20 grudnia 2014

W Limie bez objawienia

(fot. ENRIQUE CASTRO-MENDIVIL /REUTERS/FORUM )

Z zakończonym przed kilkoma dniami szczytem klimatycznym w Limie jest trochę tak jak z ostatnim synodem poświęconym rodzinie. Żadnych wiążących decyzji nie podjęto, a wszystko i tak rozstrzygać się będzie za rok w Paryżu.

 

Z drugiej strony, uwaga mediów podobnie jak podczas niedawnego synodu biskupów skupiała się na najbardziej sensacyjnych i skandalizujących akcentach. W przypadku Limy rolę tą spełnili samozwańczy obrońcy środowiska naturalnego z Greenpeace, którzy protestując, zdewastowali jeden z prekolumbijskich zabytków kultury, naskalne geoglify w Nazca.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Być może te porównania mogą się niektórym czytelnikom wydać szokujące, lecz nie jest to przypadkowa figura retoryczna. Polityka klimatyczna od wielu już lat pełni w naszym zlaicyzowanym świecie rolę nieformalnej religii z własnymi dogmatami i celebracją liturgiczną, której wyrazem są odbywające się cyklicznie szczyty. Dla jej wyznawców Absolutem jest oczywiście klimat a w skórę diabła wcielił się, jakże dla natury pożyteczny, dwutlenek węgla. Nikogo specjalnie nie zastanawia, że przecież nawet święte księgi klimatologii twierdzą, że za grzechem pierworodnym, czyli ociepleniem klimatu stoją gazy cieplarniane, wśród których CO2 jest tylko jednym z wielu. Dla niezbyt rozbudowanej dogmatyki klimatologicznej istotne jest to, że w przeciwieństwie do np. metanu czy pary wodnej, można bezkarnie obarczyć człowieka odpowiedzialnością, lub przynajmniej jej częścią, za jego emisję. Tu dochodzimy do sedna tej specyficznej religii. Skoro na człowieku spoczywa wina, konieczne jest jego nawrócenie (ograniczenie emisji), a ponieważ trwanie świata w jego aktualnej postaci, z całym balastem produkcji i konsumpcji to wyklucza, jeszcze bardziej pożądana staje się pokuta i zadośuczynienie, czyli wykup praw do emisji.

 

Gdyby tą absurdalną wiarę wyznawała jakaś hermetyczna sekta, można by w zasadzie zakończyć ten artykuł uznając, że nie zasługuje ona na nic więcej, niż szczypta kpiny i złośliwości. Niestety nie tak łatwo uwolnić się od konsekwencji klimatycznych celebracji, z których ostatnia odbywała się w początkach grudnia. Gdybyśmy mieli to szczęście i byli Chińczykami, Rosjanami, Kanadyjczykami lub Amerykanami moglibyśmy do woli produkować gazy cieplarniane i śmiać się z naiwności tych, którzy sami ograniczają swe gospodarki, lub też płacą za ich rozwój dodatkowe haracze. Nasz problem polega na tym, ze żyć nam przyszło w obszarze największego z proroków klimatyzmu – Unii Europejskiej. Nie dość tego, trafiliśmy na moment wielkiego przejścia od Starego Przymierza z Kioto do całkiem Nowego, które się jeszcze nie objawiło. Nie było wprawdzie objawienia w Limie i wątpliwe jest by nastąpiło podczas przyszłorocznego COP21 w Paryżu, lecz i tak musimy być przygotowani na to, że nowa restrykcyjna polityka klimatyczna Unii będzie wdrażana, jako wzorzec dla świata. Co nas zatem czeka?

 

Pani premier Kopacz ogłosiła po zakończonym szczycie w Brukseli swój wielki sukces, polegający na uzyskaniu dla Polski najbardziej korzystnych warunków, jednak nie jest to takie oczywiste. Zacznijmy od tego, że zobowiązania Unii, podjęte w naszym imieniu idą znacznie dalej niż dotychczas obowiązujące. Jako cel przyjęto zmniejszenie emisji CO2 o 40% ale nie w stosunku do 1990 roku jak wcześniej, lecz w relacji do wyśrubowanego już stanu z 2005. W drodze do tego celu wyznaczonego na rok 2030 obowiązywał będzie od 2021 sztywny roczny wskaźnik 2,2% redukcji, co raczej wyklucza przeczekanie tych lat z cichą nadzieją, że wariactwo się skończy. Kolejny niekorzystny dla Polski zapis to zwiększenie udziału odnawialnych źródeł energii do 27 proc. w 2030 r. W naszych warunkach klimatycznych i geograficznych trudno sobie wyobrazić byśmy mogli ten cel zrealizować, stąd też Niemcy już dziś mogą zacierać ręce i liczyć zyski ze sprzedaży nam energii wytwarzanej z odnawialnych źródeł. Nieważne, że „Polska węglem stoi”, zadekretowana dekarbonizacja pozbawia nas jednego z niewielu atutów surowcowych skazując na uzależnienie od sąsiadów, my się na to zgadzamy a pani premier i usłużne jej media wmawiają Polakom, że świetnie się stało, bo przecież mogło być jeszcze gorzej.

