króli, od Wielkiego Postu aż po oktawę Zesłania Ducha Świętego, we wszystkie wigilie i święta oraz przez 3 dni w tygodniu od czwartku wieczorem po poniedziałek rano „niechaj panuje wszędzie by nikt nie uderzył nieprzyjaciela swego”. Piękne i szczytne hasło.
To jest rzeczywiście kardynalne postanowienie Treuga Dei. Niestety w znacznej mierze nie było ono przestrzegane. Sam Kościół nigdy nie był w stanie go wyegzekwować na skalę powszechną. Taka jednak była jego nauka i w czasie, kiedy Kościół posiadał dominujący wpływ na oblicze Europy, starano się tego przestrzegać. Nie zawsze się udawało… Taka już jest natura ludzka, że ujawnia skłonności do czynienia zła. Takie są skutki grzechu pierworodnego… Jedna z głównych idei Treuga Dei mówiła o okresie wyjętym w kalendarzu spod działań wojennych.
Kiedy w roku 2014 Rosja dokonywała aneksji Krymu wówczas podkreślano, że ma to miejsce w czasie Igrzysk Olimpijskich, które nomen omen odbywały się w Rosji. Wielu tzw. ekspertów rozdzierało szaty, że przecież w starożytności podczas Igrzysk Olimpijskich wojen ma nie być. Zapytam złośliwie: dlaczego powoływano się na starożytność, a nie na Treuga Dei?
To jeden z przejawów dechrystianizacji, który widzimy, i który jest wstrząsający. Swego czasu trwała zainspirowana przez Brukselę dyskusja, aby ustanowić postanowieniem związku europejskiego wprowadzenie jednego dnia w tygodniu bez mięsa, oczywiście nie z religijnej motywacji, ale w imię ideologii lewicowej. Oczywiście nie miałby nim być piątek, tylko czwartek. Dlaczego? Ponieważ gdyby był to piątek, oznaczałoby to „uprzywilejowanie chrześcijaństwa”. Nie ma kulturalnych słów, żeby tego typu pomysły komentować. Póki co Związek Europejski (nazwany Unią) nie wdrożył swojego planu, ale dyskusja na ten temat trwała.
Kolejny punkt „Treuga Dei” mówi: „Kto by zabił w tym czasie niechaj podlega wyrokowi śmierci”. Niechaj podlega wyrokowi śmierci… Jak to interpretować mając w pamięci naukę papieża Franciszka, który głosi, że Kościół mylił się przez 2000 lat, jeśli chodzi o karę śmierci?
Cóż mogę powiedzieć? Żyjemy w czasach rewolucji, która trwa. Dokonuje się stopniowo niespotykany przewrót, niespotykana rewolucja polegająca na wywróceniu niemal wszystkich orzeczeń doktrynalnych zwłaszcza dotyczących nauki moralnej Kościoła. Mamy do czynienia z sytuacją, której nie sposób było sobie wyobrazić ani przed II Soborem Watykańskim, ani przed nadejściem pontyfikatu papieża z Argentyny. Nauka o karze śmierci jest w oczywisty sposób słuszna moralnie. Istnieje bowiem takie zło, które musi być powstrzymane radykalnymi środkami. Kościół od zawsze się z tym poglądem zgadzał. W Kościele, w jego najwyższych władzach, przez wieki nie było takiego stanowiska, które nie uznawałoby słuszności kary śmierci. Oczywiście ma ona swój cel i uzasadnienie, kiedy istnieją poważne przyczyny jej stosowania. Chodzi zbrodnie. Dokument negujący tę naukę aż do obecnych czasów nie został wyprodukowany przez jakąkolwiek najwyższą instancję Kościoła. Inspiracją do przewrotu jest dopiero nauczanie obecnego papieża. Karę śmierci przez wieki uważano za nauczanie należące do prawa naturalnego, które Kościół głosi, obserwuje, przestrzega, strzeże i podaje jako część swojego nauczania wszystkim pokoleniom. Niestety wraz z nadejściem rewolucji w Kościele nastąpił rozkład i wypaczenie zasad prawa naturalnego.
