Niedawno zakończony proces drugiego impeachmentu byłego już prezydenta Donalda Trumpa miał w założeniu jego przeciwników stanowić cios, który raz na zawsze zakończy jego karierę polityczną. Tak się nie stało. Przeciwnie – już dziś mówi się, że Trump jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem republikanów na następne wybory prezydenckie. Czy możliwy jest więc wielki powrót Trumpa?
Nie jest oczywiście dla kogokolwiek zaskoczeniem, że były prezydent nadal nie pogodził się ze swoją przegraną – wszak miał wiele powodów, aby sądzić, iż przegrana ta nie była autentycznym werdyktem wyborców. Jeśli cokolwiek w tej materii zaskakuje, to raczej względna cisza ze strony Trumpa, który poza paroma oświadczeniami dla mediów, zasadniczo zachowuje się jak typowy amerykański emeryt: wyjechał na Florydę i gra w golfa. Ale w sumie, po cóż Trump miałby tracić czas na przyciąganie uwagi mediów, skoro nawet i bez tego media nie chcą przestać o nim mówić?
Wesprzyj nas już teraz!
Były prezydent, którego media nie chcą zapomnieć
Obserwując to, co amerykańskie media obecnie mówią o Donaldzie Trumpie, można skonstatować : po pierwsze, cały medialny mainstream nienawidzi Trumpa obecnie chyba jeszcze bardziej niż przed wyborami. Po drugie, cały medialny mainstream uwielbia Trumpa, obecnie chyba jeszcze bardziej niż przed wyborami. Ci sami ludzie, którzy nienawidzą Trumpa za jego poglądy – a jeszcze bardziej, za poglądy ludzi, których Trump usiłował reprezentować – jednocześnie uwielbiają Trumpa za to, że jego obecność w nagłówkach gazet czy czołówkach programów telewizyjnych nadal przyciąga uwagę publiczności znacznie sprawniej niż urzędujący już wszak od miesiąca prezydent Biden.
No, właśnie, Biden. Można by pomyśleć, że ten został już praktycznie zapomniany przez media. Oczywiście, w pierwszych dniach swej prezydentury, Biden regularnie zdobywał nagłówki, zwłaszcza wówczas, gdy wydawał seryjnie kolejne rozporządzenia odwołujące, odwracające i negujące działania jego poprzednika. Jednak znacznie szybciej niż można by się spodziewać, Biden niemalże znikł z mediów. Powrócił Trump. Najpierw z wypiekami na twarzy debatowano, czy drugi już proces impeachmentu tym razem zakończy się skazaniem. Potem, gdy zaczął się proces, prezentowano i komentowano na żywo relacje z senatu. Gdy zaś senat zagłosował – co było od początku przesądzone z racji na podział partyjny – za uniewinnieniem byłego prezydenta, media dalej omawiały zakończony impeachment i przyszłość Trumpa…
Media uwielbiają nienawidzić Trumpa, bo ten, choć niekoniecznie był skutecznym prezydentem (aczkolwiek chyba jeszcze za wcześnie, żeby próbować całościowo oceniać tę prezydenturę), był i jest niesamowicie skutecznym, polaryzującym showmanem. Zbudowawszy swą medialną karierę (zanim został prezydentem, Trump miał swój własny reality show w telewizji) na wizerunku szorstkiego chama i prostaka, podtrzymując ten wizerunek już jako prezydent za pomocą nieustającego potoku bezpośrednich, często właśnie chamskich, wpisów na Twitterze, Trump lepiej niż ktokolwiek nadawał się na sensację. Wiele jest medialnych organizacji, od CNN po – a jakże! – Twittera, które przed prezydenturą Trumpa patrzały z niepokojem na spadające wskaźniki dochodów, po czym dzięki Trumpowi odbiły się od dna, a dziś znowu muszą się niepokoić. Przykładowo, CNN w ostatnim tygodniu stycznia, gdy o Trumpie wyjątkowo nic nie mówiono, stracił dosłownie połowę swojej wieczornej publiczności.