 

Skoro Unia przyjęła arcyambitny program, który w drastyczny sposób musi odbić się na kosztach produkcji a w związku z tym także na ilości miejsc pracy, w czym ma źródło huraoptymizm pani Kopacz, opowiadającej o ogromnym sukcesie i wyciągnięciu z tych negocjacji „maksa”? Najprościej można to ująć w słowach „podwyżki cen energii nawet o 80-100% będą, ale nie od razu, dopiero za kilkanaście lat”. Pomijając przewrotność tak zdefiniowanego sukcesu, warto zwrócić uwagę, że z uwagi na niezbyt jasne zapisy porozumienia, wielu ekspertów stawia znak zapytania przy tym stwierdzeniu. Poza tym system pozwoleń na emisję nie dotyczy rolnictwa czy budownictwa, tam nic nie uchroni nas przed zwiększonymi kosztami przekładającymi się na ceny. O tym źródła rządowe milczą. Inny z „sukcesów” rządu – wirtualne miliardy euro przywodzą na myśl podobne osiągnięcie Donalda Tuska z 2008, kiedy to uzyskaliśmy aż 60 mld. zł, z przeznaczeniem na budowę elektrowni opartych o nowe technologie spalania. Do dziś z tego sukcesu zmaterializowało się pod postacią darmowych uprawnień niespełna 8 milionów, z czego oczywiście żadnej elektrowni, ba nawet solidnego wiatraka zbudować się nie da.

 

Przyjęty przez UE Nowy Pakiet Klimatyczny nie jest żadnym gotowym rozwiązaniem, to raczej ramy w które brukselscy urzędnicy wpisywać będą kolejne dyrektywy i rozporządzenia, dlatego tak trudne jest dziś przewidywanie ile nas w rzeczywistości „sukces” pani Kopacz będzie kosztował. O tym, że pomimo szumnych zapowiedzi pani premier, ceny energii mogą jednak wzrosnąć, poinformował już kilka dni po brukselskim szczycie jej zastępca z PSL, Janusz Piechociński. Za walkę z wiatrakami zapłacimy również w cenach żywności i transportu. Budownictwo a w sposób szczególny cementownie, gdzie emisja CO2 jest szczególnie wysoka, staną na granicy opłacalności a zapewne szybko tą granicę przekroczą, kierując się na wschód, początkowo na Ukrainę, później także do Chin. Ucierpi przemysł węglowy, a cała gospodarka zamiast doganiać Zachód przynajmniej w dotychczasowym tempie, stanie się od niej znacznie mniej konkurencyjna. Związkowcy z kolei obawiają się utraty miliona miejsc pracy i nawet jeśli są to najczarniejsze z możliwych scenariusze to i tak większość ekspertów jest zgodna, że bezrobocie wzrośnie.

 

Jak każda religia, klimatyzm potrzebuje ofiar. Na ołtarzu ofiarnym złożono zatem gospodarki państw europejskich, zwłaszcza tych słabszych, zapóźnionych technologiczne i zmuszanych od ćwierćwiecza do ciągłego wysiłku i nadrabiania zaległości. Pod nóż ofiarnika pójdą polskie, rumuńskie, węgierskie rodziny i ich budżety, ale są i beneficjenci tego procederu. Niemcy chętnie sprzedadzą państwom naszego regionu energię ze źródeł odnawialnych, budując nam przy okazji za nasze pieniądze elektrownie wiatrowe i wodne. Francuzi czekają z technologiami elektrowni jądrowych a rosyjski Gazprom nie musi się obawiać konkurencji ze strony polskiego węgla czy gazu łupkowego. Zadowolone mogą też być rzesze brukselskich biurokratów, mając szersze pole do regulacji, przyznawania pozwoleń i zwolnień, oraz klasa polityczna, która pustkę światopoglądową może skutecznie wypełnić namiastkami idei, takimi jak klimatyzm czy genderyzm. Jeśli do tego i tak już szerokiego kręgu dodamy gospodarcze potęgi USA i Chin, z satysfakcją obserwujące osłabiającą się konkurencję i liczne organizacje pozarządowe żyjące z walki w imię środowiska, można powiedzieć, że klimat polityczny rzeczywiście nam się ociepla. Czyż nie jest to warte ofiar?

 

Piotr Górka

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij