24 maja 2024

W sprawie paktu migracyjnego Donald Tusk poniósł spektakularną porażkę. I wygląda na to, że czeka nas czas rządów człowieka, który – podobnie jak poprzednicy – siłą inercji wepchnie nas głębiej w ramiona Brukseli, poświęcając kolejne atrybuty naszej suwerenności.

W zasadzie trudno jak dotąd wskazać jakieś zasadnicze różnice między polityką zagraniczną prowadzoną przez duet Mateusz Morawiecki – Andrzej Duda, a tą, którą prowadzą obecnie Donald Tusk i Radosław Sikorski. Początkowo wydawało się – i sam pisałem o tym w jednym z tekstów – że pojawiają się pewne sygnały świadczące o jakiejś nowej jakości. Twardsza postawa Tuska wobec Ukrainy czy zdecydowana reakcja na zabicie przez izraelską armię polskiego wolontariusza w Palestynie, mogły zwiastować nieco bardziej pragmatyczny i skuteczny kurs koalicyjnego rządu.

Mogły, ale tak się nie stało. Początek końca złudzeń nastąpił całkiem niedawno…

Wesprzyj nas już teraz!

 

Zdarty naskórek

Konfrontacja polskiej dyplomacji z Brukselą w sprawie paktu migracyjnego pokazała starą chorobę rodzimej polityki, którą można streścić w prostym haśle: dużo gry na emocjach, zero realnych korzyści. Tusk usiłował przejąć nastroje Polaków niechętnych migrantom zapewniając, że o żadnym przymusie w otwieraniu granic nie ma mowy, wszak on – niedawny szef Rady Europejskiej – załatwi wszystko w białych rękawiczkach.

Słowa te jednak nie wytrzymały próby czasu: Tusk niczego nie załatwił. Pozostało mu jedynie zapewnienie, że on na żadne przyjmowanie migrantów się nie zgadza, a kar płacił nie będzie. Nie wyjaśnił jednak, w jaki sposób uda mu się pogodzić ogień z wodą. Zaprzeczył za to efektownie temu, co Radosław Sikorski dumnie definiował jako nowe otwarcie w relacjach z Brukselą: walce o interesy w Unii Europejskiej poprzez zgodne docieranie się stanowisk. Wyszło, jak wyszło, bo pierwsze poszukiwanie zgody sprawiło, że zdarto nam naskórek. Rana piecze, a Bruksela sypie nań solą. Pomysłów, jak temu zaradzić – brak.

I wygląda na to, że podobnie mogą wyglądać kolejne posunięcia koalicji na arenie międzynarodowej: dużo krzyku wewnątrz, niewiele efektów na zewnątrz. Jednak ten pokaz indolencji politycznej to jedno, a pozostaje jeszcze pytanie o to, jakie miejsce w Unii Europejskiej zajmie Polska, kierowana przez ekipę Tuska. Niewykluczone bowiem, że właśnie w najbliższych miesiącach i latach zapadną kluczowe decyzje w tej sprawie. Rządy Morawieckiego okazały się straconą szansą, panowanie nowej koalicji nie zwiastuje, niestety, niczego lepszego.

 

Zapychanie dziur

Tusk bowiem niczym nas nie zaskoczył i pozostaje skutecznym antagonistą PiS, ale głównie w retorycznej szermierce. Gdy ten drugi przekonuje, że jest ostatnim obrońcą polskiej suwerenności, partia Tuska ogłasza się skutecznym obrońcą interesów Polski w Unii Europejskiej, ale takim który równocześnie – by trzymać się platformerskiej retoryki – przywraca nam pozycję lidera w Europie. Oczywiście nie sposób przywracać czegoś, czego nigdy nie było (konia z rzędem temu, kto wskaże, kiedy to byliśmy liderem w UE). Jednak nawet nie to jeszcze w narracji Tuska okazuje się największą bzdurą. Faktem jest bowiem, że przyjacielskie relacje lidera PO z europejskim establishmentem nie przynoszą nam żadnych profitów, a wręcz przeciwnie: mogą nas pociągnąć na dno.

Pakt migracyjny to pierwsza naprawdę poważna przegrana Tuska na arenie europejskiej. Z szumnych zapowiedzi niewiele wyszło i ostatecznie Komisja Europejska przyjęła częściowo niekorzystne dla Polski rozwiązania. Piszę częściowo, bo pakt migracyjny to nie tylko przymusowa relokacja migrantów, ale również regulacje dotyczące deportacji tych przybyszów spoza Unii, których wnioski azylowe rozpoznano negatywnie, co ma istotnie wzmocnić szczelność unijnych granic.

Ten zapis to gratka głównie dla krajów Południa. Z naszej perspektywy istotniejsze jest bowiem oczywiście to, by nikt nie mógł narzucać nam polityki migracyjnej. A tego Tusk – choć zapewnia, że o żadnym przymusie nie mam mowy – obiecać nie może.

To, rzecz jasna, każe postawić znak zapytania odnośnie kierunku, jaki obierze Polska w relacjach z Brukselą. Tusk sprytnie gra na euroentuzjastycznym sentymencie Polaków, zapewniając, że właśnie Unia jest głównym motorem naszego rozwoju. Szkoda, że ani on, ani minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski nie raczą powiedzieć nam, jak ów rozwój mamy definiować i jak nadać mu dynamikę. Szef polskiej dyplomacji w swoim expose o polityce zagranicznej mówił enigmatycznie, że przestajemy być miejscem taniej energii i siły roboczej i dlatego chętnie weźmiemy na siebie – wraz z innymi krajami – ciężar zachodzących zmian globalnych. To piękne, że Sikorski jest gotów na takie poświęcenie ze strony milionów Polaków. Szkoda jednak, że niewiele mówił o korzyściach, jakie mamy z tego czerpać, poza – bardzo ważnym, ale przecież nie wystarczającym dla rozwoju kraju – poczuciem bezpieczeństwa.