Co w związku z tym powinni zrobić katolicy? Zachować odwieczne nauczanie nawet jeśli zostało ono w ostatnim czasie zmienione, czy dochować wierności papieżowi, który zmienił to nauczanie?
Każdy, kto uważa za konieczne zachowanie swojej tożsamości katolickiej nie powinien odstąpić od tego, co należy do dziedzictwa chrześcijaństwa i do doktryny moralnej oraz nauczania dotyczącego spraw fundamentalnych, jakie głosi Kościół. To jest, moim zdaniem, absolutny obowiązek każdego katolika, który ma świadomość, że nie można się pozbyć, czy wyrzec swojej tożsamości. Pozbycie się swojej tożsamości oznacza bowiem klęskę absolutną i dlatego nie można się na to zgodzić pod jakimkolwiek rygorem lub jakąkolwiek presją.
Jak wobec tego patrzeć na kolejny punkt czy zapis Treuga Dei: „Kto by zranił, niechaj straci rękę”? Czy jest to nawiązanie do Kodeksu Hammurabiego „oko za oko, ząb za ząb”?
W średniowieczu obowiązywało niezwykle surowe prawo karne… Przepis, który Pan przywołał, czyli „kto by zranił, niechaj straci rękę” bierze swój początek z Kodeksu Hammurabiego. Oczywiście średniowieczne prawo karne jest wyśmiewane przez nowożytną i „nowoczesną” Europę – ustami swoich autorytetów. Główny zarzut dotyczy tego, że w średniowieczu nie było taryfy ulgowej dla przestępców i obowiązywały zasady uznawane za niewzruszone zawsze i wszędzie.
„Każdy dom, dworzyszcze, niechaj (…) ma stały pokój. Niech nikt nie nachodzi, nikt nie włamuje, nikt niechaj nie śmie w określonych terminach gwałtem (…) najeżdżać. Kto by się ośmielił, jakiegokolwiek by był pochodzenia, głową będzie karany”, czytamy dalej…
Chodzi o karę śmierci albo przez ścięcie, albo przez powieszenie. W średniowieczu stosowano raczej to pierwsze.
Czy można powiedzieć, że Kościół staje tutaj w obronie własności?
Tak. Dodam tylko, że bez względu na to, co by Kościół w tej sprawie nie głosił, to władza państwowa również za tak ciężkie przestępstwa jak kradzież karała śmiercią. Krótko mówiąc: królowie i książęta nie pytali Kościoła o zgodę, czy można karać śmiercią za takie występki, tylko to czynili. Kościół w przywołanym przez Pana elemencie doktryny Treuga Dei jedynie to potwierdzał jako słuszne działanie. Tak przynajmniej to rozumiem.
Ja również, ponieważ historia nas nauczyła, że tam gdzie kodeks karny był i jest surowszy tam ilość najcięższych przestępstw jest mniejsza.
Tutaj wkraczamy już w „dyskusję na marginesie”. Odpowiedź na pytanie „czy kara śmierci odstrasza przestępców, czy też nie” jest zagadnieniem wtórnym…
Kiedyś na pewno odstraszała, ale czy tak jest obecnie w czasach dekadencji, nihilizmu egzystencjalnego, powszechnego marazmu i zwątpienia oraz wszechobecnej ideologii? Mam co do tego wątpliwości. Mało tego! Moim zdaniem pokazuje to współczesną słabość Kościoła, skoro dominują nihilizm i dekadencja…
Zgadzam się i nie mam tutaj nic więcej do dodania. Pozwoli Pan, że wrócę do poprzedniego pytania. Są takie przestępstwa, które nie mogą być ukarane inaczej jak jedynie śmiercią. Jeśli będzie inaczej to państwo, czyli autorytet najwyższy spośród ziemskich po prostu się ośmiesza. Wyobraźmy sobie wielokrotnego mordercę albo następującą sytuację: wysoki rangą wojskowy pracuje na rzecz wroga latami i zostaje w końcu pociągnięty do odpowiedzialności. Czy kara więzienia jest tutaj adekwatna? Moim zdaniem nie i jeszcze raz nie. Chodzi bowiem o przestrzeganie elementarnych zasad zdrowego rozsądku i prawa moralnego, co sprawia, moim zdaniem, że w niektórych wypadkach kara śmierci jest absolutnie nieunikniona i pozostaje absolutnie jedynym rozwiązaniem. Wielki papież Pius XII powiedział do prawników katolickich pod koniec swojego życia, że kara śmierci wymaga poszanowania kilku zasad dodatkowych, takich jak na przykład ewidentne udowodnienie winy sprawcy czynu zbrodniczego. Piusowi XII, bez wątpienia, chodziło o to, aby nie szafować karą śmierci w sytuacji, gdy mamy jedynie dowody poszlakowe – wówczas należy się zastanowić. To obowiązek władz sędziowskich. Sędzia nie pełni roli maszyny, ale jest człowiekiem. Tak oto Kościół stanowczo i twardo podnosił argumenty mówiące o słuszności kary śmierci.
