Gdy w marcu tego roku w Nowym Jorku postawiono byłemu prezydentowi Donaldowi Trumpowi pierwsze zarzuty kryminalne, ich małostkowość raczej śmieszyła. Ale w czerwcu pojawiły się kolejne, już federalne zarzuty – zauważalnie poważniejsze. Teraz, pierwszego sierpnia, przyszło kolejne federalne oskarżenie, tym razem bezpośrednio dotykając wydarzeń z 6 stycznia 2021 r.. A to jeszcze nie koniec. Cel jest oczywisty: zniszczyć republikańskiego kandydata… ale nie doszczętnie.
Dużo tych zarzutów wobec Trumpa – dosyć powiedzieć, iż gdyby w każdym przypadku stwierdzono winę i wydano najwyższy możliwy wyrok, Trump spędziłby grubo ponad 500 lat w więzieniu. Nie ma znaczenia, że pewnie w ostatecznym rozrachunku padłyby łagodniejsze wyroki – dla 77-latka, nawet kilkuletni wyrok mógłby być de facto karą dożywotnią, i z pewnością też oznaczałby koniec publicznej kariery. Chyba, że zostałby wybrany na prezydenta, uzyskując moc, aby samego siebie ułaskawić. I bynajmniej nie jest to niemożliwe: konstytucja Stanów Zjednoczonych nie wymaga od kandydata na najwyższy urząd niekaralności. Był w przeszłości przynajmniej jeden kandydat, który ubiegał się o ten urząd zza krat więzienia. On przegrał. Ale w przypadku Trumpa to nie jest tak oczywiste.
Zarzutów klęska urodzaju
Jakie więc zarzuty postawiono byłemu prezydentowi? Pierwsze, postawione w Nowym Jorku, w ogóle nie są godne uwagi, pomimo iż jest spora szansa, iż liberalni nowojorscy przysięgli i tak stwierdzą winę Trumpa. Drugie, postawione przez rząd federalny w stanie Florydy, są czystą hipokryzją – oskarża się Trumpa o przechowywanie tajnych dokumentów, gdy to samo wykryto u prezydenta Bidena i innych notabli – ale trzeba przyznać, że niezależnie od hipokryzji, Trump dostarczył dosyć dowodów, aby móc zostać skazanym (choć tu akurat przysięgli z Florydy mogą orzec inaczej). Najnowsze zarzuty brzmią niewątpliwie najpoważniej – przynajmniej, jeśli posłuchamy co mówi prokurator oraz co mówią wrogie wobec Trumpa media. Oskarża się Trumpa wręcz o próbę obalenia wyborów poprzez bezprawne zablokowanie procedury wyborczej 6 stycznia. Gdy spojrzymy bliżej na akt oskarżenia, okazuje się jednak mniej poważnie, a bardziej humorystycznie – a przynajmniej, byłoby to humorystyczne, gdyby nie chodziło o sytuację, w której prokuratura podlegająca obecnemu prezydentowi i jednocześnie kandydatowi na prezydenta w nadchodzących wyborach, stawia wątpliwe zarzuty głównemu kandydatowi opozycji.
Wesprzyj nas już teraz!
Bo owszem, oskarżenie na pierwszy rzut oka brzmi poważnie: udział w spisku, aby zdefraudować Stany Zjednoczone, udział w spisku aby zablokować oficjalne wybory, obstrukcję oficjalnych wyborów, i wreszcie, udział w spisku aby pozbawić obywateli praw wyborczych. Jednak z tekstu aktu oskarżenia wynikało wyraźnie iż prawdziwym zarzutem była mowa Trumpa – to, że według prokuratora, świadomie kłamał. Sęk w tym że konstytucja Stanów Zjednoczonych, gwarantując wolność wypowiedzi, nie zastrzega iż tylko wypowiedzi zgodne z prawdą są chronione. Przed prokuraturą stanie więc karkołomne zadanie udowodnienia że Trump, mówiący wszem i wobec że uważa iż wybory były nieuczciwe, i postrzegający swoje własne działania w kontekście ochrony a nie obalania porządku prawnego, w gruncie rzeczy wiedział że przegrał. W takiej sytuacji, owszem, można by twierdzić że Trump świadomie skłamał żeby namówić innych do obalenia procedury wyborczej – ale jak udowodnić człowiekowi który do dzisiaj podkreśla swoje przekonanie o nieuczciwej przegranej, że tak naprawdę w głębi serca wierzy że przegrał uczciwie?
