15 listopada 2016

Wenezuela – jak socjalizm zmienił raj w piekło

(FOT.REUTERS/Carlos Garcia Rawlins/FORUM)

Przez wiele lat Wenezuela dumnie dzierżyła czerwony sztandar. Jej dobrobyt miał być dowodem sukcesu lewicowej gospodarki. To możliwe – przekonywali europejscy lewicowcy z zachwytem spoglądający na Hugo Chaveza i jego następców. Dziś milczą. Państwo stawiane światu za wzór redystrybucji jest bankrutem na krawędzi wojny domowej. W miejsce powszechnego dobrobytu panuje powszechna bieda i głód. Brakuje lekarstw. Tak się kończy socjalizm. Zawsze.

 

Dzisiaj, kilka lat po śmierci Chaveza w 2013 roku, gdy ster państwa przejął były kierowca autobusu Nicolas Maduro, wzorowy – zdaniem postępowców – system polityczny i ekonomiczny leży w gruzach. Wenezuela bije rekordy pod względem liczby morderstw w przeliczeniu na 100 tys. obywateli. Państwem targa również kryzys polityczny, a społeczne poparcie dla ekipy prezydenckiej waha się w okolicach zaledwie 20 proc. Od miesięcy życie polityczne przenosi się z parlamentu na ulicę i z powrotem. W grudniu roku 2015 pierwszy raz od 17 lat parlament zdominowali przeciwnicy „rewolucji boliwariańskiej”, której realizację zapowiadał Chavez, twórca tzw. socjalizmu XXI wieku.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Zmiana osoby kierującej państwem, a wcześniej lewoskrętne „poprawki” w doktrynie, nie uchroniły kraju od poniesienia konsekwencji socjalistycznej polityki. Ideowe zmiany i twardogłowy dogmatyzm wręcz pogłębiły kłopoty.

 

Przez kilka lat socjalistyczny pseudo-raj mógł istnieć za sprawą wysokich cen surowców energetycznych. „Petrodolary” pochodzące ze sprzedaży ropy naftowej, której Wenezuela ma największe złoża na świecie, sponsorowały społeczną zmianę. Przez chwile było pięknie. Więcej osób mogło uzyskać wyższe wykształcenie, potężne obszary biedy zostały uszczuplone, opieka zdrowotna dotarła do osób wcześniej nie objętych leczeniem, co przełożyło się m.in. na niższą okołoporodową śmiertelność noworodków, płace przez dłuższy czas rosły. Wszystko do czasu. Ów „rozwój” został cofnięty, gdy tylko ceny ropy spadły.

 

Socjalistyczny sukces nie był oparty na trwałych fundamentach. Przez pewien czas Wenezuela dysponowała takimi środkami pochodzącymi z handlu surowcem energetycznym, że często opłacało się importować jakiś produkt, zamiast wytwarzać go w kraju. Rodzimy przemysł tracił. Póki jednak finanse państwa zasilane dolarami od „imperialistów” były w dobrej kondycji, wszystko było w porządku.

 

Naiwna wiara w stabilny poziom ceny jest jednak złudna. Boleśnie przekonał się o tym Związek Sowiecki w latach 80., gdy rządzona przez Ronalda Reagana Ameryka wykorzystując swoje układy z Arabią Saudyjską doprowadziła do spadku cen surowców, tym samym załamując gospodarkę komunistycznego imperium i samo imperium. Było to działanie celowe. Dzisiaj – mimo zaklęć lewicowych intelektualistów – brakuje dowodów na potwierdzenie tezy o powtarzaniu tego manewru przez niechętnych lewicowym władzom z Caracas Jankesów, szczególnie, że przez osiem lat Stanami kierowała lewacka administracja. Z powodu naiwnej ufności w trwałość wysokiej ceny surowców energetycznych cierpi również współczesna Rosja. Jednak w porównaniu z nią to, co dotyka Wenezuelę, to prawdziwy kataklizm. Zmiana wartości surowca, która przed laty dała władzę ekipie Chaveza, dziś jest dla wenezuelskich socjalistów gwoździem do trumny.

 

Pretensje z powodu tragedii można mieć jednak wyłącznie do rządzących. To oni nie przewidzieli konsekwencji swojego postępowania. Zniszczyli gospodarkę i uzależnili kraj od kolejnych transz petrodolarów, które z powodu normalnych zjawisk rynkowych są obecnie niższe niż kiedyś. Nie dokonano natomiast potrzebnych reform i nie oparto kraju o stabilny fundament, zadowalając się finansowaniem wyciągania ludzi z biedy za pomocą pochodzących zza granicy pieniędzy.

 

Błędy jakie popełnili rządzący Wenezuelą socjaliści nasuwają skojarzenie z XVI- i XVII-wieczną Hiszpanią. Wraz z budowaniem zasobnego w kopalnie kamieni oraz metali szlachetnych kolonialnego imperium, na Półwysep Iberyjski dotarły ogromne ilości złota i – głównie – srebra. Zanim w wyniku inflacji zdążyło ono stracić wartość, Hiszpanie uwierzyli, że wszystko można kupić za granicą. Rodzima produkcja niemal zamarła. Gdy (głównie angielscy) korsarze coraz częściej i skuteczniej zaczęli grabić płynące z Ameryki Południowej statki wypełnione kruszcem, a europejscy handlarze dostosowali ceny do zamożności Hiszpanów, kraj stanął nad przepaścią i kilka razy bankrutował.

 

Chociaż w żyłach obywateli Wenezueli płynie iberyjska krew (większość stanowią Metysi pochodzenia indiańsko-europejskiego oraz biali), to za obecną tragiczną sytuację latynoskiego państwa ciężko winić genetykę, szczególnie, że kraj spotyka ten sam los, co inne państwa próbujące zbudować u siebie socjalizm.

 

Prawa regulujące ekonomiczny krwiobieg społeczeństw, państw, kontynentów czy całego świata są niezmienne i nieubłagane. Wenezuela nie wykorzystała finansowego okresu prosperity na reformy strukturalne, podnoszące poziom życia obywateli poprzez danie im pracy, która – jako jedyna – na trwałe wyciąga z biedy. W wielu przypadkach socjalistyczny „raj” tworzony przez państwo zniszczył rodzime sektory gospodarki. Ekonomiczny awans biedoty był więc jedynie pozorem.

 

Dzisiaj reżim Maduro siłą broni się przed społecznym niezadowoleniem. Dominująca w parlamencie opozycja zabrała podpisy potrzebne do zorganizowania antyprezydenckiego referendum, jednak podlegli administracji urzędnicy nie uznają ich ważności. Nie mając wyboru środowiska antyrządowe (a więc de facto niemal cały naród) postanowiły wyjść na ulicę i w ramach wielkiego marszu obalić znienawidzonych socjalistów. 26 października w wielu miastach kraju protestowało 5 milionów ludzi. Wiele wskazywało na to, że postawiona na ostrzu noża sytuacja doprowadzi do rozlewu krwi. Wtedy jednak interweniował Kościół. Na prośbę Ojca Świętego reprezentowanego przez specjalnego wysłannika abp. Claudio Marii Cellego odwołano opozycyjny marsz na siedzibę prezydenta, który miał obalić władzę. Przystąpiono do negocjacji. Wielu ludzi uznało taką postawę parlamentarnej większości za zdradę, gdyż w Wenezueli nikt już nie wierzy w szanse porozumienia z Maduro. Jednak, jak stwierdził wywodzący się z szeregów opozycji marszałek parlamentu, „nuncjuszowi się nie odmawia”.

 

Trwające negocjacje mogą być więc ostatnią szansą, by ocalić Wenezuelę przed wojną domową. Wiara w ich powodzenie nie jest jednak, delikatnie mówiąc, powszechna. Maduro zdążył już udowodnić, że podzielenie się władzą i odejście od „ideałów rewolucji” jest ostatnią rzeczą, o jakiej myśli. Ulica żąda reform, nie pozorowania.

 

Dla krajowej gospodarki, a więc także dla ekonomicznego bezpieczeństwa i życiowej stabilizacji obywateli, najlepszym rozwiązaniem byłby rychły upadek reżimu i podjęcie potrzebnych decyzji, wolnych od ideologicznego uwikłania. Póki co prezydentem jest jednak Maduro, a interwencja Watykanu, niezależnie od motywacji, w tym – najpewniej – chęci uniknięcia rozlewu krwi, ułatwiła socjalistom pozostanie przy władzy.

 

Michał Wałach






  

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij