22 marca 2024

Donald Tusk niczym nie zaskoczył w polityce krajowej: okazał się tak samo mętną postacią, jaką był przez lata swoich poprzednich rządów. Najciekawsze ruchy, jakie poczynił w ostatnich 100 dniach to posunięcia na arenie międzynarodowej. Jedynie tam widać nieco inną jakość. Zapewne tylko dlatego, że PiS niczym znaczącym się nie popisał na dyplomatycznej szachownicy.

Jeśli chcemy dobrze przeanalizować 100 dni rządów Donalda Tuska, to nie sposób uciec od jego 100 konkretów. Był to przecież wyborczy program gdańszczanina. Litościwie pominę fakt, że kiedy ktoś zapowiada realizację stu spraw w ciągu trzech miesięcy, to sprawa musi się rypnąć, nie ma innej możliwości. Co bardziej niezależni publicyści mówili zresztą o tym jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, ale Tusk miał to wówczas w głębokim poważaniu.

Wyjaśnień, dlaczego się nie udało, chociaż miało się udać, jest mnóstwo, a każde kolejne głupsze od poprzedniego. A to, że trzeba było oczyścić instytucje po PiSie, a to, że bałagan jaki zastała nowa ekipa przerósł wszelkie wyobrażenia a to znów, że protesty utrudniały prace. Bezdyskusyjne jest jedno: wiele obietnic nie zostało zrealizowanych, część dopiero jest wprowadzana w życie, tylko niektóre – faktycznie – udało się spełnić.

Wesprzyj nas już teraz!

Co ciekawe, koalicji nie starczyło nawet wigoru, żeby zrealizować konkrety zapowiadające mszczenie się na poprzednikach. Szef resortu finansów, Andrzej Domański otrzymał przecież zadanie przedstawienia białej księgi finansów państwa, a tu ani jej widu, ani słychu. A przecież, jak się wydaje, nic prostszego nie można było zrobić.

Dlaczego zatem Tusk zlekceważył większość złożonych obietnic? To proste: bo nikt ich realizacji nie oczekiwał. I szef rządu doskonale o tym wiedział. Naobiecywał co się dało, drwiąc w najlepsze, iż w czasie 100 dni uda się to wszystko upchnąć. Zaiste, przerażające jest to, że w Polsce niespełnianie obietnic uchodzi politykom na sucho. Stają się one często pustą retoryką, mającą na celu przekonać do siebie wahający się elektorat i zapewnić kogo trzeba, że właśnie jego interesy będą godnie reprezentowane a oczekiwania – zaspokojone.

Takie postępowanie to nie tyle kwestia marnej jakości elit politycznych, choć to oczywiście prawda. Problemem jest sama konstrukcja partii politycznej w Polsce. Nie mają żadnego trwałego zaplecza społecznego ani instytucjonalnego, nie stoją za nimi żadne organizacje społeczne czy zrzeszenia reprezentujące interesy sektorowe. I dlatego właśnie mogą robić co chcą, kalibrując polityczne cele w oparciu o sondaże.

W istocie więc słynne 100 dni rządów Donalda Tuska to przede wszystkim czas weryfikacji bzdur jakich naopowiadał on w trakcie kampanii wyborczej, byle tylko zgromadzić cenne punkty poparcia. Zresztą, w dobie totalnej polaryzacji medialnej, media stanowiące osłonę propagandową dla rządzącej koalicji same ochoczo tłumaczą za szefa rządu, dlaczego tak wiele obietnic nie zostało zrealizowanych. W TVN24 „setkę” świętowano z dwojgiem ministrów, wkładającymi widzom do głów, że władztwo Tuska to pasmo sukcesów. Zaś Grzegorz Sroczyński w „Gazecie Wyborczej” bez żenady przyznał, że i tak nikt nie mógł uwierzyć, że szef KO obiecując 100 konkretów ma zamiar je zrealizować, wszak Polska jest w arcytrudnej sytuacji geopolitycznej:  przeca wojna, panie, wojna.

Na moment zamknijcie państwo oczy, i wyobraźcie sobie, że jesteście na miejscu Tuska. Czy naprawdę realizowaliby państwo jakiekolwiek obietnice, mając niemal gwarancję, że nikt państwa za to nie ukarze przy urnie wyborczej, a w dodatku grono usłużnych dziennikarzy i ekspertów pospieszy z wyjaśnieniem, że kłamstwa przedwyborcze to w zasadzie normalna sprawa? Zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy tkwili w tym absurdalnym przyzwoleniu na polityczne warcholstwo elity władzy, wycierającej sobie gębę rozmaitymi zapewnieniami, że w Polsce „wreszcie będzie przepięknie” i „normalnie”, byle tylko władzę oddane w nasze – tej elity – ręce? Czy naprawdę uznaliśmy już niemal powszechnie, że polityk ma prawo okłamywać nas ile wlezie, byle tylko zgarnąć pulę głosów a potem wypiąć się na każde wypowiedziane przed wyborami słowo, bo to była „kampania wyborcza”? Zostawiam te pytania w zawieszeniu, bez wielkiej nadziei na to, że przyszli kandydaci w wyborach okażą się bardziej uczciwi od Tuska.

