Jest w nas taka pokusa, aby powiedzieć, że 100 lat temu wszystko wyglądało inaczej, wszystko było inne. Jeżeli takie założenie uznamy za słuszne, to wówczas łatwo się zdystansować do ludzi sprzed wieku. Od tego na przykład, co jedli, jak się ubierali, ale również od tego, jak się modlili. Ale to nieprawda, że kiedyś świat był inny – to my tylko zmieniamy dekoracje, aby przypadkiem nie musieć pamiętać, gdzie nasze miejsce w kosmosie, w Bożym planie. Mawia się: „Człowiek się mija, góry zostają”. Teraz, kiedy myślę o Fatimie, to zaczynam od gór.
Nazywać górami tę wyżynną krainę, to może za wiele, ale przecież portugalska ziemia jednak „faluje”, a wierzchołki tych fal przyozdabiają charakterystyczne tutaj budowle – wiatraki. I nie chodzi o te współczesne stalowe potwory raniące krajobraz i bezlitośnie kujące niebo. Fakt – jest ich tam dzisiaj bardzo dużo. Wydaje mi się nawet, że może najwięcej w Europie. Mnie chodzi jednak o te stare kamienne i ustawiane na wzgórzach wieże wiatraczne, które przez całe pokolenia obsługiwały okoliczne wsie i przysiółki. Dzisiaj są albo zrujnowanymi zwaliskami kamieni, albo – w najlepszym wypadku – skansenowo zrekonstruowanym (z reguły tylko zewnętrznie) obiektem turystycznym.
Wesprzyj nas już teraz!
Wzgórze Cabeço, a w zasadzie góra, bo idąc śladem wspomnień Łucji dos Santos, powinniśmy tak nazywać to kluczowe dla objawień fatimskich miejsce, w którym kształtowały się charaktery trójki małych fatimskich pastuszków (co podkreślam poniżej). Miejsce opisane po latach przez Łucję, jako „świat wesołych czasów górskich” i „świergotania ptasząt”. Kiedy Łucja przejęła opiekę nad rodzinną trzodą, to wszyscy chcieli jej towarzyszyć w pierwszym wyjściu ze stadem i – jak wspomina – z wszystkimi umówiłam się, by iść w góry. Następnego dnia góry były pełne pastuchów i trzody. A zaraz pojawia się w tym kontekście ta „nasza” góra: Nazajutrz szliśmy na górę zwaną Cabeço. W innym miejscu: Weszliśmy z naszą trzodą prawie na sam szczyt góry. Bardzo szybko w tym pasaniu owiec pojawiają się przy boku Łucji jej odtąd nieodłączni towarzysze, kuzyni – Franciszek i Hiacynta Marto. A po pierwszym objawieniu Matki Bożej, tym z 13 maja, dzieci są wciąż i wciąż o to nagabywane. Hiacynta, zmęczona ciągłym wypytywaniem o „Dobrą Panią”, aby ukryć się przed ludźmi, którzy jej szukali, chowała się z braciszkiem w skalnej jaskini na zboczu góry, która leży naprzeciw naszej wioski.
No właśnie: jaskinia – Loca do Cabeço. W zasadzie taka skalna nyża, kiszkowata ślepa jama w białych skałach wykształcona i swym otworem skierowana ku wschodowi. Tych porozrzucanych przez naturę skał, kamieni porośniętych mchem jest tutaj wokoło pełno. Trochę tak jak na przykład gdzieś pod naszym beskidzkim Wierchem Kamieniem, ale tam mamy piaskowiec, a tutaj raczej granit i kwarc. W sumie nie dziwi, że dzieci ciągnęło do takiego miejsca – trochę dzikiego, trochę tajemniczego. Tajemniczo jest tam i dzisiaj, bo wybrukowane ścieżki-chodniczki, którymi opleciono Cabeço, kończą się od tej strony jakieś 100 metrów wcześniej, na miejscu objawień Anioła – Loca do Anjo. Dalej trzeba zejść z chodnika, a wtedy poprowadzi nas wydeptana ścieżka.
