Tulsi Gabbard była wiceszefową Partii Demokratycznej i „wschodzącą gwiazdą” tego ugrupowania. Jej spektakularne odejście z partyjnych szeregów pokazuje jak bardzo Ameryka jest zmęczona lewicowym fanatyzmem na najwyższych szczeblach władzy. Ale czy pochodząca z Hawajów weteranka wojenna zagrozi potencjalnemu duetowi prezydenckiemu Trump-DeSantis w roku 2024?
– Nie mogę dłużej pozostawać w dzisiejszej Partii Demokratycznej, która jest obecnie pod całkowitą kontrolą elitarnej kabały podżegaczy wojennych, kierujących się tchórzliwym wokeizmem [kapitulacja przed neomarksistowskimi ideologiami LGBT i BLM – red.], którzy dzielą nas rasistowskimi kwestiami i podsycają rasizm przeciwko białym, aktywnie pracując nad podważeniem naszych danych od Boga wolności, które zostały uświęcone w naszej Konstytucji – powiedziała Tulsi w pierwszym odcinku swego nowego podcastu Tulsi Gabbard Show.
Gwiazda, która szczęśliwie nie wzeszła…
Wesprzyj nas już teraz!
Była wiceprzewodnicząca Narodowego Komitetu Demokratycznego i „wschodząca gwiazda Partii Demokratycznej”, jak o niej mówiono, jest solą w oku amerykańskiej lewicy głównie z jednego powodu: dobro kraju zawsze stawiała ponad interes partyjny.
Swoim kolegom podpadła nieraz. Poparła katolickiego gubernatora Florydy Rona DeSantis. Z prostego powodu: dba on o praworządność i pomyślność obywateli swego stanu. Gdy reprezentowała ojczyste Hawaje w Kongresie, popełniła niewyobrażalną zbrodnię: spotkała się z Donaldem Trumpem, by rozmawiać o tym, co uważała za dobro kraju (deeskalacja wojny w Syrii). Zrobiła to, pomimo że sam fakt współpracy z „faszystą” Trumpem oznaczał napiętnowanie partyjne.
Po odejściu z Partii Demokratycznej Tulsi Gabbard kontynuuje linię swych politycznych „zbrodni”. Jej najnowszą decyzją jest przekazanie oficjalnego poparcia dla konserwatywnej kandydatki na gubernatora Arizony – Kari Lake, którą Donald Trump zalicza do najbardziej niebezpiecznych dla lewicy „wspaniałych wojowników MAGA” (ruchu narodowego Make America Great Again). Warto wspomnieć, że popełniła ona również myślozbrodnię, gdy stwierdziła, że „prawda nie jest subiektywna” i istnieją tylko dwie płcie.
Wreszcie, Gabbard jako kongresmenka popełniła „jedyny niewybaczalny grzech”, jak wyraził się znany konserwatywny komentator Tucker Carlson: zakwestionowała politykę zagraniczną Waszyngtonu, która przed Trumpem i znów po Trumpie opiera się na prowadzeniu wojen i wykrwawianiu innych narodów dla zaspokajania interesów skorumpowanych waszyngtońskich elit i grup wpływu, takich jak przemysł zbrojeniowy.
Choć Tulsi deklaruje się jako liberał, zachowała wystarczającą dozę zdrowego rozsądku i niezależnego myślenia – co sama podkreśla – aby dostrzec, że jej była partia po prostu rujnuje kraj, zajmując się ideologią, a nie poważną polityką. Choć nie jest przeciwniczką aborcji, to poparła decyzję Sądu Najwyższego w sprawie unieważnienia Roe vs. Wade, ponieważ była ona zgodna z prawem i z zasadami demokracji. To powinno być oczywiste dla każdego polityka. Niestety nie jest.
Głośny przypadek Tulsi Gabbard pokazuje, do jakiego obłędu doszedł amerykański system dwupartyjny, który zamiast spierać się o kształt dobra wspólnego, grzęźnie w odmętach zdrady, realizacji własnych interesów przez podsycanie wojen na świecie i polaryzacji społeczeństwa.
Dwie Ameryki podają sobie ręce?
