Czy Stany Zjednoczone porzucą brzemię mocarstwa? Ewakuacja wojsk amerykańskich z Afganistanu w sierpniu 2021 roku zamyka „wojnę z terroryzmem” prowadzoną od czasu słynnego ataku terrorystycznego 11 września dokładnie dwadzieścia lat wcześniej. Czy jednak przy tej okazji nie zamyka się również studwudziestoletni okres nieprzerwanej amerykańskiej ekspansji?
Amerykanie dołączyli do rywalizacji mocarstw w roku 1898 zwycięstwem w wojnie z Hiszpanią. Dzięki tej wojnie Stany Zjednoczone nie tylko definitywnie zdetronizowały Hiszpanię jako mocarstwo, ale również wydarły ostatnie skrawki jej imperium. Mimo to, Amerykanie bynajmniej nie byli zgodni, czy chcą zachować zdobyte terytoria, czy raczej dać im wolność.
Debata była gorąca, tym bardziej że wszyscy doskonale rozumieli symboliczną wagę sporu – nie chodziło tu w gruncie rzeczy o jakieś tam ubogie i odległe wyspy, ale właśnie o imperium. O zajęcie słusznego miejsca wśród wielkich mocarstw. O brzemię mocarstwa – czy też, jak to ujął Rudyard Kipling (ten od Księgi dżungli) – o podjęcie brzemienia białego człowieka. To właśnie do Ameryki Kipling adresował swój słynny wiersz pod tym tytułem, notabene uczciwie obiecujący nowemu imperium nie fortunę i chwałę, ale wydatki, krew i nienawiść.
Wesprzyj nas już teraz!
Dni chwały Imperium Americanum…
Nie wiemy, jak wiersz Kiplinga wpłynął na amerykańską debatę. Tak czy inaczej, stało się: anektując większość zdobytych terytoriów, Ameryka podjęła brzemię mocarstwa, a z nim konieczność ochrony swojego imperium nie tylko w Amerykach, ale również na dwóch oceanach – przeciw mocarstwom na odległych brzegach. Posiadając łańcuch wysp od zachodniego wybrzeża Pacyfiku aż po Filipiny, Amerykanie musieli zbudować potężną marynarkę wojenną na największym oceanie świata; z kolei ich zamorskie włości na Karaibach wymagały wzmocnienia floty na Atlantyku.
To konieczność utrzymania szlaków morskich doprowadziła Stany Zjednoczone do zaangażowania w dwie wojny światowe, wynosząc kraj do szczytu potęgi jako hegemona Zachodu w zimnej wojnie z blokiem komunistycznym. Zimna wojna zmusiła Amerykę do uwikłania się w rozmaite rozgrywki pomiędzy mocarstwami regionalnymi oraz pomniejszymi państwami, co pociągnęło za sobą szereg wojen jawnych i ukrytych.
Ich kulminacją, już po upadku Związku Sowieckiego, była właśnie „wojna z terroryzmem”. Atak muzułmańskich terrorystów na Amerykę wynikał bowiem z uwikłań na Bliskim Wschodzie. Likwidacja nowego zagrożenia posłużyła „jastrzębiom” amerykańskiej polityki jako wymówka, aby podjąć szczytowy projekt imperium – szaleńczą próbę przebudowy Bliskiego Wschodu pod egidą Pax Americana. Ten właśnie projekt legł w gruzach w ostatnich dniach sierpnia AD 2021.
…i jego upadek?
Porażka w Afganistanie nie jest końcem amerykańskiego imperium. Nie musi nawet być początkiem końca. Ale jest bolesnym przełomem. Nastroje Amerykanów – obywateli i elit – są zdecydowanie minorowe. Bezsilność mocarstwa wobec afgańskich Talibów wywołała szok, niedowierzanie i złość, ale również dającą się zauważyć swoistą melancholię: przekonanie, że potęga Ameryki minęła i już nie powróci. Gorzej – że ta przegrana nie jest żadną niespodzianką, lecz nieuniknioną konsekwencją stopniowej degeneracji kraju i coraz bardziej podzielonego narodu.
Zbyt wiele jest symptomów tej degeneracji i podziałów, aby je tu omawiać. Dosyć powiedzieć, iż amerykańska gospodarka, najpotężniejsza i najbogatsza na świecie, w coraz to większym stopniu opiera się na zagranicznej produkcji – jak bańka, która im bardziej rośnie, tym bardziej jest próżna w środku. W wielu częściach kraju przekłada się to na poczucie wyobcowania i opuszczenia, nienawiść zwykłych ludzi wobec elit (której niedawnym symptomem było zwycięstwo znienawidzonego przez elity Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich roku 2016).
