– Niezwykle opanowany, zapalał się jedynie wówczas, gdy mówił o ukochanej Wiśle. Opowiadał z emfazą, żarem, ale jednocześnie z uznaniem i szacunkiem dla boiskowego przeciwnika. Dystyngowany, elegancki, przykład dobrych manier – tak o Henryku Reymanie pisał nieżyjący już Janusz Kukulski, krakowski lekarz i wybitny historyk sportu. Jego opinia jest o tyle istotna, że był oddanym działaczem i fanatycznym wręcz kibicem sportowej konkurentki klubu Reymana – Cracovii. Dla porównania – dziś przychylna opinia o wiślaku nie przeszłaby przez gardło chyba żadnemu „pasiakowi”…
Obchodzimy właśnie 50. rocznicę śmierci Henryka Reymana, wielkiego piłkarza, autora strzeleckiego rekordu z 1927 roku (do dziś nie poprawionego!) – zdobywcy w pierwszym oficjalnym sezonie polskiej ligi aż 37 goli (w sumie zdobył ich dla Wisły 109!). Nie możemy jednak skupiać się tylko na jego sportowych walorach. Był bowiem Reyman przede wszystkim gorącym patriotą i bohaterskim oficerem Wojska Polskiego, który z bronią w ręku wykuwał zręby Rzeczypospolitej w latach 1918-1921 – w wojnie polsko-ukraińskiej, polsko-bolszewickiej i w powstaniach śląskich. Został za to odznaczony m.in. krzyżem walecznych.
Wesprzyj nas już teraz!
Był człowiekiem wielkiego formatu. Zbyt wielkiego, by w odpowiedni sposób uhonorować go w tak krótkim tekście. Zaiste, Henryk Reyman to postać książkowa. I, szczęśliwie, potężne dzieło poświęcone piłkarzowi i działaczowi krakowskiej Wisły stworzył w 2006 roku absolwent historii UJ, Paweł Pierzchała. Licząca ponad 580 stron księga, zatytułowana Z Białą Gwiazdą w sercu. Wiślacka legenda: Henryk Reyman 1897–1963 to lektura niezwykła i godna polecenia każdemu, kto interesuje się nie tylko sportem, ale także historią tych trudnych czasów, w jakich przyszło żyć i pracować naszemu bohaterowi. Po stokroć – chwała Pawłowi Pierzchale za to Opus Magnum!
Człowiek-legenda
Są takie postacie, które jednym słowem, gestem a nawet miną są w stanie zagrzać do boju albo uspokoić większą grupę ludzi. To się nazywa charyzma, autorytet. Tak mają urodzeni przywódcy. Henryk Reyman do nich należał. Był oficerem, boiskowym kapitanem ukochanej „Wisełki”, selekcjonerem reprezentacji Polski. O takich, jak on, mówi się „legenda sportu”, która ze zwykłego kopania piłki tworzy szkołę charakteru, ambicji, walki, wierności klubowym barwom i wreszcie patriotyzmu.
Ta legenda Reymana do dziś fascynuje kolejne pokolenia kibiców. Tak, tych samych, których większość społeczeństwa – z tych czy innych powodów – uważa za bezmózgich troglodytów. To dzięki fascynacji taką postacią jak Reyman, znienawidzeni „kibole” sięgają po książki, by dowiedzieć się czegoś o historii swego idola, swego klubu, a w końcu o historii Ojczyzny.
To losy takich bohaterów, zapaliły młodych bywalców stadionów do organizowania spotkań patriotycznych, czy wspierania opuszczonych rodaków, wegetujących dziś za wschodnimi granicami Rzeczypospolitej.
To sportowa i życiowa postawa Reymana skłoniła wielu tych młodych ludzi, by zawrócili ze złej drogi i zaczęli… siać ferment. Pozytywny ferment, wynikający z niezgody na nadmierną komercjalizację sportu, korupcję itp.
Tak, kibicowanie potrafi mieć też taką twarz. Ci ludzie doceniają postać Reymana. Mało tego, ci właśnie kibice zamówili w przypadającą 11 kwietnia 2013 r. 50. rocznicę jego śmierci Mszę Świętą za spokój duszy wielkiego piłkarza i patrioty (została odprawiona na stadionie Wisły). Duszy skądinąd pięknej – pełnej wiary i godności, co niespecjalnie dziwi, jako że jego rodzinny dom mieścił się na dzisiejszym placu Sikorskiego w Krakowie, ścianę w ścianę ze szczególnymi sąsiadkami – siostrami sercankami. Reyman nigdy nie mówił o nich inaczej jak „Mateczki”. Był człowiekiem dużej wiary – przystępował do sakramentów u zaprzyjaźnionych kapucynów lub w kościele św. Anny, modlił się, na szyi nosił Cudowny Medalik. Jako przedwojenny działacz Wisły spotykał się z kardynałem Adamem Stefanem Sapiehą, protektorem klubu spod znaku „Białej Gwiazdy”.
Straciliśmy na świetności…
Nie ma się więc co dziwić, że tuż po zakończeniu II wojny światowej zasłużony człowiek dla Ojczyzny i sportu – nie mógł liczyć na wielką sympatię nowych właścicieli Polski, którzy wypominali mu klerykalno-sanacyjną przeszłość, udział w wojnie antybolszewickiej, antysemityzm, wstecznictwo i wiele innych „błędów” obrzydłych „władzy ludowej”.
