Baczna obserwacja poczynań polskich filmowców na przestrzeni ostatnich trzech dekad oraz uważna analiza trendów, w jakie układają się owe poczynania, skłaniają do zdumiewającej konkluzji. Coraz wyraźniej bowiem wydaje się, iż opłakany stan naszej kinematografii poprawić mogłoby jedynie… przywrócenie surowej cenzury zewnętrznej.
Trudno przecenić rolę, jaką dla artysty odgrywa tyran – historia podpowiada niezliczone przykłady ich nader twórczej symbiozy. Artysta i tyran to „bliźnięta, bracia”. „Kogo bardziej matka-historia ceni?” – moglibyśmy zapytać słowami Włodzimierza Majakowskiego (który zresztą jak mało kto wiedział, co znaczy żyć w zasięgu wzroku tyrana). Majakowski to zresztą bardzo dobry przykład w tym kontekście – był piewcą systemu i leżącej u jego fundamentów ideologii, a jednak zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach…
Wesprzyj nas już teraz!
Nikt tak intensywnie nie stymuluje artysty jak właśnie tyran – artysta nieodmiennie prędzej czy później zaczyna tyranem pogardzać, czemu też natychmiast pragnie dać wyraz w sztuce – inaczej nie byłby artystą – i to w taki sposób, aby dostrzegli to wszyscy z wyjątkiem tyrana. Nikt bowiem przy zdrowych zmysłach nie życzy sobie, by go zmuszono do podcięcia sobie żył w kąpieli, przybito mu dłonie do drzwi czy jego zamarzniętym trupem trzykrotnie pobrano w łagrze ponadprzydziałową zupę. Albo, jeśli tyran nie jest nazbyt krwiożerczy, po prostu go zamknięto.
Skądinąd przy okazji nie od rzeczy będzie zauważyć, że więzienie stanowi niezwykle twórczy habitat – ileż to wiekopomnych dzieł, które w mniejszym lub większym stopniu, pozytywnie bądź negatywnie, za to bezsprzecznie oddziałały na dzieje ludzkości, zrodziło się za kratami: od „Consolatio philosophiae” Boecjusza i „Le Morte d’Arthur” Malory’ego, poprzez „Opisanie świata” Marco Polo i „Don Kichota” Cervantesa z jednej strony, a „De Profundis” Wilde’a i „Justynę” de Sade’a z drugiej, aż po „Mein Kampf” Hitlera i „Winnetou” Maya.
Tyrani jednak zazwyczaj nie bywają znawcami dziejów ekspresji twórczej rodzaju ludzkiego i nader rzadko, jeśli w ogóle, mają świadomość powyższej prawdy, przeto artystów podobnie jak wszystkie inne grupy zawodowe kierują do ośrodków odosobnienia powodowani bynajmniej nie troską o poziom sztuki, lecz własnymi przyziemnymi pobudkami natury polityczno-osobistej. Artyści zaś na ogół – acz mogą powyższą świadomość posiadać – nie doceniają arcydziełogennej atmosfery zatęchłych lochów, więc pragnąc cieszyć się pełnią wolności dostępnej w ramach tyranii (ba, więcej: bywać na salonach tyrana – cóż to wszak za artysta, co nie bywa na salonach!), muszą się wspinać na wyżyny wyrafinowania celem wywiedzenia w pole gończego aparatu, a to jak najlepiej służy ich dziełom, nadając im nieosiągalnej wręcz w innych warunkach subtelności.
Nieoceniona rola cenzury
Spójrzmy chociażby na rodzime filmotwórstwo. Czyż to nie koszmarny paradoks, że jego najlepszy okres przypadł na czas komuny? A czy to przypadek? Żadną miarą! Po prostu artyści tamtych lat nie mieli innego wyjścia, jak tylko wspinać się na wyżyny wyrafinowania, by okpić, wymanewrować czy też przekonać Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w celu uzyskania akceptacji przedkładanych do ocenzurowania dzieł. A jako że w wyżej wymienionym urzędzie wcale nie pracowali tępi pałkarze, tylko na ogół inteligentni ludzie, stąd trzeba się było nieźle nagimnastykować, żeby tyran był zadowolony, a publika z zapałem wyławiała z utworu mniej lub bardziej antyreżimowe smaczki. Co zaś jeszcze ważniejsze, reżim się skończył, przynajmniej w ówczesnym kształcie, a wiele z powstałych w owym czasie filmów – nawet telewizyjnych seriali – przetrwało próbę czasu, dowodząc swych niekłamanych wartości artystycznych i uniwersalności przesłania.