Wypłakawszy się nieco, uspokajam: nie jest oczywiście tak, że Tusk nie zrobił literalnie niczego. To, z różnych powodów, było jednak dość intensywne 100 dni i dlatego warto krótko je podsumować. Wszak może to być swoista zapowiedź tego, jak będą wyglądały kolejne miesiące i lata rządów koalicji, powstałej – w zależności od strony sporu – 15 października, albo 13 grudnia.  

Depisizacja i deHołownizacja

W polityce krajowej Tusk postanowił zrobić to, czego w istocie wszyscy jego nagrzani zwolennicy żądali: rozliczyć PiS-owskich „bandytów”. Trzeba pamiętaj, że głęboki podział aksjologiczny pomiędzy patriotycznymi „romantykami” a tą częścią Polski, która chętniej odwołuje się do kosmopolityzmu i – na skutek postępującej okcydentalizacji – nie potrafi odnaleźć się w ukształtowanej przez ostatnie dwa wieki tożsamości narodowej, nałożył się na inny podział: beneficjentów transformacji oraz tych, którzy w jej wyniku albo faktycznie zostali pokrzywdzeni, albo doznali krzywd symbolicznych.

Świadom tego lider KO rozpoczął swoje rządy od sygnału wysłanego twardemu elektoratowi. Tusk – wbrew dużemu poparciu medialnemu – ma dość słaby mandat społeczny. Polacy poparli go niechętnie i ma tego pełną świadomość. Dlatego postanowił „zameldować się” swoim potencjalnym wyborcom radykalną „depisizacją” czyli pisząc wprost: rytualną zemstą odpicowanych „beneficjentów” i „kosmopolitów” nad wąsatymi „nieudacznikami”, którzy jakimś cudem, przez ostatnie osiem lat organizowali tym pierwszym codzienne życie w „tym kraju”.

By Tusk mógł zyskać w swoim naturalnym elektoracie, musiał jak najszybciej rozbić znienawidzoną TVP i wsadzić jakiegoś pisowca do więzienia. Obydwie te rzeczy udało mu się zrobić w zasadzie dosłownie, stąd nie może dziwić, że tempo tej rewolty osłabło. Wszak idą wybory, a ludzie na dłuższą metę nie lubią zbyt ostrych sporów politycznych. Poza tym: to co najbardziej spektakularne, zostało już zrobione.

Co będzie kolejnym krokiem? Zdobywanie prawem kaduka Narodowego Banku Polskiego czy Trybunału Konstytucyjnego nie jest już sprawą tak prostą, jak przejęcie TVP. Po pierwsze, żeby to zrobić trzeba właściwie jawnie złamać konstytucję. Po drugie, usunięcie Glapińskiego może okazać się kiepskie z powodów wizerunkowych, wszak reakcje inwestorów z pewnością okażą się co najmniej nerwowe. Polska jest krajem zadłużonym i poszukującym kolejnych pożyczek na rynkach, stąd zaufanie co do stabilizacji finansowej państwa powinno być niezachwiane. Zatem nie ma pewności, czy Tusk nie wciśnie hamulca i nie zacznie stopniowo wygaszać gorącego konfliktu z PiS, wracając do starej dobrej metody haratania patykiem po klatce, by wkurzać tym najeżoną opozycję.

Z pewnością natomiast przed Tuskiem inna, znacznie poważniejsza batalia, czyli rozbijanie Trzeciej Drogi i osłabianie (a może eliminacja?) Szymona Hołowni. Konfrontacja między tymi politykami to kwestia miesięcy, wszak przed wyborami prezydenckimi musi się rozstrzygnąć, kto zostanie liderem elektoratu koalicji. Tu nie ma mowy o żadnym podziale tortu. Dlatego Tusk poszukuje silnej legitymizacji, by niebawem mocno uderzyć w marszałka sejmu. Po depisizacji, pora zatem deHołownizację.

Oczywiście sto konkretów nie przestało obowiązywać i Tusk wie, że przynajmniej część z nich musi zrealizować. Reformy obniżające podatki (jak podniesienie kwoty wolnej do 60 tys. zł) czy ułatwiające pracę i zarobkowanie przedsiębiorcom (powrót do zryczałtowanej składki zdrowotnej czy kasowy PIT) są albo odkładane, albo wprost przedstawiane jako „trudne do realizacji”. Kwota wolna od podatku jest zresztą przekleństwem polskich polityków: PiS podniósł ją właściwie pod koniec kadencji, a Tusk na razie zapewnia, że zmieni ją… najpóźniej za cztery lata.

Podatek Belki to również gorący temat, wszak jest to opłata wprost niegodziwa. Odziera Polaków z zysku od tego, co odkładają a tłumaczenie, że celem są dochody „bogatych inwestorów” nie wytrzymuje krytyki. Jeśli tak, to dobrym pomysłem jest ustalenie progu, by zdejmować podatek od odpowiednio wysokiej kwoty z której czerpany jest zysk, choć osobiście jestem tej daninie całkowicie przeciwny i uważam, że jest ona – nie padło jeszcze to słowo w tym tekście, więc niech się pojawi – jawnym złodziejstwem państwa na tym, co gromadzą jego obywatele na czarną godzinę.

Niespełnionych obietnic jest oczywiście jeszcze cały szereg. Zniesienie limitów NFZ w leczeniu szpitalnym, 0% VAT na transport publiczny, 600 zł dodatku do wynajmu mieszkań, kredyt 0%, wakacje od ZUS dla przedsiębiorców – przykłady fiaska kolejnych konkretów można mnożyć. Owszem, obniżono VAT do 8% na usługi branży beauty a także niebawem ma zostać wprowadzone tzw. „babciowe”. To pierwsze jest dobrym posunięciem, to drugie to oczywiście kolejny etap rozdawnictwa, do którego tak przyzwyczaił nas PiS, z tym, że pisowcy minimalizowali przy tym rozrost biurokracji (500 zł dla każdego, bez weryfikacji progów itp.) a Tusk postanowił jednak nająć urzędników, by kontrolowali, do kogo „babciowe” trafi i czy trafić tam w ogóle powinno. W dodatku, w przypadku gdy beneficjentem kwoty jest krewny, np. babcia lub dziadek, musi być zawarta umowa, a zatem dochodzą kolejne formalności i kolejne zajęcie dla biurokracji. Trzeba przyznać, że jako klasyczny liberał Tusk bardzo brzydko nam się zestarzał.

Walec rewolucji

Oczywiście głównym przedmiotem „reform” (nie przypadkiem cudzysłowie), Tusk uczynił nasze życie codzienne, ingerując coraz głębiej w wychowanie dzieci. W edukacji zmiany zachodzą dość prężnie, szkoły przymuszane są do zdejmowania z uczniów odpowiedzialności za zdobywanie wiedzy, a permisywna edukacja seksualna stanie się zapewne lada moment jednym z najważniejszych przedmiotów. Oczywiście kosztem religii. Notabene nauczyciele też zostali nabici w butelkę. Bo, owszem, otrzymali 30 procentowe podwyżki, ale przecież miały być one nie mniejsze niż 1500 zł brutto, a wyniosły – średnio – jakieś 1200. No, ale wiecie państwo, wojna jest i nie ma łatwo…

Tusk zdaje się pragnie jednak zapisać się w polskiej historii jako autor barbarzyńskiej rewolucji obyczajowej: domaga się zabijania nienarodzonych dzieci do 12. tygodnia życia, usuwa stopniowo religię ze szkół, chce likwidacji Funduszu Kościelnego. Rękami platformerskiego intelektualisty, Bartłomiej Sienkiewicza, postanowił też odebrać dofinansowanie licznym instytucjom religijnym. Bez względu na to, jak ktoś ocenia np. miesięcznik „W drodze”, to uzasadnianie braku dotacji dla tego typu inicjatyw rozdziałem Kościoła od państwa jest tak ordynarnym gwałtem na świadomości kulturowej, że trąci wręcz skrajnym prymitywizmem. Zdaję sobie sprawę, że Sienkiewicz – delikatnie mówiąc – nie przepada za Kościołem katolickim, ale człowiek na pewnym poziomie wiedzy, a za takiego się przedstawia były publicysta „Tygodnika Powszechnego”, powinien być nieco bardziej wyrafinowany w osądach i myśleniu o państwie. No cóż, nie oczekujmy jednak zbyt wiele…

Na Zachodzie bez zmian?

