W czym uzupełniają się, a w czym różnią dwie najwyrazistsze sylwetki amerykańskiej sceny konserwatywnej? Czy Donald Trump i Ron DeSantis podadzą sobie ręce i wspólnie staną do walki z radykalną lewicą w roku 2024?
Donald Trump to człowiek ze stali. Jak wiemy, porażki i przeciwności są tym, co najbardziej wzmacnia wielkich biznesmenów, a w tej dziedzinie mało kto może iść w zawody z Trumpem. Zaliczył on w swojej karierze 6 bankructw i… ponad 4000 spraw sądowych, w których potykał się z rządem federalnym i władzami stanowymi. Podnosił się za każdym razem – tak samo jak poniósł się po katastrofie sfałszowanych wyborów.
Co jeszcze można powiedzieć o byłym prezydencie? Lubi się przechwalać, ale robi to w tak brawurowym stylu, że mieści się to w granicach bezpretensjonalności, gdy opowiada o swoich sukcesach politycznych. Przechwałki tym chętniej wybaczamy, że – inaczej niż większość polityków na świecie – chwali się tylko tym, co faktycznie osiągnął, a nie tym, co osiągnąć… zamierza.
Wesprzyj nas już teraz!
Na wiecach były prezydent opowiada na przykład, jak zadzwonił do niego przywódca talibów Abdul Ghani Baradar i mówił: Wasza Ekscelencjo, dlaczego przesłałeś mi zdjęcie mojego domu? Inną anegdotą, którą przytacza, są negocjacje przygraniczne z Meksykiem. Otóż zapowiedział w swoim gabinecie, że ustawi na południowej granicy 28 tysięcy żołnierzy, a całkowity koszt przedsięwzięcia pokryje rząd meksykański. Wszyscy pukali się w głowę, a Trump jakby nigdy nic udał się do prezydenta Meksyku, by oznajmić swoje żądanie: Wystaw mi 28 tysięcy meksykańskich żołnierzy na wasz koszt. Popatrzyli z niedowierzaniem i odmówili. Powiedział więc: Dobrze, jest piątek popołudniu, godzina 13, w poniedziałek o godzinie 8 wejdzie w życie dekret, wedle którego każdy produkt importowany z Meksyku będzie obłożony 25-procentowym cłem. Prezydent Meksyku wyszedł na krótką naradę, po czym wrócił i oznajmił: Sir, to będzie dla nas honor, by wystawić 28 tysięcy meksykańskich żołnierzy na granicę. I wystawił – i stali tam przez prawie dwa lata. Na koszt Meksyku.
Te opowieści pokazują styl rządzenia 45. prezydenta USA. Tak, Trump robił politykę jak filmowy Ojciec Chrzestny i dlatego był tak skuteczny. Takiego człowieka potrzebowała i potrzebuje Ameryka, by rozprawić się z partyjnym establishmentem i radykalną lewicą.
Z kolei Ron DeSantis od momentu skutecznego przeciwstawienia się agendzie covidowej wyrósł na prawdziwego lidera, którego kochają ludzie, podobnie jak kochają Trumpa. To on uratował florydzkie firmy przed bankructwem, uchronił ludzi przed przymusem aplikowania eksperymentalnych preparatów, zabronił szkołom prowadzić nauczanie zdalne i krzywdzić dzieci zakładaniem masek. Jego hasło w zbliżających się wyborach gubernatorskich nie mogło być inne: Keep Florida free („utrzymajmy Florydę wolną”).
Znów – ku rzadko dziś doświadczanej satysfakcji – mamy do czynienia z politykiem, który mówi tylko i wyłącznie o zachowywaniu dobra, które już zagwarantował dla obywateli. W przypadku tych dwóch mężczyzn z krwi i kości nie ma mowy o „obietnicach wyborczych”. Oni po prostu mówią, co zrobią i biorą się do roboty, a potem zdają raport z wykonanego zadania.
DeSantis z wykształcenia jest prawnikiem. Jest też byłym wojskowym, pracował w administracji waszyngtońskiej, reprezentował naród jako poseł, a obecnie robi to jako gubernator. Choć nie ma aż takiej sprawności showmana jak Trump, to merytorycznie wydaje się, że jest dostatecznie przygotowany do roli prezydenta lub choćby wiceprezydenta, gdyby panowie zdecydowali się kandydować w duecie.