Trudno więc się dziwić, że w lutym tak głośno było o impeachmencie. Trudno też się dziwić, że już dzisiaj media ekscytują się perspektywą powrotu Trumpa w 2024 roku. Dosłownie na dniach po uniewinnieniu Trumpa przez senat – a przecież, od tego zależało, czy Trump mógłby w ogóle kandydować na jakiekolwiek stanowisko – pojawił się sensacyjny sondaż, w którym zapytano zwolenników Partii Republikańskiej na jakiego kandydata zagłosowaliby w wewnątrzpartyjnych prawyborach prezydenckich. Powiedzieć, że wygrał Trump, to mało powiedzieć – w sondażu tym Trump miał 53 proc. poparcia, a następna po nim osoba, z resztą jego wiceprezydent, miał 12 proc. Nikt inny nie przekroczył nawet 10 proc., a trzecią osobą w rankingu był… syn Trumpa. Żaden inny republikański polityk nie przekroczył pięciu procent…
Aktywny polityk czy kingmaker?
Jeśli więc wierzyć sondażom, Trump z łatwością uzyska nominację republikańską jako kandydat na prezydenta. Ale przecież cztery lata to szalenie długo w polityce. Sam Trump praktycznie nie istniał jako realny kandydat polityczny jeszcze na dwa lata przed swoim wielkim zwycięstwem. Trudno się dziwić, że były prezydent cieszy się ogromnym poparciem w chwili, gdy tak wielu republikanów jest zwyczajnie rozgoryczonych przegraną swego kandydata, gdy wielu uważa, iż został pozbawiony tego zwycięstwa drogą oszustwa (mają powody!), i gdy wielu oglądało cyrk impeachmentu z pewnym obrzydzeniem nie dla Trumpa, ale dla klasy politycznej, która desperacko, choćby i drogą manipulacji i kłamstw, chciała obarczyć go odpowiedzialnością za dziwaczny „szturm” na Kapitol 61 stycznia. To poparcie istnieje teraz, ale przecież może zostać przerzucone na kogoś innego, jeśli tylko pojawi się odpowiednia osoba.
W ogóle, jakkolwiek wśród amerykańskich prezydentów było wielu, którzy utracili władzę po pierwszej kadencji, jak dotychczas tylko jeden z nich – grubo ponad sto lat temu – zdołał następnie odzyskać władzę. Oczywiście, Trump złamał już niejeden „niepodważalny” precedens, jak chociażby niepisaną regułę, że nie da się zostać prezydentem bez uprzedniego piastowania wysokich publicznych stanowisk – można więc uznać, że jeśli ktoś miałby być kolejnym byłym prezydentem, który ponownie został prezydentem, będzie to właśnie on. Można tak uznać – ale jest też wiele powodów, aby wątpić czy Trump mógłby realnie znów wygrać w wyborach powszechnych, jak również, aby wątpić czy Trump w ogóle będzie chciał ponownie kandydować.
W tej ostatniej kwestii, warto zauważyć, iż już teraz Trump doprowadził do tak dramatycznych przemian wśród zwolenników Partii Republikańskiej, że sama partia stała się poniekąd od niego zależna – trudno zaprzeczyć, że w wyborach, stanowych czy federalnych, zwykle zwyciężali ci kandydaci, którzy mieli poparcie Trumpa. Stało się tak z resztą wbrew woli dygnitarzy partyjnych, którzy często postrzegają Trumpa równie negatywnie jak demokraci, a jego zwolenników cenią tylko tak długo, jak długo dają im zwycięstwa wyborcze. Nic nie wskazuje na to, że Trump utraci ten wpływ teraz, z prostego powodu – niezależnie od swoich wad, które tak mu utrudniały skuteczne zarządzanie państwem, Trump pozostaje jedynym głosem całej niezliczonej masy wyborców konserwatywnych. Zarówno tych, którzy stali po stronie Partii Republikańskiej, ale od lat już mieli poczucie, że partia ta ich bezustannie zdradza, przyzwalając na głębokie, odgórne przemiany społeczeństwa amerykańskiego, jak i tych, którzy wcześniej stali po stronie Partii Demokratycznej, a dziś uważają, iż jest to niemożliwie właśnie przez wzgląd na promowane przez demokratów przemiany społeczne.
Trump jest więc gatunkiem polityka, którego Anglosasi nazywają kingmakerem – twórcą królów, kimś, kto nie musi sam rządzić, bo „namaszcza” innych polityków, aby dać im zwycięstwo. W Partii Republikańskiej obecnie trwa cicha wojna, pomiędzy wierchuszką która chciałaby się pozbyć Trumpa raz na zawsze, a dołami. Ale w tej wojnie, góra partii wydaje się na straconej pozycji – nie bardzo widać kim mieliby zastąpić utracone w ten sposób rzesze wyborców.
Dalej Trump – czy po prostu „trumpizm”?
Całkiem niewykluczone jest więc, że perspektywa kolejnej kadencji Trumpa w 2024 roku w praktyce będzie znaczyła coś innego – nie, że Trump sam będzie kandydował, ale że namaści swojego następcę. Co prawda bowiem Trump jest młodszy od obecnego prezydenta Bidena, faktem jest jednak, iż za cztery lata również będzie po osiemdziesiątce. Gdyby była szansa na kolejny pojedynek z samym Bidenem, ego Trumpa prawdopodobnie nie pozwoli mu stać z boku – ale jeśli starzejący się Biden w międzyczasie zostanie zastąpiony Kamalą Harris, nie mając już osobistej krzywdy do odrobienia, Trump może zostawić pole komuś młodszemu.
Niezależnie od tego czy kandydował będzie Trump, czy wskazany przez niego następca, jedno jest pewne – ku zgrozie amerykańskich elit, widmo „trumpizmu” nie zostało pokonane. Odcięto głowę hydrze, i na jej miejsce, jak to zwykle bywa, wyrośnie szereg innych głów. Przyczyna jest oczywista – zwycięstwo Bidena, osiągnięte zresztą resztkami sił, z pomocą szeregu „nadzwyczajnych” działań mających, delikatnie mówiąc, znamiona oszustwa (dziś to już nie jest teoria spiskowa – oni sami o tym mówią), nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o fundamentalne konflikty rozdzierające społeczeństwo amerykańskie. Amerykanie wiele zdzierżyli w ostatnich latach, zarówno w kwestiach kulturowych, jak i gospodarczych. Jednak wybór Trumpa na prezydenta był głośnym protestem przeciw tym wszystkim zmianom i próbą odwrócenia trendów. Kwestię tego, czy Trumpowi czegoś się udało realnie osiągnąć w tej materii, można na razie odłożyć na bok, tym bardziej że nie ma to znaczenia – Trump był i jest przede wszystkim symbolem niezgody. A powodów do wyrażania niezgody nie ubyło, wręcz przybyło i będzie przybywać. Mieszkańcy małych i większych miast zdewastowanych przez „emigrację” fabryk do Chin, teraz dodatkowo cierpią na skutek ciągnących się od roku ograniczeń pandemicznych, wyniszczających całe gałęzie gospodarki. Ludzie, którzy wcześniej oburzali się narzucaniem homopropagandy, teraz znajdą się w sytuacji, gdzie nie wolno im będzie nawet zaprotestować przeciwko wpuszczaniu chłopców do żeńskiej przebieralni w szkole – ani też przeciwko wyniszczaniu żeńskiego sportu przez dopuszczanie do udziału w nim mężczyzn.
Do tego wszystkiego dochodzi dodatkowa frustracja ludzi, których namówiono do glosowania na Bidena twierdzeniem, że dzięki temu, wszystko „będzie tak jak było” – i którzy teraz widzą, że bynajmniej nic nie wraca do normy, a wiele spraw wprost przeciwnie, zmierza ku gorszemu. Że „spokój” i „zjednoczenie narodu” o którym mówił Biden oznacza zastraszenie i uciszenie strony konserwatywnej…
Jeśli istnieje więc coś takiego jak „trumpizm” – choć słowo to raczej wydaje się być po prostu bezforemnym zlepkiem wszystkich strachów liberalnej elity, czyli oznacza po prostu wszystkich którzy stoją w opozycji do obecnej sytuacji i kierunku, w którym zmierza amerykańska polityka – to ten „trumpizm” będzie dalej istnieć i się rozwijać. Musi się rozwijać, gdyż media dbają o to, aby każdy kto choć trochę wychyla się poza „dopuszczalne” parametry ideowe, został natychmiast odpowiednio zaszufladkowany. Natomiast otwartą kwestią jest – w jakim stopniu uda się nowej administracji i ich sojusznikom w mediach i Big Techu stłamsić opór?
Czy więc za trzy lata znowu będzie kandydatem Donald Trump? Tego dziś nie sposób powiedzieć. Póki co jednak, wszystko wskazuje na to, że jeśli kandydatem republikanów nie będzie sam Trump, to przynajmniej będzie musiał zostać przez niego „namaszczony”. Co zaś się tyczy jego szans na zwycięstwo – to dopiero czas pokaże.
Jakub Majewski