Nic dziwnego, że pewien amerykański profesor prawa, Jonathan Turley – stwierdził z przekąsem, iż gdyby z oskarżenia wykreślić wszystko co podlega pierwszej poprawce konstytucyjnej (wolność słowa), zostanie tak niewiele treści, że można by z nich ułożyć haiku. Ale być może nie ma to większego znaczenia – w pierwszej bowiem instancji, znowu będzie decydowała ława przysięgłych. Jeżeli rozprawa odbędzie się w Waszyngtonie, mieście najbardziej wrogim wobec Trumpa, łatwo sobie wyobrazić wyrok skazujący, który dopiero po odwołaniu, w drugiej instancji, może zostać zmieniony.
No, dobrze, dobrze. Pełno zarzutów, a będzie ich jeszcze więcej – jeszcze w kolejce czeka prokuratura stanu Georgii, a być może ktoś inny. Trudno już spamiętać ile tych spraw jest, ile kolejnych się szykuje. A Trump jak był wiodącym kandydatem Republikanów, tak dalej nim jest – ba, wydaje się, że każda kolejna porcja zarzutów zwiększa dla niego poparcie. Więc do czego to wszystko ma prowadzić? Co z tego wyniknie?
Powolne zabijanie Trumpa
Pisząc na początku roku o sytuacji politycznej w Stanach wyraziłem pogląd, iż amerykański establishment, tudzież deep state, jest zdeterminowana aby politycznie „zabić” Trumpa. Nie chodzi przy tym bynajmniej tylko o Partię Demokratyczną – wbrew pozorom, deep state to nie tylko Demokraci, ale również znaczna część Republikanów, zgoła niezadowolonych z faktu, iż parweniusz taki jak Trump zdołał się siłą wedrzeć do ich partii, narzucić siebie jako kandydata w 2016 r. i 2020 r., i teraz znowu zapowiada się jako zwycięzca na 2024 rok.
Obecne zarzuty wobec Trumpa pokazują jak daleko jest w stanie się posunąć establishment żeby osiągnąć swój cel. Nawet komentatorzy którzy uważają iż zarzuty wobec Trumpa są słuszne, zwracają uwagę na oczywistą polityczną stronniczość stawiania ich właśnie teraz, oraz na fakt iż w wielu przypadkach, analogiczne zarzuty można by postawić politykom z drugiej strony, a jednak tak się nie dzieje. Trudno nie zauważyć też faktu, iż dosyć błahe w gruncie rzeczy oskarżenia wobec Trumpa są werbalnie wyolbrzymiane, podczas gdy jednocześnie, podejrzenia o korupcji prezydenta Bidena, jego niegdysiejszego wykorzystywaniu urzędu wiceprezydenta aby wspomóc interesy swojego syna, są bagatelizowane. Sami Amerykanie po stronie Partii Republikańskiej też dokładnie tak to widzą, tym bardziej iż dwa lata po wyborach, bynajmniej nie zmalał odsetek tych, którzy uważają iż ostatnie wybory zostały zmanipulowane. Nota bene: trudno się temu dziwić, bo, przypominam, sam magazyn Time opowiadał z dumą o tym jak „wzmocniono” procedury, lawirując na skraju legalności, byle tylko zapewnić przegraną Trumpa. Nikt więc nie ma wątpliwości, że dotychczasowe i przyszłe oskarżenia Trumpa mają na celu zniszczenie jego kariery politycznej. Zdarzały się nawet głosy po stronie Demokratów delikatnie, dwuznacznie sugerujące że gdyby tylko Trump się wycofał z kandydowania, mogłoby być inaczej…
Ale: w prawie amerykańskim są przecież przepisy które mogłyby uniemożliwić Trumpowi kandydaturę. Konstytucja nie wymaga niekaralności, jednak czternasta poprawka, wprowadzona po wojnie secesyjnej, zastrzega iż nie mogą kandydować osoby które dopuściły się insurekcji. Nie bez powodu więc media przez wiele miesięcy głosiły wszem i wobec że zamieszki z 6 stycznia 2021 r. były właśnie insurekcją. Jeśli więc Trumpowi nie postawiono takiego zarzutu, który potencjalnie mógłby go wykreślić z wyborów, dzieje się tak dlatego, iż cel jest inny. W zamyśle establishmentu, Trump nie ma szans na wygraną – poparcie Republikanów nie przekłada się na poparcie niezależnych wyborców, a bez nich nie ma wygranej. Toteż nie chodzi o to, aby Trumpa wykreślić, ale o to, aby maksymalnie zohydzić go właśnie w oczach niezależnych wyborców, jednocześnie utwierdzając u Republikanów przekonanie o jego niesłusznym prześladowaniu. W ten sposób Trump wygra prawybory, w których przecież zagłosują sami Republikanie, ale potem przegra prawdziwe wybory. A jeśli pomimo przegranej Trump się nie wycofa z życia politycznego – to przecież tym lepiej. Z jednej strony, przeciwni Trumpowi Republikanie są przekonani że bez takiej przegranej, nie uda się „oczyścić” partii z jego wpływów; z drugiej, Demokraci uważają iż Partia Republikańska pogrąży się w walce wewnętrznej, co dla ich przeciwników jest czystą korzyścią.
