Dobijamy do ośmiolecia rządów „Dobrej Zmiany.” Choć w obliczu wyborów stojących na ostrzu noża, nie ma powodu, aby zakładać iż Prawo i Sprawiedliwość żegna się z władzą, jest to dobry moment, aby pokusić się o ocenę międzynarodowej sytuacji Polski po dwóch ciągłych kadencjach rządów tej partii. A sytuacja ta jest paradoksalna: z jednej bowiem strony, jest tragicznie. Ale z drugiej strony: jest zaskakująco dobrze.
Wojna, jak mówił Clausewitz, to polityka prowadzona innymi środkami. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, iż twierdzenie to jest wyłącznie cynicznym (i prawdziwym) określeniem wojny jako kolejnego, może nieco bardziej drastycznego, narzędzia w repertuarze dyplomaty. Być może tylko o to chodziło Clausewitzowi, ale śmiem twierdzić, iż zdanie to ma jeszcze drugie, głębsze znaczenie: wskazuje ono na nierozłączność spraw wewnętrznych (polityki) i zagranicznych (wojny). Jest naturalne i oczywiste, iż polityka zagraniczna wynika z polityki wewnętrznej, Przy czym, państwo może działać na arenie międzynarodowej na skutek albo bodźców wewnętrznych, własnych pragnień i potrzeb, albo zewnętrznych, czyli pod wpływem sąsiadów, ewentualnie czynników naturalnych. Na każdy zaś z tych bodźców, państwo może odpowiadać na dwa odmienne sposoby: albo reagować impulsywnie, albo też świadomie. Inaczej mówiąc, albo tłumić szkodliwe odruchy, aby działaniem przemyślanym osiągnąć większe dobro, albo też dążyć do spełnienia najbardziej błahych zachcianek chwili choćby kosztem przyszłości. A to jeszcze nie wszystko! Oceniając bowiem działania państwa, możemy zauważyć, że czasem, nieprzemyślane działania dają dobre skutki. Człowiek pijany może uniknąć ciosu przeciwnika po prostu tracąc równowagę, gdy na trzeźwo być może nie zawsze zdążyłby wykonać unik. Nie oznacza to, iż należy pijaka chwalić za pijaństwo – nawet jeśli czysto przypadkiem będzie zawdzięczał mu ocalenie życia.
Stan na wejściu
Uzbrojeni w te konstatacje, możemy przystąpić do właściwej oceny polityki zagranicznej rządu Prawa i Sprawiedliwości, oraz – oddzielnie – efektów tejże polityki. Zacznijmy jednak od sytuacji, którą formacja ta odziedziczyła.
Wesprzyj nas już teraz!
Pierwsze piętnaście lat III RP charakteryzowała polityka zagraniczna, której efekty można krytykować, ale która niezaprzeczalnie była świadoma, i co więcej: wyjątkowo łączyła dążenia elit i wolę ogółu narodu: ten ostatni oczekiwał, iż po półwieczu sowieckiej niewoli, nowe rządy utrwalą pozycję Polski jako części Zachodu. Słusznie czy nie, to dziś bez znaczenia – faktem jest, że członkostwo w Unii Europejskiej i NATO było konkretnym celem, który świadomie, z poparciem narodu, realizowano przez piętnaście lat niezależnie od tego kto dzierżył stery. Była to jednak polityka wąska, skoncentrowana na tym jednym wektorze, na poczet którego zignorowano wszelkie inne możliwości – w tym również samodzielną politykę na wschód od naszych granic.
Gdy zakończył się proces akcesji w 2004 r., ten jedyny wektor planowej polityki zagranicznej urwał się, niczym już nie zastąpiony. Państwo zajęło się sprawami wewnętrznymi, a część elit podjęła świadomy wybór stanu wasalnego. Ten stan, nota bene, stanowił poniekąd logiczny dalszy ciąg polityki akcesyjnej, a przynajmniej jednego z jej nurtów, który wychodził z założenia, że Polska nie wstępuje do Unii po to, aby w niej świadomie działać, ale po to, aby na Unię scedować troskę o własne dobro. Przez następną dekadę, Polska patrzała na świat przez pryzmat końca historii. Nikt wśród wiodących polityków nie wyłamywał się z narzuconego przez Zachód dogmatu konieczności „demokratyzacji” na wschód od naszych granic, a działania zagraniczne ograniczały się do biernego wspierania polityki Unii, Niemiec oraz Stanów Zjednoczonych. Rzadko tylko pojawiały się momenty przebudzenia, np. gdy sygnalizowaliśmy nasz niepokój gazociągiem Nord Stream. Nawet wtedy, widząc brak możliwości działania, nasz rząd nie przejął się szczególnie, uznając, iż trzeba po prostu zdać się na łaskę zachodnich partnerów.