Ekipa Tuska pozostaje zatem rządem dojutrkowych rozwiązań i klajstrowania dziur, tak by statek pod biało-czerwoną banderą nie nabierał wody zbyt szybko. To polityka inercji, pozbawiona pomysłu na to, w jakich kierunkach mamy się rozwijać w niesprzyjającej dla nas przecież konstelacji międzynarodowej. Ta mogłaby być oczywiście znacznie gorsza, gdyby Rosjanie faktycznie odnieśli zwycięstwo na Ukrainie. Stąd cieszy przebojowość Sikorskiego, a nawet podbijanie stawki w determinacji do pomagania naszym wschodnim sąsiadom. Jednak reaktywne działania to jedno, a gotowość wyjścia przed szereg i zaproponowania konkretnej wizji rozwoju Polski – to drugie.

 

Unijne superpaństwo?

Wbrew obawom niektórych prawicowych środowisk, nie dostrzegam wcale w ekipie Donalda Tuska jakiegoś wielkiego entuzjazmu wobec kierunku, w jakim podąża dzisiaj Unia Europejska. Z expose Sikorskiego wcale nie wynika – jak twierdzą niektórzy – że szef polskiej dyplomacji ogłosił gotowość Polski do zmian traktatowych. Minister postawił na stole konkretne propozycje i wezwał do dyskusji na ten temat, celnie sygnalizując zresztą, że lider Prawa i Sprawiedliwości – jawiący się dzisiaj jako ostatni obrońca polskiej suwerenności – poparłszy wiele lat temu Traktat Lizboński poświęcił korzystny dla Polski system głosowania w Radzie Europejskiej.

Co więcej, Sikorski w swoim przemówieniu programowym asekurował się, że ewentualne rozszerzenie Unii i zmiana systemu głosowania muszą zostać zaakceptowane jednogłośnie. Zatem sygnał jest jasny: propozycja leży na stole, ale powinny o niej rozmawiać wszystkie siły polityczne w Polsce. Jej los nadal jednak pozostaje niepewny, wszak budzi ona kontrowersje w wielu krajach. Szef resortu spraw zagranicznych ewidentnie obawia się tej zmiany, chcąc zostawić sobie wyjście awaryjne.

Nie oznacza to bynajmniej twardego kursu ze strony rządu Donalda Tuska. Jak już wspomniałem, ekipa ta miota się pomiędzy nieco naiwnym, pokazowym euroentuzjazmem, a próbą niezbornego i nieskutecznego hamowania zmian polegających na stopniowym poszerzaniu kompetencji Brukseli względem państw członkowskich. Sikorski wyraził to znakomicie w swoim expose. Uznaje – zgodnie z wyznawaną przez siebie doktryną suwerenności – że oddajemy Brukseli wyłącznie to, co oddać chcemy, resztę pozostawiając dla siebie. To jednak nieprawda. Jeśli spojrzeć na ostatnie dekady integracji europejskiej, widzimy doskonale, że Unia Europejska stopniowo rozszerza swoje kompetencje, a pakt migracyjny, o którym sporo napisałem powyżej, jest tego najlepszym potwierdzeniem. Tusk nie godził się na obowiązek przyjmowania przez Polskę migrantów, a jednak zostaliśmy do tego zmuszeni wbrew woli wybranej demokratycznie władzy. Jak pokazują badania, również na przekór większości Polaków, za to w zgodzie z tym, czego chciał prezydent Francji i kraje Południa.

Kolejnym wyzwaniem, które zwiastuje konfrontację naszych interesów z dążeniami części krajów Unii Europejskiej jest Zielony Ład, a dalej: wspólna polityka obronna i – wspomniane już – zmiany traktatów. Jeśli nadal będziemy poprzestawać na nieudolnym łataniu dziur, przez które wlewa nam się na pokład woda, pozostaniemy z Tuskowymi zapowiedziami troski o interes Polski, jak Himilsbach z angielskim. Jedynym warunkiem tego, że nasz głos będzie słyszalny w Brukseli, jest wzrost siły naszego państwa. Albo nabierzemy masy mięśniowej i wzmocnimy siłę, albo pozostanie nam gardłowanie na konferencjach prasowych i usłużne kłanianie się silniejszym. Inaczej mówiąc: co z tego, że Sikorski dzisiaj zachowuje dystans wobec zmian traktatowych i stawia im nawet pewne przeszkody, skoro być może wcale nie my zdecydujemy o tym, czy te zmiany zostaną wprowadzone. Przecież prezydent Lech Kaczyński, podpisując Traktat Lizboński, zapewniał, że nie ma innego wyjścia, wszak odmowa jego przyjęcia wyrzuciłaby nas z głównego nurtu unijnej polityki. Dlatego kluczowe w pomyśle na politykę zagraniczną rządu Tuska wydaje się to, czego w expose Sikorskiego zabrakło: pomysłu na rozwój i wzmocnienie pozycji Polski w Europie.

Tromtadracja i ogłaszanie po raz nie wiadomo który kolejnych wielkich powrotów Polski do Europy, nie zastąpi nam Polski. Zachłyśnięta własną propagandą rządowa koalicja może zapłacić słoną cenę za poczucie samozadowolenia. A, co gorsza, tą ceną jesteśmy my i nasza przyszłość.

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij