Amerykańskie gazety alarmują, że stan szkolnictwa wyższego w USA pogarsza się z roku na rok. Koszty kształcenia rosną szybciej niż koszty leczenia. Na uczelniach przybywa pracowników administracyjnych, a studenci uczą się coraz mniej i mają problemy ze znalezieniem pracy. W skutek zaciągniętych kredytów na naukę odkładają założenie rodziny i mają niewiele dzieci.
Według prof. Glenna Reynoldsa z uniwersytetu stanowego w Tennessee, tak jak mówi się o bańce spekulacyjnej z kredytami zaciąganymi na kupno nieruchomości, tak samo śmiało można mówić o bańce z kredytami zaciąganymi na opłacenie czesnego na wyższych uczelniach. Ta bańka kiedyś może pęknąć i nie będzie to dla podatników miłe doświadczenie.
Wesprzyj nas już teraz!
Reynolds uważa, że odkąd władza federalna zaczęła dopłacać do szkolnictwa wyższego i oferować niskooprocentowane kredyty na kształcenie, czesne na wyższych uczelniach zaczęło gwałtownie rosnąć. Tym samym, państwo zamiast ułatwiać dostęp do edukacji, osiągnęło odwrotny skutek.
Według Neila McCluskey z Cato Institute dopłaty federalne na pomoc dla studentów – Federal Student Aid – wzrosły o 372 proc. w latach 1985 – 2010, z prawie 30 mld dol. do 140 mld dol. Ten strumień taniego pieniądza przyczynił się do gwałtownego wzrostu czesnego, znacznie powyżej średniego poziomu inflacji. Prof. Reynolds informuje, że czesne wzrastało prawie o 7.5 procent rocznie w latach 1980 – 2010, kiedy to średnia inflacja wyniosła 3.8 proc. Okazuje się, że nawet nakłady na opiekę zdrowotną rosły w wolniejszym tempie.
To nie wszystko. Młodzi ludzie nie osiągają efektów adekwatnych do nakładów. Chociaż wzrosła liczba studentów rozpoczynających naukę w szkołach wyższych, to jednak gwałtownie zmniejszył się odsetek osób je kończących. Zaledwie co trzeci student uzyskuje licencjat. Spośród tych, którzy uzyskali licencjat, mniej niż 60 proc. decyduje się na dalszą naukę. Co najmniej dwóch z pięciu studentów rozpoczynających naukę nie kończy jej, czyli nie czerpie korzyści z posiadania wyższego wykształcenia.
Okazuje się także, że nawet ci, którzy ukończyli studia mają problemy ze znalezieniem pracy, a w jednym na trzy przypadki stopień naukowy i specjalizacja w danej dziedzinie nie są przydatne w dalszej karierze zawodowej.
Kredyty studenckie wciąż gwałtownie rosną, tworząc demograficzną bombę zegarową i bańkę spekulacyjną, która niedługo może pęknąć. Ponieważ koszty nauki gwałtownie wzrastają, młodzi absolwenci uczelni obciążeni kredytami nie chcą mieć dzieci. Tym samym wskaźnik dzietności pośród wykształconych Amerykanek jest najniższy w porównaniu z kobietami z wykształceniem niższym. W ostatnich latach dług związany z udzielaniem kredytów studenckich wzrósł ze 100 mld dol. do 1 bln dol.
„The Economist” zauważa, że we Francji czy Wielkiej Brytanii wskaźnik dzietności wśród absolwentów wyższych uczelni jest zdecydowanie wyższy niż w Stanach Zjednoczonych. Ekonomiści uważają, że zmiana demograficzna, której jesteśmy świadkami, wynika z gwałtownego wzrostu kosztów edukacji w USA. Wykładowcy w Anglii czy Francji nie otrzymują tak wysokich pensji, niższe są też koszty funkcjonowania uczelni i koszty obsługi pożyczek studenckich. Mniej okazałe są także zabudowania uniwersyteckie.
Gazeta dodaje, że na uczelniach europejskich studenci więcej się uczą niż w USA. Europejscy studenci nie mają tylu „fantazyjnych udogodnień” co koledzy z Ameryki i tyle wolnego czasu. Za wygodne i niestresujące zajęcia płacą coraz więcej. Dlatego rośnie liczba uczelni mających poważne kłopoty finansowe.
„The USA Today” wyliczył, że amerykańscy studenci przeznaczają o 50 proc. mniej czasu na naukę niż studenci kilkadziesiąt lat temu. Trzydzieści dwa procent obecnych studentów nigdy nie zapisało się na kurs semestralny, który wymagałby od nich zapoznania się z 40. stronami skryptu tygodniowo (sic!).
Wzrost kosztów nauczania na amerykańskich uczelniach wynika także z rosnących kosztów związanych z rozdętą administracją. Na niektórych uczelniach jest więcej urzędników niż pracowników naukowych.
Źródło: openmarket.org, AS.