Błoga drzemka urwała się nagle u krańca rządów Platformy Obywatelskiej, wraz z pierwszą rosyjską inwazją na Ukrainę. To jest ważne: samozwańcza Dobra Zmiana obejmowała władzę w chwili, gołym okiem było widać skutki dekady zaniedbań, ale nie było za późno by im przeciwdziałać i podjąć własną, asertywną politykę zagraniczną, szczególnie konieczną na wschodniej flance. Był to moment, gdy łatwo też można byłoby wytłumaczyć narodowi mocną zmianę polityki, jeżeli logika podpowiadałaby, że zmiana ta może zabezpieczyć nas przed niebezpieczeństwem płynącym z Rosji. Podobnie, napięcia, które lada dzień miały zaowocować zwycięstwem Brexitu w Wielkiej Brytanii, dawały lepszą niż kiedykolwiek szansę na asertywną zmianę vis-à-vis Brukseli, która przez uprzednią dekadę coraz mocniej narzucała swoją wolę Polsce, wykraczając daleko poza traktaty.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
Co więc wynikło z tej sytuacji? Dużo – i zarazem, niewiele. Cynicy mówią, że Polska zamieniła w 2015 r. rządy stronnictwa pruskiego na stronnictwo amerykańskie. Faktycznie, nowy rząd wyraźnie podporządkowała swoją politykę zagraniczną woli Stanów Zjednoczonych, na przykład kategorycznie blokując jakiekolwiek możliwości szerokiej współpracy z Chinami. Tam zaś, gdzie Stany nie udzielały instrukcji – tam również biernie zachowywał się rząd Dobrej Zmiany. Dobitnym przykładem była nasza polityka względem Białorusi – nijaka, niemrawa i chaotyczna.
Skutki poddaństwa może nie zawsze były złe, ale kiedy już były – to były tragiczne. Niebywała, ogromna tragedia, de facto pogrzebanie trzydziestu lat szans wydarzyła się na Białorusi, gdzie zamiast po cichu wspierać i łagodzić autorytarny rząd Łukaszenki w jego dążeniach do niezależności względem Rosji, uznaliśmy iż jedyną drogą jest wspieranie jego oponentów zgodnie z mantrą demokratyzacji. Skutek? W 2020 r. okazało się że pozbawiony mandatu narodu, Łukaszenka bynajmniej nie uciekł, ale poddał się Rosji. Dla Ameryki, wasalizacja Białorusi stanowi drobne, nieistotne niepowodzenie. Dla Polski, była to katastrofa, której skutki odczuwamy coraz wyraźniej. Miast mozolnej odbudowy więzi z wschodnią połową dawnej Rzeczypospolitej, musieliśmy zbudować mur niemalże na linii niegdysiejszego trzeciego rozbioru.
W przypadku Unii Europejskiej, było jeszcze gorzej: tu bowiem nie widać, aby powodowała nami niewidzialna ręka sojusznika zza oceanu, a raczej: bezmyślne dawanie upustu emocjom. Nie ulega wątpliwości przecież, iż Polska w 2015 r. była znacznie silniejsza gospodarczo niż przed dekadą, i że mogła próbować wzmocnić swą pozycję w Unii, albo – gdyby to okazało się niemożliwe, rozpocząć przygotowania ewentualnego wyjścia z tego coraz bardziej opresyjnego organizmu. Tak się nie stało: asertywność, owszem, pojawiła się, ale nie jako świadoma polityka, dążąca do konkretnych celów, lecz jako głupie impulsy, wywołujące coraz to kolejne burze, kolejne pełne tromtadracji boje werbalne, które, nie podporządkowanie jakiejkolwiek strategii, nie będące środkami do osiągnięcia jakiegoś większego celu, zawsze przynosiły szkody, gdyż zawsze kończyły się kapitulacją. Spory te jednak dobitnie pokazują prawdę o polityce zagranicznej jako przedłużeniu polityki wewnętrznej – dwie główne partie, Platforma i PiS, nadmuchiwały konflikty z Unią, jedni by osłabić rząd w oczach swoich prounijnych wyborców, a drudzy by wzmocnić go w oczach eurosceptyków.
