Jak co roku w dzień świętego Walentego, dla ateistycznej niepoznaki zwany walentynkami, katusze przeżywają tzw. single. Pisze się o tym coraz więcej. Niewielu zauważa jednak, że medialno-reklamowa romantyczna ofensywa atakuje również wszystkich tych, którzy miłości nie pojmują wyłącznie w kategoriach erotycznych.
Początek „walentynkowego tygodnia”. Jak co dzień jechałam samochodem, a jako ze nie lubię ciszy przerywanej wyłącznie warkotem silnika, włączyłam radio. Nie przypuszczałam, że popełniam największy tego dnia błąd, choć przecież już kilka godzin wcześniej lekko przypaliłam obiad i zgubiłam kolczyk.
Wesprzyj nas już teraz!
Z odbiornika wydobywał się głos lektora reklamującego lokaty bankowe. Chwilę później rozpoczął się festiwal obrzydliwej seks-propagandy, przerywany przypomnieniami o zbliżającym się rychło czternastym dniu lutego.
Aż trzy kolejno następujące po sobie spoty reklamowe miały zachęcić mnie lub mojego męża do zakupu tabletek, dzięki którym nie będzie on miał już „problemów z męskością”. Kilka tygodni temu myślałam jeszcze, że coraz częstsza emisja reklam różnorakich specyfików działających „do godziny od zażycia” wynika z jakiejś plagi impotencji. Skoro jednak w tygodniu kończącym się walentynkami tego typu reklamy pojawiają się jeszcze częściej wiem już, że to jedynie próba stworzenia czegoś na kształt szału seks-zakupów przypominającego grudniowy szał przedświąteczny, który już dawno mistrzowie marketingu wszczepili Polakom jako obowiązkowy element „przygotowań do świąt”.
W lutym mamy więc odgórnie planowany szał przedwalentynkowy. Objawia się on właśnie reklamami produktów zwalczających problemy, o których jeszcze dosłownie kilka lat temu nie mówiło się głośno. W dzisiejszych czasach prawdziwy mężczyzna jednak przed 14. lutego powinien „zadbać o siebie”, a radiowa reklama chętnie mu w tym pomoże.
Szał dotyczy oczywiście nie tylko „medykamentów” dla mężczyzn. Wszak żeby wszystko było „w porządku w walentynkową noc”, również i ja powinnam o wszystko zadbać. Dlatego zaraz po reklamach dotyczących „wznoszących się żagli” usłyszałam następujące zdanie: „czy wiesz już, czy Twoje walentynki będą bezpieczne”? Dość wystraszona próbowałam przypomnieć sobie jak najprędzej, jakie zagrożenia mogą na mnie czekać tego wyjątkowego dnia. Zafrapowana wsłuchałam się więc w słowa sympatycznej Pani, która zmysłowym głosem uświadomiła mi na czym owo niebezpieczeństwo polega. Otóż w walentynkową noc mogłabym zajść w ciążę, więc lepiej abym się przed tym „zabezpieczyła” (sic!), tak aby „nie tylko on mógł skupić się na przyjemności”.
Wysiadając z auta postanowiłam nie słuchać już radia. Sama zdecyduję kiedy będę chciała zastanawiać się nad moim życiem intymnym! W domu włączyłam jednak telewizor. Sama nie wiem, dlaczego oczekiwałam czegoś innego od tego, co usłyszałam w radiu. Z telewizora spoglądała na mnie sympatyczna kobieta w otoczeniu innych pań. Narzekała, że tej nocy „nic z tego”, bo boli ją brzuch. Koleżanki przybyły jednak z natychmiastowym ratunkiem. Przekazały bohaterce klipu kolejny specyfik, mający umożliwić jej to, co według twórcy reklamy i ja „lubię najbardziej”. Przypomniałam sobie program nadawany w jednej z telewizji śniadaniowych. Znana aktorka ubolewała w nim, że rzadko ma czas na „intymność”. Prowadzący spijał głupawe słowa z jej nabrzmiałych od silikonu ust. A ja zadawałam sobie tylko pytanie – dlaczego niby miałoby mnie to obchodzić?!
Razem z mężem obchodzimy dzień świętego Walentego. Oboje uważamy, że to bardzo ładny, choć świeży i importowany zwyczaj. Trudno jest więc nie ulec modzie na obdarowywanie się z tej okazji prezentami. Zwykle robię zakupy przez Internet, uruchomiłam więc komputer, by znaleźć stosowny upominek. Znalezienie strony z prezentami nie nastręcza większej trudności, niemal na każdym dużym portalu można za pomocą jednego kliknięcia zdecydować czy chcesz zamówić prezent „dla niej” czy „dla niego”. Doprawdy nie wiem co mnie podkusiło, by po radiowo-telewizyjnych doświadczeniach szukać prezentu z pomocą sieci! Jako prezent dla męża internet zaproponował mi ręcznik z odciśniętym śladem kobiecych warg (reklamujący go model nie pozostawił złudzeń, na co mój mąż miałby go sobie założyć), bokserki z serduszkiem, i pen-drive z napisem druga część prezentu wieczorem ilustrowany dodatkowo roznegliżowanymi tylnymi częściami ciała jakiejś kobiety. Wyłączyłam również i komputer.
Byłam naiwna. Sama nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego uznałam, że zbliżające się walentynki mają być okazją do okazywania sobie miłości w sposób w jaki rozumiem ją ja, mój mąż, moi rodzice i dziadkowie. Szumnie zapowiadany „dzień zakochanych” jest w mediach niczym innym jak „dniem seksu”, bo tylko tak przedstawia się dziś miłość. Majtki, prezerwatywy, tabletka na potencję i oto mamy miłość! – tak zdają się wołać do nas media i płacący im reklamodawcy.
Nie wiem kiedy to się stało. Pamiętam, że jeszcze naprawdę nie tak dawno miłość nie oznaczała jedynie kontaktów intymnych ulepszonych gadżetami rodem z seks-shopu. A przecież dziś można je nabyć w każdym kiosku! I robią to piętnastoletnie dziewczynki wierzące, że skoro w radiu, telewizji i internecie tak definiuje się miłość, to seks musi być miłością. A miłość seksem.
Chciałabym, by dziennikarze telewizyjni przestali urządzać audycje o seksie, a zastanowili się wraz z gośćmi co zrobić by miłość przedstawiano jako rzeczywiście miłość, by przestała kojarzyć się wyłącznie z seksem? I co ma w walentynki zrobić kobieta obdarowująca męża nie tylko ciałem, ale po prostu miłością?
Telewizyjni dziennikarze nigdy jednak nie zdecydują się na postawienie takiego pytania. Musieliby bowiem radzić widzom, by przestali oglądać prowadzone przez nich programy. Zabijają one nie tylko inteligencję, o czym napisano już dziesiątki artykułów. Zabijają one także miłość. Najbrutalniej właśnie w tak zwany dzień zakochanych.
Małgorzata Jackowska