23 stycznia 2023

W co pan gra, panie Morawiecki?

(GS/PCh24.pl)

Agent, skorumpowany przez globalne elity urzędnik, naiwny polityk, nieudolny przywódca – krytycy Mateusza Morawieckiego doszukują się rozmaitych motywów jego bezsprzecznie szkodliwych działań. A może odpowiedź na pytanie „w co gra Morawiecki?” jest prostsza niż się wydaje?

11 grudnia 2020 rok, szczyt Unii Europejskiej w Brukseli. Premier Mateusz Morawiecki, pomimo buńczucznych zapowiedzi wetowania zapowiadanego przez unijne elity pakiety Fit for 55 ostatecznie ulega i rezygnuje z weta. Teoretycznie decyzja wydaje się logiczna. Polsce grożono bowiem – który to już raz? – wyrzuceniem z salonu, w którym podejmowane są najważniejsze decyzje. Co zaproponowano w zamian? Że decyzje dotyczące szczegółów tzw. polityki klimatycznej zapadać będę w ramach posiedzeń Rady Europejskiej czyli konsensualnie. Premier łyknął tę obietnicę, jak młody pelikan.

Tyle że takie postawienie sprawy raczej nie było żadnym ukłonem w stronę Polski, lecz wyraźnym sygnałem, że w tej sprawie żadnych negocjacji nie będzie. Morawieckiemu dano tym samym zrozumienia, że nie jest w tym gronie specjalnie istotny i jeśli chce sobie coś wetować to – owszem – może to robić, ale nikogo to nie interesuje.

Wesprzyj nas już teraz!

W jaki sposób na tamten, dość jasny sygnał, zareagował polski rząd? Czy zapadły jakieś strategiczne decyzje, dotyczące chociażby poszukiwania zbornej alternatywy dla unijnego hegemona? Skądże znowu. Kilka miesięcy później, gdy w Polsce eksplodowała wiadomość o tzw. kamieniach milowych jako warunku sine qua non otrzymania środków z KPO, wśród których znajdowały się absurdalne deklaracje polskiego rządu zezwalające de facto na brutalną interwencję Brukseli w naszą wewnętrzną politykę, jeden z ludzi premiera Morawieckiego, minister rozwoju Waldemar Buda odpowiedzialny za ten niewyobrażalny wręcz bajzel, jak gdyby nigdy nic postanowił przerzucić go prosto do gabinetu odpowiadającego za relację z UE Szymona Szynkowskiego vel Sęka. Ten z kolei rozłożywszy ręce, nerwowo rozglądał się wokół, poszukując ucieczki z tej – nazwijmy to bardzo delikatnie – kłopotliwej sytuacji. Tym właśnie zajmowała się (i zajmuje nadal) ekipa rządząca: dalszym brnięciem w unijną pułapkę integracyjną, tym razem z wykorzystaniem ostrego narzędzia jakim jest uwspólnotowienie długu.  

Dlaczego zatem premier Morawiecki, pomimo pchania Polski w niekorzystne sojusze, nadal cieszy się poparciem prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego?

Humbugi premiera

To pytanie, na które trudno znaleźć jedną odpowiedź. Wydaje się, że powody są co najmniej dwa. Po pierwsze, prezes PiS kompletnie nie ma pomysłu, w jaki sposób prowadzić politykę międzynarodową, nie rozumie jej i dlatego działa w oparciu o utarte schematy. Skoro rząd PO sprawował władzę przez dwie kadencje dzięki ożywczym dawkom kroplówki jaką były unijne fundusze, to Kaczyński – w końcu po co się trudzić myśleniem? – postanowił pójść tą samą, utartą już drogą. Nie zauważył jednak, że świat, w tym sama Unia Europejska, bardzo się od tego czasu zmieniły.

Poszedł mimo to w zaparte, zastępując świetną w krajowej polityce, ale jednak słabszą w dyplomacji premier Beatę Szydło, człowiekiem „od wizji”. A przynajmniej takim, który twierdził, że tę wizję ma. Wiemy bowiem, że z pomysły Morawieckiego miały i mają jeden drobny, acz decydujący mankament – nigdy nie są realizowane. Ale kolejne wizje i pomysły byłego bankiera porywały prezesa. A to wielkie polskie marzenie jakim miał być Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju czy rewolucja ekonomiczna mająca zapewnić wielkie bogactwo wszystkim Polakom czyli Polski Ład.

Wszystko to okazało się fiaskiem i jednym wielkim humbugiem. Już warstwa retoryczna – że wspomnę tylko o milionach elektrycznych samochodów, które według planów już dawno miały jeździć po polskich drogach – zwiastowała, iż zakładane reformy zakażone zostały chorobą niewykonalności. O ile jednak pierwszy z planów Morawieckiego stanowił raczej nieszkodliwy wykwit jego wyobraźni, o tyle drugi skończył się katastrofą wizerunkową i finansową (wpompowano w niego mnóstwo pieniędzy). O dziwo, wszystko to nie sprawiło wcale, że statek, który żegluje pan premier zaczął nabierać wody. Morawiecki nadal utrzymuje się na powierzchni, chyżo wiosłując w sobie tylko znanym kierunku. Szef PiS nadal widzi w nim zapewne gwarancję finansowej stabilizacji Polski, człowieka z kręgów finansjery, czyli rejonów od których prezes zawsze trzymał się z daleka.

Jest w tym myśleniu, choć przyznajmy, że nieco naiwnym i wynikającym zapewne z prezesowskiej indolencji w kwestiach gospodarczych, ziarno prawdy. Morawiecki ma dobre kontakty z ludźmi londyńskiego city, ściągnął nawet do rządu ministra Tadeusza Kościńskiego, urodzonego w Wielkiej Brytanii finansistę, w którego biogramie na stronach rządowych napisano, że zna biegle język angielski, zapominając najwyraźniej, iż znacznie gorzej wychodzi mu mówienie po polsku. Kościński zmuszony do opuszczenia resortu finansów po niewypale, jakim były nowe przepisy podatkowe, powrócił do ekipy Morawieckiego, by poszukiwać nowych możliwości pożyczania przez Polskę pieniędzy czyli… dalszego zadłużania. Pisząc bardziej obrazowo: ruszył Kościński w świat z walizką pełną obietnic, by szukać instytucji chętnych finansować rozdęte ponad miarę wydatki polskiego rządu.

Nie jest też przypadkiem, że szef rządu mocno promuje w Polsce KPO. To środki, które nie tyle są ważne z punktu widzenia inwestycji – to wyjaśnienie na użytek publiczny – lecz przede wszystkim z powodu szansy na otrzymanie lepszych warunków kolejnych pożyczek. Obecnie oprocentowanie polskich papierów dłużnych wyceniane jest przez rynki zbyt wysoko, a udział Polski w unijnym długu ma nam pomóc zyskać przychylność pożyczkodawców. Morawiecki przyznał to wprost w trakcie spotkania z opozycją, gdy zabiegał o poparcie dla zmian w sądownictwie, których wprowadzenie miało odblokować część środków z KPO.

Na bezrybiu

Drugi powód niezwykle wiernej sympatii prezesa PiS dla Morawieckiego to ubóstwo intelektualne pisowskich kadr. Zwracał na to uwagę swego czasu Ludwik Dorn. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to nieco zaskakująco, ale jeśli przyjrzą się państwo polskiej polityce, na pewno zwrócą uwagę na jej ogromne ubóstwo intelektualne. Jest to poniekąd pokłosie wodzowskiego modelu sprawowania władzy w największych ugrupowaniach, ale też miałkości rodzimej polityki. Nie chodzi tutaj o pieniądze, wszak w bardziej konkretnej polityce samorządowej nierzadko zamożni ludzie potrafią angażować się społecznie. Rzecz w braku pewnej konsekwencji działania, podbudowy programowej, ciągłości i stałości idei. Dominuje dojutrkowość, hiperpragmatyzm, a wreszcie: tępienie każdego, kto choć pragnie wyściubić nos tak sformatowaną działalność publiczną.

Mateusz Morawiecki, który z pewnością jest człowiekiem inteligentnym, jawił się prezesowi jako z jednej strony zdolny zarządzający dużym bankiem, z drugiej błyskotliwy rozmówca. W dodatku niemal z obsesyjnym pietyzmem dba o to, aby przypadkiem nie zrobić czegoś, co szef PiS uznałby za zamach na jego pozycję. A przyznajmy, że akurat na fotelu premiera władza może zakręcić w głowie, by odbijać się później trudną do opanowania czkawką nieznośnego rezonerstwa.

