Przetrwanie to film zdecydowanie słaby – miłośnicy „męskiego” kina, ukazującego zwycięskie starcie nieustraszonego człowieka z nieubłaganą przyrodą srodze się na nim zawiodą. Niby zawiera wszystkie elementy gatunku, niestety jednak mocno zniechęca wysokim stopniem zideologizowania.
Mamy tu historię ocalałej z katastrofy lotniczej grupki górników wydobywających ropę naftową na Alasce, wracających do domów po długiej szychcie. Zagubieni na śnieżnym pustkowiu mają do wyboru: albo się poddać i niechybnie zginąć albo rozpocząć marsz ku niepewnemu ocaleniu. Na szczęście znalazł się wśród nich jeden, który umie więcej niż tylko świdrem obracać i wajchy przekładać. Na nieszczęście na trop rozbitków wpadło stado krwiożerczych wilków…
Wesprzyj nas już teraz!
I już w tym momencie, kilkanaście minut po rozpoczęciu filmu, objawia się jego największa słabość. Wilki bowiem okazują się nie tyle drapieżnikami, które do rozpaczliwych ataków na człowieka popycha dojmujący zimą głód, lecz zhierarchizowaną strukturą społeczną, która wypowiada człowiekowi otwartą wojnę. To armia gwałconej przez człowieka dzikiej przyrody, to bezwzględni mściciele, którzy nie spoczną dopóki nie rozszarpią wszystkich ocalałych z katastrofy. Zwłaszcza, że w gronie tym znajduje się osobisty wróg wilczego plemienia – myśliwy, z którego rąk padło wielu szarych braci. Działanie wilczego stada nosi zatem znamiona planowej strategii – wyeliminowawszy obrońcę ludzkiego osiedla bez trudu poradzą sobie z jego mieszkańcami.
Szczególnie, że w wizji twórców Przetrwania wilki rozrosły się do monstrualnych rozmiarów, w ich ślepiach czai się żywe zło, przestały się bać ognia, a człowieka traktują jak pogardy godny ochłap żywego jeszcze (już niedługo) mięsa. To już nie wilki – to prawdziwe wilkołaki rodem z baśni czy horrorów. Trudno się więc dziwić, że nasi twardziele, którzy z niejednego pieca chleb jedli, w starciu z nimi padają jak muchy.
Tu właśnie otwiera się najciekawszy aspekt tego smętnego filmu, zaistniały, jak się wydaje, w sposób przez jego twórców niezamierzony. Jest nim trafny portret współczesnego twardziela – w sam raz dobrego, by się w knajpie pięściami pookładać, kogoś nożem poczęstować, w „pudle” jakoś sobie poradzić. Gdy jednak przychodzi do starcia z poważną siłą (mrozem, śniegiem, głodem, strachem i własnym zagubieniem, czyli przyrodą, i to wcale nie wzmocnioną efektami specjalnymi), wychodzi zeń miejski zdechlak, którego w sytuacji kryzysowej stać głównie na to, by własnym strachem paraliżować otoczenie, a gdy sprawy przybiorą najgorszy obrót – bluźnić Bogu, w którego istnienia w ciągu całej swej dotychczasowej egzystencji nie raczył w ogóle dostrzegać, lżąc go najokropniejszymi wyrazy, jednocześnie oczekując odeń natychmiastowego wybawienia z matni. A kiedy się okazuje, że Bóg nie jest pogotowiem ratunkowym na żądanie, potrafi się jedynie nań obrazić, buńczucznie deklarując, że poradzi sobie sam (ma wszak nóż i „tulipana” z butelki, a śmierci się już nie boi).
Czy doprawdy sobie poradzi? Tego się, niestety, nie dowiemy, bo oto ekran gaśnie i pojawiają się napisy końcowe. Autorzy Przetrwania uciekli w jakże charakterystyczne dla naszych czasów zakończenie otwarte. W przeciwnym wszak razie musieliby jakoś to wszystko zakonkludować, zająć jakieś stanowisko, a do tego przytłaczająca większość współczesnych twórców absolutnie nie jest zdolna. Zdechlaki.
Jerzy Wolak
Przetrwanie (The Grey); reż. Joe Carnahan, scen. Joe Carnahan, Ian Makenzie Jeffers; wyst. Liam Neeson, Frank Grillo, Dermot Mulroney, Dallas Roberts; USA 2012; 117 min.