„Więcej władzy dla Brukseli i Berlina”. Co łączy a co różni dwa wystąpienia, które dzieli niemal równa dekada?
„Unia Europejska przeżywa poważny kryzys, tu całkowicie zgadzam się z politykami Zjednoczonej Prawicy” – napisał w poniedziałek Bartosz Węglarczyk na łamach portalu Onet. „W przeciwieństwie do nich uważam jednak, że brakuje dziś w europejskiej polityce wizjonerów, którzy odważyliby się przyznać, że odpowiedzią na ten kryzys nie jest rozluźnienie Unii, lecz jej zdecydowane pogłębienie” – dodał.
Wobec deficytu wizjonerów autor, chcąc nie chcąc, postanowił wcielić się w tę rolę. Podaje nam do wierzenia szereg argumentów mających uzasadniać ową śmiałą, centralistyczną koncepcję. Pisze o rywalizacji wojskowej i technologicznej z Rosją, zmianach geopolitycznych, gospodarczo-militarnej ekspansji Chin, broniących swej globalnej pozycji potęgi Stanach Zjednoczonych. Jedynym wyjściem dla Europy chcącej zachować jakąkolwiek znaczącą rolę jest, według Węglarczyka, jeszcze ściślejsza integracja. Także Polska według tej wizji, będzie bezpieczniejsza, bo występując w pojedynkę jest pozbawiona atutów.
Wesprzyj nas już teraz!
Niestety, Bartosz Węglarczyk nie dodał tego, że tak zwana wspólna Europa z silnie scentralizowaną władzą to Europa „niemiecka”; że mówiąc „Bruksela” tak naprawdę mamy na myśli Berlin. Widzimy to w sposób jaskrawy gdy wbrew wspólnemu interesowi państw UE nasz zachodni sąsiad forsuje wraz z Kremlem mocarstwową, ale anty-wspólnotową inwestycję NordStream2. Gdy osłabia całą Europę – na korzyść jej wrogów – zapraszając na nasz kontynent ustami kanclerz Merkel mrowie roszczeniowych, obcych i wrogich kulturowo imigrantów. Gdy narzuca słabszym państwom samobójczą politykę energetyczną w imię pseudoekologicznych rojeń.
Brak porozumienia, chaos, dezintegracja wewnątrz Unii nie są więc spowodowane egoizmem narodowym poszczególnych, mniej znaczących państw, lecz dążeniem tego najsilniejszego do narzucania swej woli pozostałym. Często w jawnej sprzeczności z ich realnym dobrem.
28 listopada 2011 roku, a więc niemal dokładnie 10 lat temu, w stolicy Niemiec przemawiał Radosław Sikorski. Wystąpienie to określone zostało przez krytyków jako „hołd berliński”. Polityk znad Wisły przekonywał bowiem zachodniego sąsiada, że „z racji rozmiarów i historii jego kraju, ponosi specjalną odpowiedzialność, aby chronić pokój i demokrację na naszym kontynencie”. Również odwoływał się do szeregu nieraz groźnych wyzwań, przed którymi w jego ocenie stała wówczas Europa. I wówczas domagał się skupienia większej władzy w jednym ręku.
– Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa i dobrobytu Polski byłby upadek strefy euro. I domagam się od Niemiec tego, abyście – dla dobra Waszego i naszego – pomogli tej strefie euro przetrwać i prosperować. Dobrze wiecie, że nikt inny nie jest w stanie tego zrobić. Zapewne jestem pierwszym w historii ministrem spraw zagranicznych Polski, który to powie: Mniej zaczynam się obawiać się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności. Niemcy stały się niezbędnym narodem Europy. Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa – mówił Sikorski.
Interesujący z dzisiejszego punktu widzenia jest też inny fragment. Dobitnie wskazuje on, jak daleko od tamtej pory posunęła się integracja w ramach Unii, i w jakim kierunku zmierza ten twór, wciąż z przyzwyczajenia nazywany jednak wspólnotą.
– Im więcej władzy i legitymizacji przekażemy instytucjom federalnym, tym więcej prerogatyw, takich jak szeroko pojęte kwestie: tożsamości narodowej, religii, stylu życia, moralności publicznej oraz stawek podatku dochodowego i podatku VAT powinno na zawsze pozostać w gestii państw członkowskich – zastrzegał bowiem przedstawiciel obozu Platformy Obywatelskiej. Dzisiaj reprezentanci tego ugrupowania, a wśród nich także autor powyższych słów, bez cienia zażenowania opowiadają się w europarlamencie za ingerowaniem Unii Europejskiej w nasze sądownictwo, prawo odnoszące się do obyczajowości i moralności, politykę energetyczną, z dotkliwą szkodą dla naszego bezpieczeństwa w tej dziedzinie. Była wiceprzewodnicząca Europarlamentu Katarina Barley mówi wprost o „zagłodzeniu Polski i Węgier” w imię praworządności, zaś deputowani z totalnej opozycji raz po raz głosują za przyjęciem antypolskich rezolucji.
Życzenie Sikorskiego się zatem spełniło, Niemcy bezczynne nie są a jedną z głównych ról w tej „europejskiej” strategii odgrywa rodaczka Barley, Ursula von der Leyen, o ironio – wybrana między inny głosami deputowanych z… PiS.
Jest w tej analogii pomiędzy wystąpieniami Sikorskiego i Węglarczyka pewien niuans. W 2011 roku władzę w naszym kraju formalnie sprawowała Platforma Obywatelska, autor „hołdu berlińskiego” był ministrem spraw zagranicznych a Polska szczyciła się unijną prezydencją. Dzisiaj proniemieckiemu stronnictwu w naszym kraju pozostały Onet i tym podobne.
Roman Motoła