„Jeśliby uciekający przed nieprzyjacielem wszedł do swojej czy czyjej zagrody, niechaj będzie tam bezpieczny. Kto by dzidę za nim do zagrody wrzucił – niechaj rękę utraci”, głosi kolejny punkt Treuga Dei.
Chodzi po prostu o to, żeby tych, którzy chcą się schronić przed zagrożeniem, traktować „po ludzku”. Kościół w tym założeniu doktryny Treuga Dei nawołuje w sposób wyraźny i jednoznaczny do – mówiąc współczesnym językiem – humanitarnego podejścia do na przykład ofiar konfliktów wojennych. Tego nie można oczywiście mylić z tym, co dzieje się obecnie. Mam tutaj na myśli rzecz jasna imigrantów przybywających do Europy, aby czerpać tu korzyści materialne. Takiego podejścia teza wyrażona w tym założeniu nie dotyczy. Kościół popierał takie zasady postępowania wobec pokrzywdzonych przez los, które były z zasadami chrześcijaństwa, zgodne z nauką Chrystusa Pana.
Ostatni, najbardziej kontrowersyjny punkt, brzmi: „Podróżnemu niechaj nikt nie odmówi gościny”. Bez wątpienia jest to „ulubiony” punkt współczesnej lewicy, współczesnych liberałów, którzy w sposób fałszywy, czysto instrumentalny i propagandowy wykorzystują go, jeśli chodzi o kryzys migracyjny, czy kryzys na granicy polsko-białoruskiej.
Podróżny to nie to samo, co muzułmanin, który w do końca niewyjaśnionych okolicznościach chce przedostać się do Europy. Ostatnie lata pokazały nam, że większość z tych tzw. uchodźców przybywa na stary kontynent wcale nie po to, żeby pracować, tylko po to, aby żyć kosztem innych, a nawet żeby działać w grupach przestępczych, oszukiwać czy zabijać, o czym najdobitniej przekonują się mieszkańcy Niemiec, Francji czy Szwecji. To nie są podróżni, o których czytamy w Treuga Dei i łączenie jednego z drugim jest niedopuszczalne.
Czy można powiedzieć, że elementem realizacji tego punktu Treuga Dei jest puste miejsce przy polskim stole podczas wieczerzy wigilijnej?
Jak najbardziej.