System dwupartyjny doszedł już do tak ostrej polaryzacji, nie tylko pomiędzy politykami, ale też między wyborcami, że Amerykanie często wprost odcinają się od zwolenników przeciwnej partii, a politycy z trudem już tylko są w stanie dojść do choćby namiastki konsensusu. Panuje przekonanie, że wielkie projekty ubiegłego stulecia, jak chociażby transkontynentalny system autostrad, dziś już byłyby niemożliwe do podjęcia dla bezwładnej biurokracji, a wielki projekt przebudowy infrastruktury proponowany przez obecnego prezydenta Bidena wydaje się skazany na porażkę.
No i długi… Długi indywidualne (jak choćby te zaciągane na potrzebę studiów, które obciążają wielu młodych Amerykanów już na starcie dorosłości) i dług narodowy, który w ostatnich latach niemal podwaja się z każdym kolejnym prezydentem. Dług, którego znaczna część stanowi bezpośrednią konsekwencję afgańskiej awantury. A wszystko w kontekście dewastacji wywołanej nie przez samą pandemię, ale przez zgoła absurdalne działania podjęte w celu jej zwalczania – działania, które wyniszczyły i nadal wyniszczają gospodarkę kraju.
Równolegle, po przeciwnej stronie Pacyfiku wyrasta najgroźniejszy dla Ameryki rywal. Gdy USA wkraczały do Afganistanu, Chiny budowały potęgę handlową, nieraz finansowaną z amerykańskich pieniędzy. Gdy amerykańskie imperium rozmieniało się na drobne, prowadząc zbyt wiele lokalnych wojen, Chiny stopniowo rozwijały swój potencjał wojskowy, koncentrując się na jednym tylko celu. Dla Ameryki nadrobienie straconych dwóch dekad będzie wymagało wielkich poświęceń.
Jankesi oddają pole
Takim poświęceniem był Afganistan. Również w Iraku amerykańscy żołnierze wkrótce zakończą działania bojowe, co w przyszłości może oznaczać, iż kraj ten znajdzie się pod wpływem wrogiego Ameryce Iranu. W Europie zaś, wycofując swoje obiekcje wobec gazociągu Nord Stream 2, Stany Zjednoczone dały jasno do zrozumienia Niemcom i Rosji, że kraje te mają wolną rękę w Europie. Nawet w Polsce daje się zauważyć, że mocarstwo, które tak często, jawnie i ostro ingerowało w polską politykę, obecnie niejako przycichło. Cała uwaga Ameryki bowiem koncentruje się dziś na Pacyfiku.
Mocarstwo, które kiedyś potrafiło prowadzić równolegle dwie duże wojny na przeciwnych krańcach świata, dziś musi podejmować drastyczne kroki, aby przygotować się do zaledwie jednego konfliktu. Choć bowiem Ameryka w dalszym ciągu dysponuje znaczącą przewagą nad Chinami, jej siły nie dają już gwarancji zwycięstwa bez długotrwałych walk lub użycia broni atomowej – a jedno i drugie wiązałoby się z niepoliczalnymi wręcz kosztami. Jedyna szansa – zgromadzić dosyć siły, żeby Chiny same zrezygnowały z konfrontacji.
W tym właśnie celu niedawno podpisana została umowa AUKUS wiążąca Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Australię w nowym sojuszu wojskowym przeciw Chinom. W ramach tego sojuszu Ameryka podzieli się technologią konieczną, aby umożliwić Australii zbudowanie co najmniej ośmiu atomowych okrętów podwodnych. Nie chodzi o sprzedaż gotowych okrętów, ale o pełen transfer technologii do kraju, który dotychczas w ogóle nie posiadał technologii atomowej. Kiedyś Australia i Wielka Brytania desperacko potrzebowały wsparcia USA – dziś to Stany zabiegają, aby te kraje wsparły je przeciw Chinom.
Czy do wojny z Chinami w końcu dojdzie? Być może uda się utrzymać status quo na Pacyfiku do czasu, aż Chiny osłabną na skutek drastycznej zapaści demograficznej – spóźnionej konsekwencji samobójczej polityki jednego dziecka? Ale Chiny mają świadomość pułapki demograficznej, w jakiej się znalazły. Coraz ostrzejsza rozgrywka wokół Tajwanu sugeruje, że chińskie władze mogą zechcieć postawić wszystko na jedną kartę, aby wymusić siłowe rozstrzygnięcie tej kwestii, zanim Ameryka się w pełni przegrupuje. A utrata Tajwanu, który produkuje większość kluczowych dla światowej gospodarki półprzewodników, zmieniłaby wszystko.
W tej konfrontacji nikt nie może być pewny wyniku. Aby osiągnąć swój cel, Ameryka dobrowolnie rezygnuje ze swoich wpływów; zrzuca brzemię imperialnego mocarstwa, aby skoncentrować wszystkie siły na jednym zadaniu. Ale raz oddaną władzę niełatwo potem odzyskać. Niezależnie więc od wyników konfrontacji z Chinami – już nigdy nie będzie tak, jak było.
Jakub Majewski
Tekst ukazał się w 83. numerze magazynu „Polonia Christiana”
– kliknij TUTAJ i sprawdź jak zamówić pismo