Jest tylko jedno zastrzeżenie. Otóż – Trump może mimo wszystko wygrać.
Kto mierzy w króla… lepiej niech nie pudłuje
To, że republikańskie prawybory wygra Trump teraz chyba już chyba nie wzbudza wątpliwości. Jego najmocniejszy kontrkandydat, Ron DeSantis, okazał się świetnym gubernatorem, ale fatalnym kandydatem na prezydenta, którego kampania wyborcza jak na razie jest przeciwskuteczna. Wśród innych kandydatów, zagrozić Trumpowi mógłby jedynie bardzo ciekawy Vivek Ramaswamy, ale szanse na to wydają się póki co minimalne. Podobnie, po stronie Demokratów, są wprawdzie inni kandydaci, którzy być może mieliby lepsze szanse w wyborach powszechnych, ale jeśli w ogóle odbędą się prawybory, niemal na pewno zwycięży Joe Biden. Zakładając więc że Trump będzie ostatecznie kandydatem Republikanów, a przeciw niemu będzie walczył o reelekcję prezydent Biden – co może wydarzyć się 5 listopada 2024 r.?
Prezydent Biden cieszy się obecnie zaledwie 40-procentowym poparciem, stając się drugim co do niepopularności prezydentem współczesnej Ameryki. Próby czarowania opinii publicznej głosząc sukces tzw. „Bidenomics” są porażką – co z tego, że media powtarzają za administracją że jest lepiej niż kiedykolwiek, skoro wyborcy widzą iż ich poziom życia spada, wszystko drożeje, a pensje nie rosną? Bidena dodatkowo obciąża wojna na Ukrainie, która początkowo dawała wprawdzie emocjonujące sukcesy, ale dzisiaj jest coraz bardziej postrzegana jako nieuzasadniony koszt i źródło inflacji. Teoretycznie obydwie partie wyrażają chęć popierania Ukrainy „do końca” – ale po obu stronach, narasta zmęczenie i rozdźwięk między oficjalnym stanowiskiem polityków a poglądami wyborców. Co ważne – Trump jest jednym z nielicznych który wyłamuje się i opowiada przeciw kontynuacji wojny. A przecież wojna i gospodarka to nie wszystko. Pomimo iż media głównego nurtu starają się wspierać Bidena jak tylko mogą, coraz bardziej do świadomości opinii publicznej przebija się skala podejrzanych interesów Bidena i zarzutów o korupcję związanych z jego synem.
Dosłownie w ostatnich dniach, pojawiły się sondaże po raz pierwszy od dawna dające równe szanse Trumpowi i Bidenowi. Również ostatnio Biden spotkał się z byłym prezydentem Obamą, który wyprosił to spotkanie konkretnie aby ostrzec Bidena, iż ten potrzebuje poważnie traktować możliwość zwycięstwa Trumpa. Dzieje się tak pomimo tych wszystkich oskarżeń wobec Trumpa. Nowe zarzuty nie gwarantują Demokratom zmiany tego trendu – jeżeli wyborcy uznali że oskarżenia Trumpa są po prostu próbą zniszczenia politycznego rywala, to stawianie kolejnych zarzutów nie tylko nie zmieni ich zdania, ale wręcz osiągnie przeciwny skutek. Może być więc tak, iż mimo rozmaitych zarzutów, rozpraw sądowych, a nawet wyroków, mimo sprzeciwu całego establishmentu, Trump zdoła osiągnąć zwycięstwo. Pytanie tylko: do jakich jeszcze środków będzie gotowa sięgnąć strona przeciwna, żeby to uniemożliwić? Pewne jest jedno: niezależnie od tego kto zwycięży, w Waszyngtonie będzie coraz ciekawiej.
Jakub Majewski
Trump postawiony w stan oskarżenia w związku z przetrzymywaniem tajnych dokumentów