Gubernator Florydy, mimo, że skończył Yale i Harvard, nie jest „ą, ę”, a jego najnowszy spot wyborczy o tytule „Top Gov” (stylizowany na film Top Gun) pokazuje, że ma poczucie humoru i typowo amerykańskie zacięcie. Ma też pewne przewagi nad Trumpem. Nigdy nie promował tzw. szczepionek przeciw COVID-19. Gdy tylko miał okazję, dokonał właściwego wyboru w dobie tzw. pandemii. Wybrał wolność. Bez pardonu i proaktywnie – wprowadzając szereg praw antyreżimowych. Trump ostatecznie wycofał się z promowania szczepień, ale dopiero po tym, jak został wybuczany podczas wiecu w Georgii.
W Izbie Reprezentantów Ron współtworzył Freedom Caucus, czyli klub zrzeszający najbardziej zatwardziałe konserwy, miłujące Boga, kraj i tyleż samo nienawidzące neomarksizmu ze wszystkimi jego szaleństwami. Kolejną jego zaletą jest to, iż jest on bardziej jednoznaczny. Do jego nazwiska przypisana jest inicjatywa legislacyjna, przez lobby LGBT określana jako Don’t Say Gay („nie mów gej”, czyli po prostu zakaz propagandy sodomskiej w szkołach), podczas gdy Trump – grając na poparcie? – zaprosił pederastów do swojej posiadłości Mar-a-Lago, urządzając dla nich spęd rzekomych „konserwatystów” związanych ze środowiskiem homoseksualnym.
I wreszcie, Ron DeSantis jest katolikiem. Jego kandydatura do urzędu prezydenta oznaczałaby prawdziwie historyczny zwrot w Ameryce, gdyż po raz pierwszy na czele narodu stanąłby katolik nie tylko z nazwy. Ron w swoim rządzeniu robi to wszystko, co powinien robić katolik, jednak o Bogu mówi niewiele. Bardziej wylewna w tym temacie jest już Pierwsza Dama Florydy Casey DeSantis, której zdarza się rozpoczynać spotkania od chwalenia Pana. Tu paradoksalnie więcej zdecydowania wykazuje Trump, który co i raz z dumą podkreśla, że Amerykanie klękają przed Bogiem i tylko przed Bogiem oraz że prawica Wszechmogącego jest jedyną potęgą, w której naród amerykański pokłada nadzieję.
Jeden naród podporządkowany Bogu (słynne hasło One Nation under God z przysięgi wierności) – gdy przywołuje je Trump – wybrzmiewa na nowo i daje nadzieję na chrześcijańskie odrodzenie, nawet jeżeli od ducha katolickiego zachowuje ono jeszcze pewien dystans.
Ale powiedzmy sobie szczerze, co posoborowy Kościół mógłby mieć do zaoferowania politykowi, który mówi o karze śmierci dla dilerów narkotyków i który z przekonaniem godnym dawnych papieży napiętnuje zarazę, jaką są poglądy radykalnej lewicy i neomarksizm? Z ust byłego amerykańskiego prezydenta płyną słowa tak klarowne, że biskup pełniący obecnie obowiązki Pontifexa niechybnie wzdraga się na sam ich dźwięk!
Mówi się, że Trump i DeSantis będą rywalizowali w wyścigu do republikańskiej nominacji na prezydenta, ale ostatecznie dogadają się i pójdą razem. Perspektywa Trump-DeSantis 2024 przedstawia się nader obiecująco, gdyż mając do czynienia z dwoma autentycznymi liderami ruchu konserwatywnego, szczerze umiłowanymi przez naród, trudniej będzie wmówić światu, że wybory wygrała jakaś kolejna lewicowa marionetka, która nie porusza niczyich uczuć i nie daje nikomu nadziei na lepszą przyszłość.
Myślę też, że różnice, które dzielą obu panów – przy odpowiednim wyważeniu ego – mogą stworzyć niesamowitą synergię, a nawet zaowocować – co daj Boże – nawróceniem Donalda Trumpa na prawdziwą wiarę ufundowaną przez Jezusa Chrystusa. Pobożne życzenie? Być może, ale po tym, co wydarzyło się w czerwcu dzięki niezłomnej postawie katolickich sędziów Sądu Najwyższego, uwiarygodnia takie nadzieje. W każdym razie perspektywa czterech czy nawet ośmiu lat rządów dwóch najtęższych charakterów amerykańskiej sceny konserwatywnej wydaje się być cudem, o który bezwzględnie warto się modlić.
Filip Obara
Czy Trump uratuje Amerykę i czy w ogóle powinno nas to obchodzić?
Katolik, wolnościowiec, antycovidysta. Gubernator Florydy prezydentem USA 2024?