Główny chodnik zaczyna się Fatimie koło miejsca zwanego Rondem Pastuszków i wijąc się przekracza grzbiet tej naszej góry-niegóry, by zejść łagodnie w stronę Ajustrel, rodzinnej wioski trójki dzieci. Wygodną gładkość tego deptaka i jego niedopasowanie do prostoty świata objawień sprzed 100 lat łagodzą układane z polnych kamieni murki, no i okoliczna oliwkowa zieleń. Idąc tamtędy mijamy po drodze kilka pierwszych kapliczek Drogi Krzyżowej, która później odchodzi w bok grzbietem Cabeço. Fatimską Via Crucis zwie się Drogą Węgierską, gdyż ufundowali ją po 1956 r. polityczni uchodźcy z Węgier. W latach 90-tych niestety zmodernizowano również tutaj tradycję nabożeństwa adoracyjnego odtwarzającego drogę Jezusa na śmierć i dorobiono stację XV…
Wróćmy do jaskini, do kamieni, do lasu. Tutaj można się schować. Dzieci lubiły bywać w tym miejscu, z którego widać było ich wioskę i dom rodzinny Łucji, a dalej miejscowości Casa Velha i Eira da Pedra. Często tutaj jadły zabrany z domu posiłek, potem się modliły, choć nieco sobie to modlenie „ułatwiały”, a to dlatego, by szybciej zacząć swoje ulubione zabawy. Łucja zanotowała: Mianowicie: przesuwaliśmy paciorki mówiąc jedynie „Zdrowaś Maryjo, Zdrowaś Maryjo, Zdrowaś Maryjo…”. Gdy doszliśmy do końca tajemnicy, robiliśmy dużą przerwę, wymawialiśmy jedynie słowa „Ojcze nasz”. W ten sposób w mgnieniu oka mieliśmy odmówiony różaniec. Dzieci bawiły się w kamienie lub w guziki. Polegało to na podrzucaniu jednego kamienia (guzika) w górę i jednoczesnym zgarnianiu reszty z ziemi i łapaniu wszystkich w dłoń. Mając już dwa w ręku, podrzuca się jeden z nich i łapie kolejne itd. Franciszek lubił ponadto grać na fujarce, a Hiacynta zbierała kwiatki, np. lilie, piwonie.
Między innymi to zbieranie prowadziło dzieci na sam szczyt góry, gdzie kwiatków było mnóstwo. Szczególnie koło wielkiej dziury w ziemi – tektonicznego, prawie okrągłego zapadliska o dobrych 6 metrach głębokości. Można było zajrzeć tę w straszną dziurę. I dzisiaj ona trochę straszy, choć musimy pamiętać, że w ową „czeluść” zaglądały po prostu dzieci – Łucja miała 9 lat, Franciszek 8, a Hiacynta 7. Maluchy kłady się na brzegu skalnej zapadliny i wychylając głowy patrzyły w dół. Może też rzucali do środka kamykami i słuchali jak uderzają o dno.
No, a na już nieodległym gołym szczycie stał kamienny wiatrak. To dopiero była atrakcja, szczególnie, gdy wiatr obracał jego skrzydłami. Dziś pozostały po nim ruiny, choć wciąż roztacza się z nich piękny widok, szczególnie w stronę kościoła parafialnego w Fatimie (tej właściwej, bo sanktuarium powstało przecież na miejscu dawnych pól i lasów). Ten wiatrak, który tutaj pracował to był klasyczny wiatrak wieżyczkowy, tzw. holenderski, znany od XIV wieku i służący oczywiście do mielenia zboża. Gdy pracował zgrzytało coś w nim, szumiało rytmicznie. Z oddali zdawało się, że ktoś gada, a może nawet słychać było głosy wielu ludzi, którzy wciąż jakby powtarzali te same słowa, te same zdania. Tak, w pracy wiatraka jest coś z modlitwy.
W sposobie odmawiania modlitw przez trójkę dziecięcych pastuszków wszystko się zmieniło mniej więcej na rok przed pierwszym objawieniem Matki Bożej. Dotąd dzieci, choć przychodziły na skały w gaju oliwnym, który należał do pana Anastazego, ojca chrzestnego Łucji, to jednak trochę bały się tam położonej jaskini. Pewnego dnia, wiosną 1916 roku, zdecydowały się wejść do środka po raz pierwszy. Przed południem zaczął padać deszcz, trochę większy od rosy – wspomina Łucja. – Weszliśmy po stoku góry, a nasze owieczki w ślad za nami, aby znaleźć schronienie w skalnej grocie.
Kiedy przestało padać i dzieci wyszły na słońce, zerwał się silny wiatr i potrząsał drzewami. To wtedy przyszedł do nich Anioł Pokoju, jak sam się przedstawił. To właśnie tego dnia przyszła do nich Tajemnica, zaczęło się przygotowanie do spotkania z Maryją. I Anioł uklęknąwszy i pochyliwszy głowę aż do ziemi modlił się tymi słowami:
O mój Boże, wierzę w Ciebie, uwielbiam Ciebie, ufam Tobie i kocham Cię. Proszę, byś przebaczył tym, którzy nie wierzą, Ciebie nie uwielbiają, nie ufają Tobie i nie kochają Ciebie.
Podczas tego pierwszego objawienia nie ucząc się nauczyły się dzieci tej modlitwy, która weszła im głęboko w serca. Tak to opisała Łucja: Te słowa wyryły się w naszej pamięci tak, że nigdy ich nie zapomnieliśmy. Odtąd padaliśmy często na ziemię i modliliśmy się słowami Anioła aż do znużenia. Aż do znużenia, aż modlitwa da mąkę, jak wiatrak, który miele zboże; da mąkę, z której może powstać chleb odkupienia.
Tomasz A. Żak
(13 maja 2017)