Cała kłótnia o ustawę wiatrakową, to polityczna gra pod publikę, która nie ma nic wspólnego z troską o bezpieczeństwo energetyczne kraju. Realia są takie, że już złożone projekty czekają, lub są odrzucane, bo nie ma ich jak podłączyć do sieci elektroenergetycznej.
O sprawie z prof. Władysławem Mielczarskim, ekspertem do spraw energetyki z Politechniki Łódzkiej rozmawiał „Nasz Dziennik”. Ekspert przypomniał, że zawetowana przez prezydenta zmiana ustawy wiatrakowej mówiła m.in. o zmniejszeniu minimalnej odległości wiatraków od zabudowań – z obecnych 700 na 500 metrów. Tyle tylko, że w aktualnych polskich warunkach niewiele zmienia co do kwestii możliwości budowy nowych farm.
Powód? Operatorzy nie są w stanie przyłączać nowych farm wiatrowych. – Tysiące wniosków czeka na rozpatrzenie, tysiące już odrzucono, a Polskie Sieci Elektroenergetyczne jeszcze w sierpniu opublikowały dokument, w którym podały wykaz stacji i rozdzielni bez możliwości przyłączenia nowych źródeł. To znaczy tyle, że nawet gdyby ktoś postawił te wiatraki bliżej, nie byłoby ich do czego podłączyć. To czysta teoria, polityczna zabawa dla publiki – powiedział prof. Mielczarski.
Wesprzyj nas już teraz!
I wskazuje na reakcję dużych graczy w branży wiatrakowej, którzy wskazali, że decyzja prezydenta nie wpływa na ich biznes, bo i tak nie planowali inwestycji w obszarze objętym zawetowaną ustawą.
Ekspert był pytany też o realną cenę energii wiatrowej. Bowiem argument niskiej ceny jest tu najczęściej przywoływany. Naukowiec przyznał, że właśnie pracuje na książkowym opracowaniem tej tematyki i w przyszłym roku ukaże się szczegółowe opracowanie analizujące realne koszty energii pozyskiwanej z różnych źródeł. Już widać, że wyniki nie są takie oczywiste.
Jak wskazał, już koszt postawienia wiatraka to ok. 400 zł za megawatogodzinę. Dochodzą koszty systemowe, spadające na barki społeczeństwa. – Pierwszy z nich to rezerwa mocy. Kiedy przychodzi flauta, czyli bezwietrzna pogoda, to ktoś musi zapewnić produkcję. W listopadzie ubiegłego roku przez dziesięć dni aż 95 proc. energii pochodziło z węgla i gazu, bo wiatraków po prostu nie było. To właśnie z tego powodu powołano tzw. rynek mocy – pojęcie, którego jeszcze w 2015 r. nikt w Polsce nie znał. Ale „zielony ogonek” wyrósł do tego stopnia, że dziś to on macha całym psem, a my dopłacamy miliardy. W tej chwili rocznie na sam rynek mocy wydajemy około 5 mld zł i prognozy wskazują, że będzie tylko drożej – wyjaśnił.
A przecież trzeba jeszcze wziąć pod uwagę koszty rozbudowy sieci elektroenergetycznej. Obecnie większość inwestycji jest związana z rozwojem OZE. Nie można zapomnieć też o kosztach stabilizacji systemu, którego odporność spada wraz z rozwojem energetyki wiatrowej i słonecznej. Potrzebne są więc magazyny energii. Koszty? Gigantyczne!
– Jeśli więc policzymy wszystkie elementy – budowę, rezerwy mocy, rozbudowę sieci i stabilizację systemu – to nagle okazuje się, że prawdziwy koszt energii z wiatraków jest co najmniej dwukrotnie wyższy, niż podaje się w oficjalnych komunikatach – skwitował ekspert.
Cała rozmowa w „Naszym Dzienniku”
MA