Jest natomiast jedna rzecz, w której przyznałbym Tuskowi niewielki plus. To polityka zagraniczna. Na początku musze zastrzec, że oceniam go na tym polu przykładając taką samą miarę jaką wyznaczyły  nam elit polityczne dostępne na rynku wyborczym. Przyznajmy, są one miernej jakości i raczej niezdolne do prowadzenia własnej polityki zagranicznej obliczonej wyłącznie na interes Polski. Nadal funkcjonujemy w paradygmacie marzenia, by zawsze siedzieć przy stole, przy którym zapadają decyzje: czy to w Brukseli, czy to w Waszyngtonie. Nieważne, że siedząc przy nim zazwyczaj niewiele mamy do powiedzenia, ale grunt, że można sobie usiąść i pogadać z kimś ważnym. Paradygmat stołu do podstawa, reszta nas nie interesuje. Próba równoważenia interesów? Presja? Nacisk? No, nie, jeszcze się obrażą, każą nam wstać i wyjść.

Tusk oczywiście pozostaje wierny tej logice jak pies. „Wywalczone” przezeń KPO to najlepszy dowód, że hołduje totalnemu konformizmowi dyplomatycznemu. Pomijam już fakt, że niewielkie pieniądze jaki otrzymujemy (tu warto zaznaczyć, że część z nich to po prostu kredyt), uzależniają nas od kolejnych centralistycznych koncepcji Brukseli – jak chociażby polityka klimatyczna. Spójrzmy jednak na to w jaki sposób Komisja Europejska przeczołgała naszego premiera, pokazując mu miejsce w szeregu. Jeszcze trakcie kampanii wyborczej lider KO przekonywał, że jak wygra wybory, to pojedzie do gdzie trzeba i przywiezie KPO. Idę o zakład, że wszyscy to kupili: w końcu nie po to siedział na brukselskim stolcu bitych kilka lat, żeby takiej formalnej w gruncie rzeczy sprawy nie załatwić. Ale gdzieżby znowu: KPO odblokowano dopiero pod koniec lutego, gdy Tusk dowiódł, że z rodzimymi „populistami” nie będzie się certolił. Żenujące? Mało powiedziane.

Ale jest też w polityce zagranicznej tego rządu coś, co zasługuje na pewne uznanie, przy uwzględnieniu powyższych zastrzeżeń. Tusk nadał na powrót znaczenia MSZ, czyniąc z tego resortu ośrodek prowadzenia polityki zagranicznej. Radosław Sikorski – czego by o nim nie powiedzieć – jest doświadczonym dyplomatą i z pewnością lepiej zorientowanym w polityce zagranicznej niż zawiadujący tym poletkiem przez ostatnie lata Mateusz Morawiecki. Jak ta zmiana wygląda w praktyce?

Po pierwsze, polska dyplomacja orientuje się coraz silniej w kierunku kontynentalnym, zachowując przy tym dobre relacje z Waszyngtonem. Wbrew wielu prawicowym opiniom wcale nie oceniam negatywnie poparcia, jakiego Sikorski udzielił stanowisku prezydenta Francji Emmanuela Macrona, zastrzegającego, że Europa w wojnie na Ukrainie nie stawia żadnej czerwonej linii i w ostateczności jest gotowa pod szyldem NATO wysłać tam wojska. To ważna deklaracja, która – jak sądzę – powinna paść już dawno temu. Nie jest ona wcale równoznaczna z wypowiedzeniem wojny Rosji, nie oznacza też, że zaraz będziemy umierali na ukraińskim froncie.

To deklaracja, która mówi wprost to, o czym doskonale wiemy: wojna jest tuż u naszych granic i musimy być gotowi, by wziąć w niej udział, jeśli zajdzie taka konieczność. Sikorski zresztą zachował się inteligentnie: nie stanął w pierwszym szeregu, nie zachęcał do żadnej eskalacji, ale spokojnie skwitował, że tę kwestię można rozważyć. Inaczej mówiąc, wysłał jasny sygnał: „Francuzi coś proponują, a my nie mówimy nie”. To mądre podejście, w dodatku pozwalające nam stopniowo oswajać się z tym, że nie żyjemy pod jakąś żelazną kopułą a scenariusz, w którym będziemy musieli odpowiedzieć militarnie na agresję silniejszego państwa od 85 lat nie był tak realny, jak obecnie.

Po drugie, polska dyplomacja wydaje się świadoma tego, że w przypadku zwycięstwa Donalda Trumpa USA mogą częściowo wycofać się z Europy, w rękach Starego Kontynentu pozostawiając zapewnienie sobie bezpieczeństwa. Francuzi już wysyłają sygnały, że są na to gotowi, a my powinniśmy trzymać rękę na pulsie. Dlatego uważam, że spotkanie Tuska z Scholzem i Macronem, które odbyło się tuż po powrocie polskiego premiera z Waszyngtonu, to dobry znak.