Jego postawa kłuła w oczy także nowych działaczy Wisły spod znaku „milicyjnej pały”. Trzeba bowiem pamiętać, że zasłużona dla polskiego sportu „Biała Gwiazda” od 1949 roku (aż do tzw. upadku komuny) została pod przymusem wcielona do pionu gwardyjskiego, zrzeszającego w dużej mierze milicjantów i ubowców. Był to element sowietyzacji sportu (podobnie jak i wielu innych dziedzin życia społecznego), który władza uznała za zbyt istotny z propagandowego punktu widzenia, by pozostawić go samemu sobie. W myśl tego projektu kluby przyporządkowywano rozmaitym resortom, a patriotyczna przed wojną i w okresie okupacji Wisła trafiła najgorzej jak można było. Gwoli prawdy, w tamtych ponurych czasach pracowali w Wiśle również działacze cywilni, niezwiązani z aparatem komunistycznej przemocy. Z czasem jednak zostali zmarginalizowani.
Część starych wiślaków, w obawie przed likwidacją ukochanego klubu przystała na propozycję, poniekąd nie do odrzucenia: Wisła będzie gwardyjska albo żadna. Komuniści pamiętali bowiem „prawicowe odchylenia” przedwojennych działaczy i zawodników „Białej Gwiazdy”. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, wydaje się, że mogłoby to być lepsze rozwiązanie, które oszczędziłoby klubowi złej opinii, jaka czasem się za nim ciągnie. Wisła i tak po jakimś czasie zostałaby reaktywowana. No, ale ówcześni cywilni działacze nie mieli takiej wiedzy jak my…
Także Henryk Reyman był wśród milczącej większości. A milczenie oznaczało akceptację nowego porządku. Zdawał sobie sprawę z beznadziejnej sytuacji. Głośno nie protestował, kiedy ubrano krakowski klub w milicyjny mundur. Rzucił tylko krótko do innej wiślackiej „legendy”, Mieczysława Gracza: Mieciu, straciliśmy na świetności…
Ambicja i nieustępliwość
O jego charakterze i podejściu do obowiązków wiele mówi scena, jaka rozegrała się w przerwie „Świętej Wojny” z Cracovią w 1925 roku. Po pierwszej połowie Wisła sromotnie przegrywała z „pasami” 1:5! W przerwie, w szatni Wisły dokonał się jednak piłkarski „cud”. Był on związany ze słowami Henryka Reymana, który zwrócił się do przyjaciół-piłkarzy tymi słowy: Kto z was nie czuje się na siłach, aby w drugiej połowie meczu wydać z siebie wszystkie siły dla zmazania hańby, jaka w tej chwili wisi nad nami – to niech lepiej nie wychodzi na boisko. (…) Nikt nie wymaga od was samych zwycięstw. Czasem i przegrać przychodzi. Ale każdy ma prawo żądać od was ambitnej i nieustępliwej walki. Nie dopuśćcie do tego, aby ludzie uznali was za niegodnych… podania ręki. Efekt był piorunujący. Wiślacy potrafili ten mecz zremisować! Co to znaczy głos moralnego przywódcy!
Mistrz motywacji, jakim był Reyman, potrafił także – jako selekcjoner reprezentacji Polski – zdopingować swych wybrańców, którzy pokonali 20 października 1957 r. ekipę Związku Sowieckiego 2:1. Po tym zwycięstwie w kraju zapanowała taka euforia, jak po zdobyciu mistrzostwa świata. Jeden z reprezentantów, Edmund Zientara, tak wspominał odprawę trenera Reymana: Odprawy przed meczami z ZSRR – słowa w nich zapadające zapamiętałem jako patriotyczne wystąpienia, a nie wykłady dotyczące założeń taktycznych dotyczących danego spotkania piłkarskiego. Np. gramy z bolszewikami lub Moskalami. Nie mamy czołgów ani dział, ale mamy nasze gorące polskie serca. To słownictwo przeszło do klasyki moich wspomnień z tego meczu, bardziej je pamiętam aniżeli skład zespołu i fragmenty gry. To było to, czego potrzebowaliśmy najbardziej. Wielu z nas miało coś do załatwienia osobistego z tym przeciwnikiem, aczkolwiek dotyczyło to tylko boiska piłkarskiego.
Nierówna walka z chorobą
Reyman, twardy jak skała, dla przeciwników napastnik nie do zatrzymania, potrafiący przyjeżdżać na mecze swojej Wisły ze służby wojskowej w Wilnie, Kutnie czy Warszawie i mimo wyczerpującej podróży, rozgrywający fantastyczne zawody – poległ w nierównej walce z chorobą nowotworową. Rak każdego dnia odbierał mu siły. Śmierć nastąpiła 11 kwietnia 1963 roku. Miał niespełna 66 lat.
Władze miasta i „resortowa” część działaczy Wisły namawiały rodzinę na pogrzeb świecki. Rzecz jasna taka propozycja uczyniona względem tradycyjnej, patriotycznej i katolickiej familii Reymanów była grubym nietaktem. Partyjnych „kusicieli” odesłano precz.
Msza pogrzebowa została odprawiona w kościele kapucynów, po niej kondukt żałobny przeszedł ulicami Krakowa na Cmentarz Rakowicki.
Tam w grobowcu rodzinnym spoczął Henryk Reyman. Przepraszam – Pan Henryk Reyman.
Bogusław Bajor