Sojusz Tulsi Gabbard i Kari Lake pokazuje, że dwie Ameryki – konserwatywna i liberalna – mogą podać sobie dłonie dla wspólnego dobra. Kari Lake zadeklarowała, że gdy tylko zdejmie rękę z Biblii po zaprzysiężeniu na gubernatora, ogłosi inwazję na południową granicę i rozpocznie bezwzględną wojnę przeciwko kartelom narkotykowym, których członków będzie żywcem wysadzać w powietrze w tunelach do przemytu narkotyków. Wybór Kari doprowadzi do całkowitego zakazu mordów prenatalnych i klęski biznesu aborcyjnego, a imię Syna Bożego będzie uczczone w instytucjach politycznych (choć, pamiętajmy, w paradygmacie protestanckim).
Dlaczego Gabbard popiera taką kandydatkę? Ponieważ jej postulaty wymagają natychmiastowej realizacji dla dobra kraju. Można zgodzić się pomimo różnic, ale nie można ratować kraju – bez minimum zgody. Tę prawdę liberalna polityk przypomina dziś w Stanach Zjednoczonych.
Truly an honor to have an endorsement from this American Hero ♥️ 🇺🇸 https://t.co/PZCjGjqcIG
— Kari Lake (@KariLake) October 18, 2022
Pod wpływem Tulsi prasa zaczyna przypominać sobie, że Partia Demokratyczna nie zawsze była bastionem fanatyzmu ideologicznego. Jan wskazuje „The Hill”, „prezydent Kennedy zdobył aprobatę narodu w dużej mierze dzięki programowi obniżenia podatków i wzmocnienia amerykańskiej armii. Jimmy Carter był pro-life i bogobojny. A Bill Clinton był konserwatywny w kwestii nielegalnej imigracji, przestępczości i wydatków”. Ten kontrast z dawniejszymi demokratami, z których każdy miał w sobie coś konserwatywnego, pokazuje jasno, że „dobry katolik” Joe Biden jest marionetką w rękach ekstremistycznej lewicy i globalistów, a jego deklarowany światopogląd jest bardziej radykalny niż któregokolwiek z poprzednich demokratycznych prezydentów.
Nadzieją napawa nie tylko reakcja republikanów, ale również głupota po stronie demokratów, którzy z uporem maniaka sprowadzają całą politykę federalną do promowania mordów prenatalnych i ideologii homoseksualno-genderowej. Tymczasem nawet zadeklarowany komuch Bernie Sanders ocenił, że demokraci przegrają, jeżeli będą tylko promować aborcję, a nie zaproponują wyborcom nic, co poprawi ich byt.
Po wystąpieniu Tulsi Gabbard lewica nabrała wody w usta. Ta kobieta wyobraża wszystko, z czym Partia Demokratyczna chciała kiedyś być utożsamiana. Z pochodzenia jest Hinduską (a więc krytykowanie jej byłoby rasizmem), ma poparcie wszystkich wykorzystywanych przez establishment mniejszości, urodziła się i wychowała w najbardziej liberalnym stanie, jakim są Hawaje, służyła krajowi w wojsku, a potem dzielnie reprezentowała naród, nie bacząc na uprzedzenia polityczne. Kochać mogą ją wszyscy, a nienawidzić – chyba na razie nie wypada…
Tulsi Gabbard zagrożeniem dla Trumpa i DeSantisa?
Film, w którym Tulsi ogłosiła, że opuszcza Partię Demokratyczną, natychmiast stał się „wirusowy”, na samym Twitterze osiągając prawie 9 milionów odsłon. Prawda na temat wykolejenia ideologicznego Partii Demokratycznej nie mogła wybrzmieć dobitniej i dotrzeć do większej ilości osób, które w innych okolicznościach nigdy by jej nie usłyszały.
I can no longer remain in today’s Democratic Party that is now under the complete control of an elitist cabal of warmongers driven by cowardly wokeness, who divide us by racializing every issue & stoke anti-white racism, actively work to undermine our God-given freedoms, are… pic.twitter.com/oAuTnxZldf
— Tulsi Gabbard 🌺 (@TulsiGabbard) October 11, 2022
W takiej sytuacji powstaje wrażenie, że są tylko dwie grupy osób, które oddadzą głos na demokratów: zgniła śmietanka społeczna, w rodzaju hollywoodzkich elit, której obojętne jest ile kosztuje benzyna wlewana do baku przez szoferów w białych rękawiczkach oraz osoby na tyle nieświadome i obojętne wobec polityki, że łatwo im wcisnąć chwytliwe lewicowe hasła.
Mówienie o wyborach prezydenckich w 2024 roku to wciąż czysta spekulacja, jednak jest ona na tyle charakterystyczna dla obecnej sytuacji, że warto ją podjąć.
Polityczna konwersja Tulsi Gabbard jest, jak wyraził się wspomniany Tucker Carlson „bliska perfekcji”. Można się z tego cieszyć, ale czy można się też niepokoić? Co by było, gdyby wystartowała ona jako niezależny kandydat w wyborach na prezydenta? Ryzyko, nawet jeżeli nie znalazłoby spektakularnego poparcia w liczbach, jest poważne. Byłaby bowiem typowym kandydatem „środka”, ale wyraźnie antyestablishmentowym. Taki „prezydent każdego Amerykanina”, z tym że wiarygodny.
Dwie strony społecznej barykady bodaj nigdy jeszcze nie były tak wyraźnie podzielone. Trudno przypuszczać, że Tulsi zdołałaby przyciągnąć do siebie „beton” wyborczy jednej czy drugiej strony, ale na pewno byłaby zagrożeniem dla głosów „niezdecydowanych”. Osoby te muszą zwykle wybierać pomiędzy skrajnościami, a tu wreszcie miałyby kogoś, kto nie pasuje do żadnej z nich. Zagospodarowanie wielu z tych głosów byłoby niemal pewne.
Wprowadźmy jeszcze inną pętlę. Tulsi Gabbard – znów oddając głos Tuckerowi – jest „prawdziwie patriotyczną” reprezentantką narodu. Jako taka, pomimo liberalnych poglądów, może wprowadzić dobry ferment, to znaczy jeszcze bardziej zmobilizować konserwatystów. Skoro wszyscy potrzebują świeżej krwi i świeżego powietrza w polityce, a wnosi je liberałka, to hola hola, panowie i panie, musimy wziąć się w garść i być równie transparentni, równie atrakcyjni, równie wiarygodni jak ona.
Zresztą, Tulsi nie przejmuje się nikim. Kiedy mówi o „kabale” partyjnych fanatyków to automatycznie podpada też republikanom, którzy są proizraelscy i potencjalnie wyczuleni na tego typu „antysemickie” inkrustacje językowe.
Ale ostatecznie nie wiadomo, ile głosów poszłoby na jedną, a ile na drugą stronę. Reasumując, myślę, że mamy tu dość czysty deal: Tulsi zabiera sporą część niezdecydowanych, a duet Trump-DeSantis odnosi miażdżące zwycięstwo, ponieważ posiada wielomilionowy pozytywny elektorat, podczas gdy demokraci zmęczyli swoim doktrynerstwem i nieudolnością nawet własnych polityków i wyborców.
Jedno jest pewne. Tulsi Gabbard udowadnia, że normalność może się wybić w każdych okolicznościach. „Wschodząca gwiazda Partii Demokratycznej” zdołała wyłamać się z opresji strachu narzucanej przez – wedle jej słów – „zapomniany przez Boga Waszyngton”. Nie bacząc, że anulują, że zniszczą, że dadzą wilczy bilet – nie poddała się, a jej odejście z partii nie oznacza bynajmniej emerytury. Zdaje się, że najważniejsze ma dopiero do powiedzenia i pozostaje życzyć jej, aby konwersji politycznej towarzyszyła także przemiana serca i otwartość na tę „niesubiektywną” prawdę, której na imię Jezus Chrystus.
Filip Obara
Rząd Bidena konsekwentnie przeciwko życiu. 11 pro-liferom grozi utrata wolności
Katolik, wolnościowiec, antycovidysta. Gubernator Florydy prezydentem USA 2024?