Po trzecie, Sikorski dostrzega wyraźnie to, co Samuel Hauntington wieszczył przed laty: że świat stanie się „unimultipolarny”. Jest to swoista aporia, ale jednak taki ład powoli się wyłania: ze Stanami Zjednoczonymi jako nadal dominującym mocarstwem oraz licznymi pomniejszymi ośrodkami, które stopniowo nabierają znaczenia, na czele z aspirującymi do roli mocarstwa – na razie chyba tylko regionalnego – Chinami. Dlatego też szef polskiej dyplomacji postanowił wrócić do relacji z Pekinem, usiłując w ten sposób lewarować pozycję Polski w stosunku do Waszyngtonu. Zapowiedzią tego zwrotu ma być wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Chinach, która – jak na razie – nie jest jeszcze pewna. Jeśli jednak do niej dojdzie, będzie to ciekawe przełamanie schematycznego myślenia polskiej dyplomacji, które można streścić w haśle: „America first”.

I wreszcie po czwarte, polska dyplomacja w ostatnim czasie wydaje się być zdecydowanie bardziej asertywna w stosunku do władz w Kijowie niż dyplomacji PiS-owska. Owszem, nad naszą polityką wobec Ukrainy krąży duch Pawła Kowala, jak dotąd pierwszego i jedynego obywatela nieistniejącego państwa polsko-ukraińskiego, który zdecydowanie bardziej na uwadze ma interes ukraiński niż polski. Jednak potrafimy stawiać Ukrainie pewne granice: wreszcie polski premier powiedział w twarz ukraińskiemu prezydentowi, że chce rozwiązać spory historyczne i rozmawiać o ekshumacjach, a także, że broń wysyłana na Ukrainę przez Polaków będzie sprzedawana, a nie dawana za bezdurno. Nie odpuszczamy też łatwo w kwestii dostaw produktów rolnych z Ukrainy (a presja zachodnich koncernów jest tutaj ogromna), a w dodatku stawiamy się na poziomie symbolicznym: Tusk zlekceważył przecież chamską prowokację premiera Danysa Szmychala, domagającego się spotkania władz Polski i Ukrainy na granicy. Odpowiedź polskiej strony była jasna: nie będziecie nam dyktować, gdzie mamy się spotykać. Takie symbole, szczególnie we wschodnim rozumieniu polityki, mają znaczenie.

Pobudka?

Pomimo tej łyżki miodu w beczce dziegciu, nie mam złudzeń, że 100 dni rządów Donalda Tuska to zapowiedź polityki wpisującej się w główny lewicowo-liberalny mainstream europejski. Najpewniej będziemy przytakiwać kolejnym regulacjom w ramach europejskiego Zielonego Ładu, który pogłębi w Polsce problem ubóstwa. Czeka nas zapewne kolejna próba zrobienia z Polski nowej Irlandii, ale nie w kategorii cudu gospodarczego (kto w ogóle dzisiaj o tym skojarzeniu pamięta?), lecz rewolty obyczajowej. Co ciekawe, Polacy, pomimo licznych skandali seksualnych w Kościele i kolejnych kompromitacji duchownych, mocno trzymają się wiary, choć liczba wiernych dość regularnie topnieje. Nie jest to jednak – jak się spodziewały liberalne kręgi – żaden przewrót, lecz tendencja, a tę – to szansa – łatwiej jest powstrzymać. Proaborcyjne tomtadracje rządzącej koalicji mogą być kubłem zimnej wody na głowy przynajmniej części Polaków przekonanych, że Polskę nie czeka żadna rewolucja a jedynie perspektywa bogacenia się

Warto też śledzić w najbliższych miesiącach poczynania rządu w sprawie uchodźców. Podobno szykowna jest strategia dla polityki migracyjnej, ale nie sądzę, by Tusk był tutaj skłonny stawiać się twardo w Brukseli. Albo będziemy przyjmowali migrantów „po cichu”, jak to działo się za rządów PiS, albo zapłacimy kary za odmowę akceptacji wskazanych kwot.

Z pewnością ważnym przełomem politycznym będą przyszłoroczne wybory prezydenckie. Do tego czasu wiele się może wydarzyć, szczególnie wewnątrz samej koalicji. Kończy się też „miodowy miesiąc” nowej władzy i powoli pojawią się pytania o to, co będzie dalej. A wątpię, by Tusk miał jakiś szczególnie atrakcyjny pomysł. 100 konkretów już było, a co z tego wyszło, wiemy doskonale.

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij