Agresja niemiecka na Polskę we wrześniu 1939 roku była ogromnym dramatem dla całego polskiego społeczeństwa. Obraz wojny jaki jawi się ze wspomnień Polaków, którzy osobiście doświadczyli okrucieństw niemieckiego okupanta, a z którymi miałem zaszczyt rozmawiać, jest przerażający.
Ksiądz prałat Władysław Podeszwik, ur. 1932, zmarł w styczniu 2021 roku, pochodził z ziemi łomżyńskiej:
Niemieckie samoloty bombardowały i ostrzeliwały naszą wieś. Strzelali do bezbronnych ludzi. Z kolegą staliśmy przy drzwiach piwnicy. Coś, czy ktoś niewidzialny, wierze że to był sam Bóg, jakby szepnął mi do ucha, żeby wejść do piwnicy. Weszliśmy z kolegą, a w tej samej chwili niedaleko eksplodowała bomba lotnicza. Jeden z dużych odłamków przeciął powietrze w miejscu, w którym przed chwilą staliśmy i uderzył w otwarte drzwi piwnicy, wyrywając je. Gdybyśmy przed tymi drzwiami stali, a nie weszli do piwnicy, z całą pewnością byśmy zginęli (…)
Wesprzyj nas już teraz!
Podczas okupacji niemieckiej, najmocniej zapadła mi w pamięć ciemna postać komisarza Kolna – Glaubitza. Widziałem go kilkakrotnie. Był bardzo wysoki i miał okrągłą, czerwoną twarz. On posiadał taki bestialski zwyczaj, że nie zasiadł do śniadania lub obiadu zanim nie zabił jakiegoś Żyda. Kiedy nie znalazł żadnego na ulicy, wchodził do żydowskiego domu i tam zabijał domowników. Co ciekawe Glaubitz sam sobie wymierzył sprawiedliwość. Było to podczas polowania, w którym brał udział. Nie spodobał mu się jeden z polskich chłopców, którzy naganiali zwierzynę. Glaubitz, sadysta, wziął strzelbę za lufę i chciał chłopaka uderzyć kolbą. Ten się jednak uchylił. Kolba uderzyła w ziemię, a strzelba wypaliła prosto w Glaubitza. Zginął na miejscu.
Kapitan AK Bronisław Karwowski ps. „Grom”, ur. 1924 zm. 2018, prezes Koła Światowego Związku Żołnierzy AK w Dąbrowie Białostockiej:
To była jesień roku 1943. Zaczęły się aresztowania. Przyszła pora i na mnie. Któregoś dnia trzech gestapowców wtargnęło nagle do mieszkania z odbezpieczonymi automatami. Wyprowadzili mnie na podwórko i prowadzą za stodołę. Myślę sobie pewnie mnie tu na miejscu rozstrzelają, jak to zrobili z wieloma innymi. Ale nie, za stodołą stała bryczka konna. Kazali mi na nią wsiąść. Wiozą mnie potem na posterunek w Łomży. Zdałem sobie sprawę, że niedługo będzie ze mną koniec. A całą służbę w AK, obiecywałem sobie, że żywego mnie nie wezmą. Kiedy do posterunku było zaledwie 200 metrów, raptownie zeskoczyłem z bryczki i w nogi. Po chwili z tyłu usłyszałem jak zaczęły „grać” trzy automaty, których lufy wycelowane były w moją stronę. Miałem nieco za dużą kurtkę. Czułem tylko jak pociski, nie dosięgając ciała, ale rwą boki tej kurtki na strzępy. Niektóre kule szły dołem. Tak uderzały w kamienie brukowanej ulicy, że spod moich nóg szły iskry. Do tego jeszcze, z jednego z budynków zaczął do mnie strzelać z karabinu jakiś Niemiec, ale też nie mógł trafić. Sam Bóg musiał te kule nosić, bo w naturalnym stanie rzeczy, nie powinienem tego przeżyć. Przebiegłem tak około 1,5 kilometra. Nie złapali mnie”.
Zbigniew Narski, urodzony 29 lipca 1924 roku w Warszawie harcerz, oficer Kedyw-u, Powstaniec Warszawski:
Wybuch wojny 1 września 1939 roku zastał mnie, kiedy miło spędzałem wakacyjny czas u ciotki w okolicach Pułtuska. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem gwizd pocisków i widziałem jak polska bateria ostrzeliwuje Niemców, a oni odpowiadają ogniem. Z daleka wyglądało to bardzo widowiskowo. Kolorowe snopy ognia z rozrywających się artyleryjskich pocisków strzelają w niebo jak fajerwerki. Kiedy jednak kanonada przeniosła się blisko miejsca, w którym się znajdowałem zapomniałem o jej walorach widowiskowych i zacząłem się trochę bać. Wtedy też po raz pierwszy udało mi się opanować strach przed odgłosami wojny. Uciekaliśmy z ciotką przez Wyszków, na wschód. Chcieliśmy się dostać do Lwowa, gdzie był mój ojciec. Pamiętam te długie kolumny uciekającej ludności i przemieszczającego się polskiego wojska. Wszystko to odbywało się w ogromnym zamieszaniu i chaosie. Doszliśmy tak do okolic Węgrowa tam jednak Niemcy wyprzedzili nas i musieliśmy zawracać do Warszawy”(…)
Po kilku pierwszych dniach powstania warszawskiego, nie mieliśmy już nadziei na pomoc z zewnątrz. Te alianckie zrzutu, to było tylko mydlenie oczu, bo przecież mało co z nich do nas docierało. Wiedzieliśmy, że skazano nas na zniszczenie. Niemcy początkowo mordowali wszystkich, zależało to jeszcze od miejscowego dowódcy. Niektórzy oszczędzali ludność cywilną – inni nie. Na przykład na Woli i Ochocie to było jedna wielka rzeź. Nie było więc sensu się poddawać, bo i tak równało się to ze śmiercią. Niemcy byli okrutni zabijali nawet dzieci i kobiety w ciąży.
Alfreda Kołodzińska, urodziła się na Wołyniu w roku 1925:
Niemcy swoją okupację polskiego Wołynia, rozpoczęli od eksterminacji Żydów. W tym celu wykorzystali nienawiść jaką wielu Ukraińców żywiło do wyznawców wiary mojżeszowej. Tworzono oddziały ukraińskiej policji oraz SS, których głównym zdaniem było zabijanie Żydów. Niemcy i oddziały Ukraińców zaczęli masowo mordować polskich Żydów od lipca 1941 do zimy a potem trwało to do wiosny 1943 roku. Wszyscy Żydzi szukali ratunku. Polacy ich ratowali. U nas w gospodarstwie przechowywał się Żyd o nazwisku Wolf, który dzięki temu ocalał. Pamiętam jak Niemcy z Ukraińcami zgotowali Żydom rzeź w Kowlu. Policjantów ukraińskich było stu, a Niemców dowodzących akcją dziesięciu. Do Żydów strzelali Ukraińcy. Niemcy zamknęli w oddzielnych budynkach dorosłych Żydów i ich dzieci. Dzieci tak płakały, że serce pękało z żalu. Nawet niemiecki oficer, który dowodził akcją, zaczął wymiotować i powiedział, że nie da rady już zabijać. Zabrano go do szpitala polowego, a w jego miejsce dano innego Niemca, bez skrupułów. Nikogo on nie oszczędził.
Wanda Wiszowata, jedyna ocalała z zagłady rodziny Wiszowatych – Szcześniaków, którzy ukrywali Żydów:
Nasza rodzina ukrywała Żydów. Niemcy dowiedzieli się o tym. Do naszego gospodarstwa 6 sierpnia 1943 roku przyszli żandarmi. Ja byłam u kuzynów. Mój ojciec Antoni Wiszowaty noce spędzał na polu, śpiąc ukryty w snopach zboża. Myślał, że Niemcy będą chcieli aresztować tylko jego. Stało się inaczej. Aresztowano wszystkich członków rodziny, którzy byli w domu. Moją mamę Leokadię ( 45 lat) i moje rodzeństwo Mariannę – lat 15, Franciszka – lat 12, Jerzego – lat 10, Antoniego – lat 6, Czesława lat 4, Stanisława – lat 2. Nieszczęśliwie, akurat tego dnia mój ojciec zaplanował ostatnie prace i wezwał do pomocy z sąsiedniej wsi, ukrywających się tam moich braci 18 letniego Stefana i 16 letniego Józefa. Ci przyszli akurat w czasie aresztowań i też zostali zatrzymani przez Niemców. Nasza zrozpaczona mama Leokadia, zaczęła głośno wzywać na pomoc męża. Ten nie mógł znieść jej krzyku i płaczu swoich dzieci. Wyszedł z ukrycia i również został aresztowany. Niemcy zabrali cały dobytek naszej rodziny, w tym krowy, konie i świnie. Zostały tylko – pusty dom i puste budynki gospodarcze. 10 członków naszej aresztowanej rodziny Niemcy przewieźli na posterunek żandarmerii w Krypnie, a następnie do więzienia przy ulicy Kopernika w Białymstoku. Z tego więzienia mój ojciec Antoni Wiszowaty, miesiąc po aresztowaniu, przesłał dla swego brata Stanisława tzw. gryps, informujący go, że tam są uwięzieni. To była ostatnia wiadomość od niego. Wszyscy moi bliscy zostali rozstrzelani, za ukrywanie Żydów, w Grabówce koło Białegostoku. Tam Niemcy zamordowali podczas okupacji w sumie około 16 tysięcy ludzi”.
Notował Adam Białous