Za pogwałcenie nakazów Treuga Dei grozić miała ekskomunika, a „gwałciciele pokoju” mieli być ponadto pociągani do odpowiedzialności przez „trybunały, ligi biskupów i co rozsądniejszych feudałów”. Rozumiem, że groźba ekskomuniki w średniowieczu miała większą moc niż dzisiaj? BA! Dzisiaj ekskomunika to słowo raczej zakazane…
Od wprowadzenia systemu, jaki stworzono w trakcie i po II Soborze Watykańskim, nie ma praktycznie żadnych szans stosowania ekskomuniki, czyli wykluczania kogokolwiek z Kościoła. Moim zdaniem jest to jedna z najstraszniejszych zmian, ponieważ to powoduje, że w praktyce każdemu wolno wszystko. Można na konto Kościoła fałszywie nauczać, można Kościołowi szkodzić, a i tak nie zostanie nałożona za to na nikogo ekskomunika. Te wszystkie afery, o których słyszymy w ostatnich latach, są przecież niebywale skandaliczne, haniebne, momentami wręcz zbrodnicze i bardzo szkodliwe. I co? I nikt nie ponosi większych konsekwencji, a najwyższy wymiar kary Kościoła stanowi wcale nie ekskomunika, lecz wysłanie wysokiej rangi duchownego na emeryturę, jakby był to jedyny środek sankcji karnych, jakie ma w rękach Stolica Apostolska. W Kościele średniowiecznym po fenomenalnym odrodzeniu, jakie nastąpiło w XI wieku, ekskomunika była ostatnim argumentem i to skutecznym. Po nim nie było już żadnych dywagacji. Poza ekskomuniką stosowano oczywiście inne kanoniczne środki karne, jakie Kościół miał do dyspozycji. Dawano człowiekowi (sprawcy zła) zawsze szansę nawrócenia, skruchy i odwołania swojego błędnego postępowania, odcięcia się od niego. Warto dodać, że I Sobór Laterański, który rozciągnął na cały Kościół naukę o Rozejmie Bożym uchwali specjalną procedurę napominania. Nakazywał, aby człowieka, który nie przestrzega zasad Treuga Dei, trzykrotnie upomnieć. Jeśli upomnienie to nie poskutkuje za pierwszym razem, to i nie ma ekskomuniki. Za drugim razem również. Za trzecim dopiero należy powiadomić metropolitę, będącego zwierzchnikiem biskupa na terytorium którego władztwa żyje człowiek stawiający opór napomnieniom Kościoła. Jeżeli to nie poskutkuje – trzeba zawiadomić innych hierarchów. Jeśli ich upomnienie nie pomoże, to wówczas należy ogłosić ekskomunikę. Rzecz jasna, nie chodziło tu o ekskomunikowanie pierwszego lepszego chłopa, bo przecież chłop nie zaczyna wojny. Chodziło o lokalnego pana feudalnego, który sięga po oręż w dochodzeniu swoich pretensji nie zważając na nic.
Pokój Boży miał obowiązywać przez 230 dni w roku. Czy faktycznie tak było? Czy wojny faktycznie w tym czasie nie miały miejsca, czy wręcz przeciwnie?
Wojny zapewne nigdy nie zostały wygaszone. To tak jak walka z grzechem, do której Kościół od zawsze wzywa. Ale ludzie i tak grzeszą. Panowie feudalni nadal więc prowadzili wojny. Co gorsza wielu z nich robiło to na podstawie fałszywego legalizmu. Próbowano obejść przepisy Kościoła, albo zinterpretować je sobie tak, aby były im jak najbardziej na rękę. To jest na swój sposób przerażające, ponieważ feudałowie kombinowali jak, że tak to ujmę, zgodnie z prawem złamać prawo Kościoła, aby nie narazić się na ekskomunikę. Zamiast o tych, którzy zachowywali się tak, jak powiedzieliśmy, warto przypominać wielkie osobistości świata chrześcijańskiego, które wzięły sobie ideę Treuga Dei do serca i przestrzegały jej. Jedną z takich osób był francuski Ludwik IX Święty zmarły w Tunisie w 1270 roku na wyprawie krzyżowej. Przestrzegał on nauki Kościoła a nawet jeszcze ją rozwijał. Ludwik Święty wykorzystywał wezwania papieskie, aby rozbudować zasady dotyczące Rozejmu Bożego. Jest on przykładem wręcz wzorowego monarchy katolickiego. Zresztą należy tu podkreślić, że w przedpoborowej liturgii, Kościół wspominając tego króla 25 sierpnia celebrował mszę ze wspaniałą kolektą: „Boże, tyś błogosławionego Ludwika wyznawcę z królestwa ziemskiego przeniósł do Królestwa Niebieskiego, prosimy Cię, przez jego zasługi i modlitwy, abyś nas uczynił współdziedzicami Króla królów”. Ludwik IX Święty jest więc wzorem, ale takich jak on było w dobie średniowiecza dużo więcej, chociaż nie zajmowali takiej pozycji.
Na synodzie w Clermont w 1095 roku, kiedy to Urban II proklamował Treuga Dei podjęto również dwie inne sprawy. Pierwszą było zabronienie biskupom i duchowieństwu uznawać się za wasali króla i feudałów świeckich. Druga to wezwanie chrześcijan do podjęcia wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej w celu wyrwania Jerozolimy z rąk wyznawców islamu. Czy kwestie te miały jakiś związek z Treuga Dei? Jeśli nie, to dlaczego właśnie Urban II postanowił je rozwiązać?
Nakaz nieuznawania się ludzi Kościoła za wasali świeckich panów wynikał w oczywisty sposób z nauki Grzegorza VII o wolności Kościoła. W istocie rzeczy nauka ta zakładała rewindykowanie tej wolności. To zakładało konieczność jego emancypacji. Chodziło o zdobycie takiej pozycji, aby nikt nie sprawował z pozycji świeckiej władzy zwierzchniej nad przedstawicielami hierarchii.
Jeśli zaś chodzi o drugą kwestię, to ja osobiście nie widzę specjalnego związku między papieskim wezwaniem do pierwszej krucjaty a proklamacji Treuga Dei.
Z kolei na I Soborze Laterańskim w 1123 roku za pontyfikatu papieża Kalikst II zebrano w 22 kanony wszystkie do tego czasu wydane dekrety dotyczące inwestytury, symonii, celibatu księży, Pokoju Bożego oraz praw i obowiązków krzyżowców. Dwie kwestie, Panie profesorze. Czy kodyfikacja tego wszystkiego była potrzebna? Czy krzyżowcy w jakikolwiek sposób dbali o przestrzeganie idei Pokoju Bożego?
Krzyżowcy nie postrzegali rygorów Treuga Dei bo nie miałoby to jakiegokolwiek sensu. Poganie nie czuli się związani żadnymi normami w prowadzeniu wojny. Można się jedynie zastanawiać czy np. zdobycie Jerozolimy w 1099 r. nie mogło być mniej krwawe, bo takie właśnie było. Nie było to potrzebne. Nie było też uzasadnienia dla takich wypadków przy wyprawach krzyżowych jak zajęcie Konstantynopola przez krzyżowców siłą w r. 1204, do dotkliwie pogłębiło rozłam między chrześcijaństwem łacińskim i greckim zapoczątkowany schizmą 1054 r.
Kiedy rozpoczął się schyłek Treuga Dei i kiedy ta idea ostatecznie umarła? Jaki wpływ miał na to kryzys papiestwa w XIV wieku?
Wpływ ten był bardzo znaczący. Papiestwo w Avignonie nie miało już tej siły co to, którego finał przyniósł tragiczny pontyfikat Bonifacego VIII (1294—1303). Chyba ostatni raz – ale bez odwoływania się do tego kościelnego pomysłu – w historii świata i ludzkości nastąpiło swego rodzaju nawiązanie do Treuga Dei już w XX wieku. Miało miejsce na froncie zachodnim we Francji w czasie I Wojny Światowej między wojskami francuskimi i brytyjskim po jednej stronie, a armią niemiecką po drugiej. W Boże Narodzenie 1914 roku zaniechano ostrzeliwania się, a nawet dochodziło do gestów podania sobie rąk przez szeregowych żołnierzy i podzielenia opłatkiem, co z niepokojem obserwowali dowódcy po obydwu stronach. Był to, być może, ostatni epizod, kiedy na frontach wojen jeszcze działało chrześcijaństwo – rok 1914, początek straszliwej wojny, którą nazywamy obecnie I Wojną Światową, a którą Francuzi „Wielką Wojną”.
Czy podejmowano próby reaktywacji Treuga Dei, czy po wybuchu reformacji uznano, że nie ma to sensu?
Wspaniały jako projekt, chociaż nigdy nie urzeczywistniony do końca uniwersalizm średniowieczny. Wraz z końcem tej epoki zastąpiła go idea systemu państw narodowych w myśl dewizy, że król jest panem w swoim królestwie nad którym nie ma żadnej instancji wyższej. Miało to swoje kolosalne skutki. Nowożytne wojny – zwłaszcza te o podłożu religijnym – toczono w sposób nie podlegający żadnym ograniczeniom. Dobrym przykładem jest wojna trzydziestoletnia z I połowy XVII stulecia. Protestanci i katolicy toczyli wieloletnie zmagania. Nie mogły im zaradzić żadne nawoływania ani próby kompromisu. Dopiero po wyczerpani stron i dotkliwych spustoszeniach dojrzała myśl o potrzebie jakiegoś wyjścia z tego wszystkiego. Zawarto pokój westfalski (1648), głosząc w jego preambule restytucję zasady „sprawiedliwej równowagi sił” (iustum potentiae equilibrium). Mimo tego wszystkiego w opinii publicznej dzisiejszego świata panuje nadal przekonanie o barbarzyńskim zacofaniu ludzkości w wiekach średnich (sic!). Takie zaś nawoływania do rozsądku w tej kwestii jak np. znakomitej francuskiej mediewistki Regine Pernoud pozostają przysłowiowym głosem wołającego na pustyni.
A jak sprawa wygląda obecnie? Czy ideały Treuga Dei obowiązują mimo, że nikt ich otwarcie nie głosi? A może głosi, tylko pod innymi hasłami?
Średniowieczne koncepcje ograniczenia wojny i ucywilizowania wojny stanowią bardzo ważne ogniwo w łańcuchu innych, późniejszych pomysłów z tego zakresu. Te pomysły często postulowane przez autorytety świeckie powróciły w XIX i w XX wieku, w szczególności w pierwszej połowie XX wieku. Konkretnie Chodzi mi tutaj o wprowadzenie zasad hamujących działania zbrodnicze w czasie wojny. Wiadomo, że wojna służy obezwładnieniu nieprzyjaciela. Wojna ma się toczyć po to, żeby nieprzyjaciela obezwładnić i narzucić mu swoją wolę. Wojna może się skończyć pokojem kompromisowym, pokojem narzuconym etc., ale wszystko sprowadza się do tego, żeby przeciwnika, czyli nieprzyjaciela pokonać, podbić, ukarać siłą. To nie oznacza jednak, że na wojnie wolno wszystko. Podam przykłady. Otóż w XIX wieku widząc ogromne spustoszenie, jakie wywołuje bitwa – mam tu na myśli ogrom żołnierzy umierających od poniesionych ran, których można było uratować – zrodziło pomysł, aby stworzyć specjalną konwencję o polepszeniu losu rannych. I doszła ona do skutku w r. 1864. Inny przykład. W pewnym momencie okazało się, że wojskowi chcą wykorzystywać tzw. pociski „dum-dum”, czyli kule, które się rozrywają rażąc dany cel i sieją ogromne spustoszenie i zabijając na o wiele większą skalę niż zwykły pocisk. W tej sprawie podpisano specjalną konwencję w Petersburgu w 1868 roku zakazująca robienia tego. Rosja cara Mikołaja II była też promotorką konferencji haskich z ich dalekowzrocznymi, chociaż nie zawsze przestrzeganymi konwencjami z 1907 r. Ograniczały one zasadę, że „na wojnie wolno wszystko”. Jeśli przyjmiemy bowiem, że nie liczy się żadne prawo, tylko liczy siła krocząca przed prawem (słowa Bismarcka), to wolno wszystko. Można więc powiedzieć, że cywilizacja rozwijająca się obok chrześcijaństwa, czyli cywilizacja laicka inspirowała się jednak tym, co głosił Kościół zanim zepchnięto go w dobie nowożytnej do głębokiej defensywy.
Czy można powiedzieć, że Pokój Boży został zastąpiony przez źle pojmowany pacyfizm?
Jak najbardziej. Działania Watykanu przypominają w tej kwestii to „monachijskie” hasło „pokoju za wszelką cenę” i chyba nie muszę przypominać, jak się to skończyło.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek
Święty Leon I Wielki i herezja monofizytyzmu, czyli jak bronić zdrowej nauki Kościoła
Papież Symmach i mafia z Sankt Gallen, czyli kto może zostać kolejnym papieżem?
„Panie, daj nam świętych pasterzy”. Grzegorz Wielki i nowy model kapłaństwa
W oczekiwaniu na wielką reformę Kościoła. Grzegorz VII i ratunek z niebios