Czy polska polityka zagraniczna więc istnieje? Czy nie był to po prostu ciąg bezrozumnych reakcji przemieszany z mniej lub bardziej świadomą abdykacją woli na rzecz innych państw? Mimo tak ostrego sygnału jakim był rok 2014, polska klasa polityczna – zarówno rządzący, jak też opozycja – traktowała relacje międzynarodowe jako kolejne pole wewnętrznej walki o władzę. Skoro udało się zamrozić wojnę na wschodzie, to wzmacnianie wojska polskiego ograniczało się głównie do deklaracji oraz symboli. Zmianę przyniósł dopiero koniec roku 2021, gdy coraz ostrzejsze rosyjskie poczynania, pokazały, że wojna lada dzień rozgorzeje ze zdwojoną siłą. Dopiero wtedy zaczęły się realne działania, zamówienia sprzętu wojskowego i pertraktacje z potencjalnymi partnerami. Nawet jednak działania w trakcie wojny wydają się być głównie powodowane emocjonalnymi reakcjami, co szczególnie objawia się vis-à-vis Ukrainy – jakkolwiek bowiem z perspektywy polskiej państwowości niezaprzeczalnie wspieranie Ukrainy przeciw Rosji jest żywotnym interesem, to podejmowanie działań w stanie emocjonalnego uniesienia, bez jakiegokolwiek zastanowienia, bez podjęcia prób neutralizacji zagrożeń z tym związanych, doprowadziło paradoksalnej sytuacji gdzie państwo które usilnie i impulsywnie wspieramy raz po raz obraca się przeciw nam, dążąc przy tym do osłabienia naszej pozycji wewnątrz Unii i na świecie. Bynajmniej zaś nie jest tak, że nie dało się naszego wsparcia powiązać z korzystnymi dla nas rozwiązaniami rozmaitych zatargów – pod warunkiem, że polscy dyplomaci mieliby konkretne cele do osiągnięcia, wpisane w szerszą, długoterminową strategię.
Stan na dzisiaj
Przykłady takich odruchowych, nieprzemyślanych działań można by mnożyć – ale po co, szukać innych przykładów? Cóż można znaleźć bardziej dobitnego niż wojna za wschodnią granicą, i nieskuteczność w sporach kompetencyjnych z władzami unijnej pseudo-federacji której członkiem jesteśmy?
To wszystko prowadzi do wniosku, że polska polityka zagraniczna jest w stanie bardzo złym, żeby nie powiedzieć: tragicznym. Wydaje się, iż obecny rząd nie ma pomysłu na politykę zagraniczną, lub też nie potrafi narzucić swojej woli biurokratycznemu aparatowi ministerstwa – a może jedno i drugie? Zmarnowane szanse się mnożą, jak chaotycznie wymieniani ministrowie, a Polska pogrąża się w dziwną, bo dualną zależność od Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.
A jednak, o dziwo, jest czym się pocieszyć na zakończenie: realna sytuacja Polski jest zaskakująco dobra. Nasze potulne odrzucenie chińskich inicjatyw okazało się fortunne, bo gospodarcza zadyszka tego państwa, jego narastające kłopoty demograficzne i jego sojusz z Rosją, oznaczają, iż porzucenie Stanów na rzecz Chin i tak trzeba by desperacko odwracać w lutym 2022 roku – jeśliby się w ogóle dało. Z kolei, nasze impulsywne wsparcie dla Ukrainy może nie przyczyniło się do uporządkowania relacji z tym krajem – przeciwnie, mamy najostrzejsze od lat załamanie – ale przecież dzięki temu wsparciu za naszą wschodnią granicą nie stacjonują Rosjanie; ostrze ich armii zostało dramatycznie stępione, osłabiając jej kontrolę nawet nad Białorusią. Ani więc sytuacja na Ukrainie, ani na Białorusi nie okazuje się być beznadziejna – gdyby opracować świadomą strategię i systematycznie ją realizować. Względem Stanów Zjednoczonych, nasza zależność się pogłębiła, a mimo to wisi na włosku, gdyż głębokie rozdźwięki wewnętrzne tego kraju dają szansę na renegocjację naszych relacji – co jest o tyle pilne, że jeśli kryzys polityczny w Ameryce rozgorzeje, albo kraj ten znajdzie się na wojnie z Chinami, skończy się przede wszystkim amerykańskie wsparcie dla Polski i Ukrainy. I wreszcie Unia Europejska – tu jest źle, z potencjałem na dalsze pogorszenie. A jednak: gospodarczo, Polska jest dziś diametralnie innym krajem niż była przed dekadą, o czasach akcesji nie wspominając. Militarnie, Polska stała się szańcem Unii, co nawet poskutkowało osobliwym „trendem” internetowym – nazbyt łatwo dziś znaleźć na YouTubie nagrania rozmaitych analityków proklamujących Polskę wschodzącym mocarstwem Europy. Puste słowa? Owszem – ale fakt, iż ludzie za granicą propagują taki obraz Rzeczypospolitej pokazuje, iż Polska dziś ma znacznie mocniejsze karty przetargowe względem Unii niż kiedykolwiek wcześniej.
Rozgrywka trwa. Karty, które trzymamy w rękach, wcale nie są złe – najwyraźniej, mimo wszystkich naszych błędów, Bóg jest zdeterminowany dać nam przynajmniej jeszcze jedną szansę. Pozostaje tylko żeby ktoś chciał tę szansę mądrze wykorzystać. Aby nasza polityka zagraniczna przestała być chaotyczną szamotaniną, aby przestać poddawać się uniesieniom i emocjom. Nie trzeba wiele: naprawdę wystarczy tylko chcieć. Czy fakt ten jest jednak powodem do optymizmu czy pesymizmu? To pozostawiam bez odpowiedzi.
Jakub Majewski
Oenzetowski szczyt celów zrównoważonego rozwoju: mocno w stronę globalnego zarządzania