No właśnie, reżim się skończył (przynajmniej w ówczesnym kształcie), a wraz z nim zakończył życie Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk. Należałoby się więc spodziewać, że oto sztuka uwolniona z okowów totalitaryzmu wytryśnie krynicą niespotykanych dotąd arcydzieł. Tak się jednak nie stało – wraz ze złagodzeniem cenzury w drugiej połowie lat osiemdziesiątych nastąpił wyraźny spadek poziomu produkcji filmowej. A od lat dziewięćdziesiątych zjeżdża ona po równi pochyłej ruchem jednostajnie przyspieszonym. Jeżeli zaś faktycznie coś wytrysnęło, to tylko szambo.
Ile wybitnych filmów (o telewizyjnych serialach nawet szkoda wspominać) powstało w Polsce po roku 1990? Na palcach można policzyć. Nawet ekranizacje klasyki wychodzą marniutko. Wynika stąd, że kiedy działała cenzura, sztuka stała na nieporównanie wyższym poziomie. I nic dziwnego. Artyści z jednej strony za wszelką cenę chcieli udowodnić społeczeństwu, że nie idą na pasku komuny (choć w istocie ciągnęli do władzy jak muchy do miodu), z drugiej zaś władzy się bali – a taka kombinacja bodźców w nieodparty sposób zmuszała ich do porządnego wysilenia inteligencji.
Dzisiejsi artyści zaś przede wszystkim za wszelką cenę pragną udowodnić społeczeństwu, iż są prawowitymi pogrobowcami komuny, co z drugiej strony sprawia, że się niczego nie boją. Notabene, polityków demokratycznych trudno się bać (choć i oni mogą być niebezpieczni), trudno ich szczerze nienawidzić (czy kochać). Można nimi co najwyżej gardzić (albo szanować – i to też umiarkowanie). Bo polityków demokratycznych, jak zresztą i samą demokrację w ogóle trudno znosić – można się co najwyżej przyzwyczaić jak do smogu na ulicy, który niepostrzeżenie zatruwa nam życie, choć dostrzegamy to dopiero spojrzawszy na wskaźniki.
Tyrania „wolnego słowa”, w której się z wolna pogrążamy, zupełnie sztuce nie sprzyja – w tego rodzaju tyranii bowiem cenzura tkwi głęboko w duszach samych twórców. Autocenzura zaś generuje wyłącznie miernoty, po czym stopniowo degeneruje kolejne pokolenia gryzipiórów, pacykarzy i marnotrawców celuloidu. Trudno o bardziej wyrazisty tego efekt niż nędza artystyczna z przyzwyczajenia jedynie nazywana jeszcze polską kinematografią.
Seans nienawiści?
Powyższa refleksja naszła mnie podczas oglądania „Volty” – najnowszego filmu Juliusza Machulskiego. Artysta ów może dostarczyć wartościowego studium przypadku w zarysowanej powyżej kwestii. W czasach cenzury nad wyraz dobitnie udowodnił wszak „Seksmisją”, „Kingsajzem” i oboma „Vabankami”, że potrafi kręcić znakomite filmy, po czym później, w warunkach mniej sprzyjających tworzeniu sztuki inteligentnej, wyraźnie loty obniżył, choć trzykrotnie („Kiler”, „Pieniądze to nie wszystko” i „Vinci”) udało mu się powrócić na wysoki pułap. Ostatnio jednak – trzymajmy się lotniczej terminologii – zaczął ostro pikować w dół.
„Volcie” można wiele wybaczyć. Nie szkodzi, że obraz powstał na zamówienie jako element kampanii uświetniającej jubileusz siedemsetlecia nadania Lublinowi praw miejskich (dzięki czemu mamy okazję obejrzeć uroczo sfotografowane miasto nad Bystrzycą). Mniejsza z tym, że jest megawtórny (motyw powodowanej zemstą szeroko zakrojonej mistyfikacji w celu oszukania oszusta widzieliśmy już w kinie wielokrotnie – u samego Machulskiego dwa razy: w roku 1981 i 1984). Przymkniemy też oko na nieroztropne umieszczenie w zwiastunie większości najlepszych momentów.
Jedno wszakże razi w tym filmie okropnie – i de facto go dyskwalifikuje – mianowicie: okraszenie tej bezpretensjonalnej komedyjki (która li tylko taką pozostawszy całkiem sprawnie by się obroniła) profuzją grubo ciosanych politycznych aluzji, które swą ciężką łopatologicznością biją na głowę nawet dzisiejsze prostackie kabarety. Co tam zresztą dzisiejsze kabarety – z ekranu cieknie propagitka w stylu, którego nie powstydziliby się propagandziści od Minca, Bermana i Radkiewicza. Oglądając „Voltę” niejeden raz poczułem się, jakbym stał w samym środku manify KOD-u.
Jerzy Wolak
„Volta” – scenariusz i reżyseria: Juliusz Machulski; w rolach głównych: Andrzej Zieliński, Olga Bołądź, Aleksandra Domańska, Michał Żurawski, Jacek Braciak; Polska 2017; 105 minut.