Nie mam zatem wątpliwości, że jeśli nawet Jarosław Kaczyński pomyślał o tym, by zastąpić Mateusza Morawieckiego, szybko zreflektował się, że w gruncie rzeczy nie ma pod ręką nikogo, kto mógłby zostać premierem. Nie chcę przez to powiedzieć, że Morawiecki to najlepszy szef rządu, jakiego możemy mieć, lecz że to PiS stał się partią tak bardzo pozbawioną wyrazu, skupioną wokół wodza, że wykastrowaną z możliwości kreowania nowych liderów.

Ukryty grzech pychy

Możemy jedynie spekulować, w co gra dzisiaj Morawiecki. Nie brakuje takich, którzy posądzają go zapewne o jakiś rodzaj agenturalności czy choćby powiązań korupcyjnych z elitami finansowymi. Faktem jest, że szef rządu zgadza się niemal na wszystko, co tylko narzucają nam globalne instytucje, jak Unia Europejska czy ONZ. Dzięki „staraniom” ekipy Morawieckiego, Polska jest już na 15. miejscu wśród państw członkowskich ONZ jeśli chodzi o tempo wdrażania Agendy 2030, wspierającej oczywiście cele zrównoważonego rozwoju, do których zaliczają się między innymi wszelkiego rodzaju klimatyczne szaleństwa i równościowa obsesja.

Z tym naszym zaangażowaniem w Agendę jest trochę tak, jak ze wspomnianym wyżej wycofaniem się z weta przez Morawieckiego w trakcie unijnego szczytu – nie wiadomo w gruncie rzeczy z jakiego powodu to zrobił. Przynajmniej trudno zdiagnozować jakieś logiczne motywację takiego postępowania. Nie potrafię bowiem wymienić choćby jednej politycznej korzyści, która płynęłaby z naszego zaangażowaniem w ONZ-owskie wariactwa ideologiczne. Albo przynajmniej żadnej korzyści, która faktycznie popychałaby nas do jakiegoś szalonego, dynamicznego rozwoju. Jak dotąd raczej Agenda i unijny pakiet „Fit for 55” winne są ubożeniu naszego społeczeństwa i zwijaniu się gospodarki. Nie wspominając już o najważniejszym: konsekwencjach duchowych, jakie mogą wynikać z promocji tych wszystkich całkowicie antyludzkich głupot.

Do czego zatem zmierza Mateusza Morawiecki? Sądzę, że jest on po prostu obsesyjnie skupiony na swojej karierze. Gdy był prezesem WBK Banku Zachodniego uchodził wręcz za obsesjonata na punkcie swojego wizerunku. Znam historię, gdy do jednego z wywiadów, jaki publicznie w trakcie jednego z eventów firmowych miał z nim przeprowadzić pewien lifestylowy dziennikarz, potrafił wyuczyć się na pamięć odpowiedzi na wszystkie pytania, przygotowane uprzednio przez dział PR. Z maili, ujawnianych co jakiś czas przez hakerów, wyłania nam się postać premiera całkowicie skupionego na swoim wizerunku. To on rozstrzyga, co będzie „politycznym złotem”, co zaszkodzi jego pozycji a co może pomóc. Wiadomości, jakie wysyłał ze swoimi współpracownikami w czasie pandemii ukazały w gruncie rzeczy bezpłciowość prowadzonej przez niego polityki. Publicyści przeciwni obostrzeniom ścierali stalówki piór przypuszczając ideowe ataki na rząd, oskarżając go o ograniczanie naszej wolności. Tymczasem premier po prostu z pietyzmem analizował, jaki ruch może mu zaszkodzić, a jaki pomóc, posiłkując się przy tym wewnętrznymi sondażami.

Jeśli zatem Morawiecki do czegoś zmierza, to z pewnością może to być jakieś eksponowane stanowisko w wielkiej, międzynarodowej instytucji. Takie, gdzie można sporo zyskać materialnie, a niewiele stracić z racji ciążącej odpowiedzialności. Nie jest jasne do końca, jak wysoko mierzy, ale z pewnością bardzo wysoko. Ciekawe tylko, czy szef PiS jest w pełni świadom skali grzechu pychy, jakiego dopuszcza się jego premier.

Tomasz Figura

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij