Wina Niemiec została oficjalnie stwierdzona, a orzeczenie to stało się integralną częścią podpisanego w czerwcu 1919 roku wersalskiego traktatu pokojowego (art. 231). Jak wskazywano w Niemczech, ale również wśród konserwatywnych krytyków „politycznych konsekwencji pokoju” (por. głośna książkę Jacquesa Bainville’a pod tym samym tytułem), było to klasyczny przykład pisania historii przez zwycięzców. Z punktu widzenia zaś długofalowych interesów zwycięskich aliantów zupełnie „nie polityczne” drażnienie i tak już sfrustrowanych Niemców, którzy powszechnie odczuwali, że obrabowano ich ze zwycięstwa w ostatniej chwili (legenda „o ciosie w plecy”, rozpowszechniona od lewej do prawej strony niemieckiego spektrum politycznego).
Wesprzyj nas już teraz!
Każdy coś ukrywał
Jednak w przypadku genezy pierwszej wojny światowej kwestia „kto za tym wszystkim stał” jest o wiele bardziej skomplikowana niż w przypadku drugiej wojny światowej. W tym ostatnim przypadku sprawa jest jasna. Drogę do światowego konfliktu otworzył spisek niemiecko-sowiecki ujęty w oficjalnej formule jako układ o nieagresji (pakt Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939), a w szczegółach opisany w dołączonym doń tajnym protokole.
Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku Wielkiej Wojny, która wybuchła w 1914 roku. Źródeł historycznych nie brakuje, ale jest to typowa sytuacja, którą Francuzi opisują jako embarras de richesse – kłopot bogactwa. Już w czasie trwania pierwszej wojny światowej kolejne mocarstwa biorące w niej udział publikowały kolekcje dokumentów, mające uzasadnić ich własne polityczne stanowisko i przerzucić winę za wybuch wojny, która okazała się poza wszystkim tąpnięciem cywilizacyjnym, na przeciwnika (przeciwników).
Mnożyły się więc kolejne „kolorowe” księgi (białe, czerwone, pomarańczowe etc.). Szkopuł polegał (i ciągle jest) na tym, że zazwyczaj były to kolekcje dokumentów dobrze wyselekcjonowanych, alias: przebranych. Do dzisiaj na przykład nie mamy dostępu do dokumentów opisujących przebieg spotkania na najwyższym szczeblu między prezydentem Francji a rządem rosyjskim w Petersburgu pod koniec lipca 1914 roku. Rosyjskie dokumenty przepadły w okresie rewolucji i wojny domowej. Francuzi twierdzą zaś, że ich nie mają.
Podobnie rzecz się ma z licznymi świadectwami pamiętnikarskimi. Zwłaszcza z dużą dozą ostrożności należy podchodzić do wspomnień pisanych przez byłych kanclerzy, premierów i ministrów lub dyplomatów. W tych przypadkach pokusa wybielania siebie była bardzo duża. Co nie oznacza, że są to źródła mało wartościowe.
Niejednokrotnie w pamiętnikach – zwłaszcza osób, które latem 1914 roku nie należały do wąskiego kręgu osób decydującego o wojnie i pokoju w Europie i na świecie – można natrafić na intrygujące informacje. Jak chociażby we wspomnieniach Mieczysława Jałowieckiego, polskiego ziemianina i bankowca czynnego w zaborze rosyjskim, ale i w stolicy imperium, który pisał, że „w maju 1914 roku nie było najmniejszych wskazówek co do zmiany polityki rosyjskiej. Przeciwnie, podkreślano coraz większą stabilizację stosunków międzynarodowych. Zaczęły jednak zachodzić jakieś dziwne zdarzenia. Oto do banku zaczęto zgłaszać coraz liczniejsze podania o oszacowanie i zaciągnięcie pożyczki pod majątki należące do Niemców i położone na granicy z Rzeszą. Zaczęły również napływać oferty na sprzedaż majątków po cenach fantastycznie niskich, a te majątki należały wyłącznie do Niemców i znajdowały się w pasie przygranicznym”.
Czyżby oznaczało to, że Niemcy już wiosną 1914 roku dyskretnie przygotowywały się do wojny, a zakamuflowane sygnały płynęły z Berlina do niemieckich poddanych cara Mikołaja II? Jednak równie dobrze można tłumaczyć informacje przytoczone przez Jałowieckiego jako reakcję na coraz bardziej wojowniczą retorykę prasy rosyjskiej, zapowiadającą przejechanie „rosyjskiego walca parowego” aż do Berlina. Nie kto inny, jak sam kanclerz Rzeszy Theobald von Bethmann Hollwegg po powrocie ze swojej podróży do Rosji w 1912 roku stwierdził: „Rosja rośnie i rośnie i spędza nam sen z powiek niczym nocny koszmar”. Podobno nawet po tej podróży kanclerz odstąpił od planu sadzenia nowych drzew w swojej podberlińskiej rezydencji, mówiąc: „Nie warto, skoro i tak wkrótce będą tutaj Rosjanie”.
Podżegacz czy słabeusz?
Tezę o tym, że Rzesza wilhelmińska zmierzała do panowania nad światem i dlatego świadomie dążyła do wywołania globalnego konfliktu zbrojnego, została w latach 60. ubiegłego wieku podjęta i szczegółowo opracowana przez zachodnioniemiecką historiografię. Klasyczną pod tym względem analizę zaprezentował Fritz Fischer w swojej monografii pod jakże charakterystycznym tytułem „Griff nach Weltmacht” (Sięgnięcie po władzę nad światem).
Dzisiaj teza ta – nie tylko w Niemczech – jest coraz częściej kwestionowana. W najnowszej historiografii podkreśla się, że przyczyny wybuchu pierwszej wojny światowej były bardziej złożone. Niektórzy historycy na przykład wskazują na główną odpowiedzialność Rosji za wywołanie wojny (S. Mc Meekin). Inni – jak ostatnio C. Clark – akcentują raczej „zbiorową winę” europejskich elit politycznych, które w kluczowych tygodniach kryzysu politycznego po zamachu w Sarajewie, pokazały raczej nie to, że są gotowe do realizacji wcześniej przygotowanego, strategicznego planu (por. teza Fischera), co udowodniły swoją krótkowzroczność, brak wyobraźni i – last but not least – słabe nerwy.
Najlepiej ten deficyt w „zarządzaniu kryzysem” widać było na przykładzie niemieckich elit politycznych. A zwłaszcza na przykładzie samego kajzera. Wilhelm II znany przed wojną ze swoich buńczucznych wypowiedzi i groteskowego zachowania (prototyp monarchy-celebryty), w krytycznych tygodniach i dniach stał się Stefkiem Burczymuchą. Jeśli w lipcu i sierpniu 1914 roku Hohenzollern czymś zawinił to nie nadmiarem energii, rozpychaniem się, ale odwrotnie: słabością i biernością w kluczowych momentach.
Wieść o zamachu w Sarajewie dotarła do Wilhelma II w czasie, gdy odbywał wcześniej zaplanowany rejs po Morzu Północnym. Po krótkiej chwili wahania kajzer zdecydował, że powróci natychmiast do Berlina, „by wziąć sytuację w swoje ręce i zachować pokój w Europie” – jak w charakterystycznym dla siebie stylu oświadczył swojemu najbliższemu otoczeniu. W Berlinie czekała już na niego depesza od niemieckiego ambasadora w Wiedniu, datowana na 30 czerwca, opisująca sytuacje w Austrii po Sarajewie.
Tą dyplomatyczną depeszę kajzer – co również należało do jego zwyczaju – opatrzył licznymi odręcznymi komentarzami na marginesie, które tylko rzadko kończyły się kropką. O wiele częściej zakończenie stanowił wykrzyknik. Zdaniem Wilhelma II krótko po sarajewskim zamachu nastąpił dla Austrii (i pośrednio również dla sprzymierzonych Niemiec) najlepszy moment na „zmiecenie Serbów”. „Teraz albo nigdy” – pisał niemieckie cesarz.
Dla wielu historyków ta depesza z komentarzami kajzera była jednym z koronnych dowodów, że Niemcy parły do wojny per procura, poprzez „podbijanie bębenka” Wiedniowi (co prawda austriacka „partia pokoju” właśnie straciła w osobie zamordowanego arcyksięcia Franciszka Ferdynanda swojego najważniejszego reprezentanta). Problem polega na tym, że niemieckie elity polityczne i wojskowe od lat przyzwyczajone były do eksklamacji kajzera w postaci krzykliwych marginaliów. Procedura od lat była wobec nich ta sama: czytano je z szacunkiem, a robiono swoje. Czasy absolutyzmu również nad Sprewą dawno skończyły się, a Wilhelma II z Fryderykiem II łączyła tylko przynależność do tej samej dynastii.
Pod drugie zaś, krótko po zamordowaniu w Sarajewie arcyksiążecej pary panowało powszechne mniemanie – także w stolicach Ententy – że zbrojna reakcja austriacka na ten akt terroryzmu nie tylko będzie nieuchronna, ale i naturalna. Oczekiwano nawet, że nastąpi to wcześniej niż później. Zdziwienie budziła powolna, zbyt powolna reakcja Wiednia. 24 lipca 1914 roku premier Rumunii Ion Bratianu zwracając się do austriackich dyplomatów, wyrażał dokładnie to odczucie, argumentując, że w razie szybkiej zbrojnej interwencji przeciw Serbii, podjętej gdy szok i oburzenie europejskiej opinii publicznej po Sarajewie były jeszcze świeże – „mielibyście sympatię Europy po swojej stronie”. Nie tylko więc kajzer namawiał Wiedeń do szybkiej reakcji.
Wilhelm II przez pierwsze tygodnie lipca prezentował stanowisko, że kryzys wywołany Sarajewem nie spowoduje wielkiego konfliktu zbrojnego między mocarstwami. 6 lipca 1914 roku kajzer w rozmowie z podsekretarzem stanu odpowiedzialnym za sprawy niemieckiej marynarki wojennej, wyrażał nadzieje, że „nie nastąpią już żadne dalsze militarne komplikacje”, przede wszystkim dlatego, że „car akurat w tej kwestii [ukarania Serbii] nie stanie po stronie królobójców. A poza tym Rosja i Francja nie są gotowe do wojny”.
Tego samego dnia – po konsultacji z rządem – Wilhelm II zdecydował się na opuszczenie Niemiec i udanie się na wcześniej zaplanowany rejs do Norwegii. Niefrasobliwość kajzera, który dał się przekonać swoim ministrom (z kanclerzem Bethmannem Holwegiem na czele) do opuszczenia Niemiec, była chyba jego największym błędem. Do Niemiec wrócił dopiero 27 lipca, gdy sytuacja była już „na krawędzi”. Pozostał poza Berlinem w kluczowych tygodniach lipca, gdy Wiedeń w stałych konsultacjach z Berlinem wypracowywał modus operandi wobec Serbii. Tyle, że w tym przypadku „Berlin” oznaczał kanclerza i ministrów, którzy zawczasu zadbali o to, by Wilhelma II trzymać jak najdalej od centrum decyzyjnego.
A właśnie kajzer w lipcu 1914 roku nalegał na pokojowe rozstrzygnięcie konfliktu. Dzień po swoim powrocie do Niemiec (28 lipca 1914), gdy przyszła depesza o reakcji Serbii na austro-węgierskie ultimatum, Wilhelm II ocenił, że dyplomacja austro-węgierska odniosła pełny sukces. Serbia zostanie upokorzona (choć Belgrad odrzucił żądanie, by w śledztwie w sprawie genezy zamachu w Sarajewie brali udział przedstawiciele Wiednia) i – jak podkreślił kajzer w rozmowie z przedstawicielem niemieckiego MSZ – „zniknął jakakolwiek powód do wojny”.
Depeszę o takiej treści Wilhelm II polecił wysłać z Berlina do Wiednia. Tyle, że niemieccy urzędnicy przyzwyczajeni do ignorowania poleceń swojego cesarza, zignorowali i to. Depesza wysłana przez niemieckiego kanclerza do niemieckiego ambasadora w Austrii nie zawierała tych kluczowych słów o „braku powodu do wojny”, zawierała natomiast polecenie „unikania pozorów jakoby chcielibyśmy wstrzymywać Austrię”. Tego samego dnia, 28 lipca 1914 roku Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Lawina ruszyła.
Już po wybuchu wojny, w listopadzie 1914 roku Wilhelm II mówił do jednego ze swoich rozmówców: „Jeśli ludzie w Niemczech myślą, że dowodzę armią, to są w grubym błędzie. Popijam herbatę, rąbię drzewo, chodzę na spacery, a następnie – od czasu do czasu – słyszę, że to lub tamto zostało zrobione”. Kryzys latem 1914 roku, który bezpośrednio doprowadził do wojny, udowadniał, że kajzer już wcześniej został odstawiony na boczny tor.
Ku „rewolucji nihilizmu”.
W artykule 227 traktatu wersalskiego obarczono Wilhelma II winą za „najwyższą obrazę moralności międzynarodowej”. Przy czym chodziło tu o jego rzekome podżeganie do wojny latem 1918 roku. Jednak problem winy Niemiec w kontekście pierwszej wojny światowej należy raczej rozpatrywać nie w kontekście ich hipotetycznego „sprawstwa kierowniczego”, co raczej w kontekście realizowanej przez Berlin polityki w czasie Wielkiej Wojny. Polityki, która dla zwycięstwa Niemiec, była w stanie poświęcić wszystko i przejść do porządku dziennego nad odrażającymi zbrodniami.
Słusznie Hermann Rauschning wskazywał, że grunt pod nastanie w Niemczech narodowo-socjalistycznej „rewolucji nihilizmu” przygotowywało moralne bankructwo i pustka duchowa drążącą wilhelmińską elitę polityczną i wojskową. Oficjalna polityka Berlina w latach 1914 – 1918 pod znakiem amoralnej Realpolitik przyniosła na to dwa poważne dowody.
Pierwszy z nich dostarczyła niemiecka polityka wobec społeczności chrześcijańskich (Ormian, Greków i Asyryjczyków), które zamieszkiwały obszar Turcji otomańskiej w momencie wybuchu pierwszej wojny światowej. Turcja – sojusznik Niemiec – wykorzystała okres wojny dla przeprowadzenia ludobójczej eksterminacji tych społeczności. Berlin, który miał najwięcej instrumentów politycznych, gospodarczych i wojskowych (znacząca rola niemieckich „doradców wojskowych” nad Bosforem), by interweniować w obronie eksterminowanych chrześcijan, nie uczynił tego, by nie drażnić swojego tureckiego sojusznika. Zresztą niemiecka dyplomacja wprost namawiała władze tureckie, by wypowiedzeniu wojny Entencie przez Stambuł (październik 1914) towarzyszyło jednocześnie proklamowanie dżihadu przeciw niewiernym. W tym duchu działali zresztą w latach 1914 – 1918 niemieccy emisariusze w Iraku, Persji czy Afganistanie, gdzie namawiali muzułmanów do „świętej wojny” przeciw „niewiernym” (tj. Anglikom).
Gdy od kwietnia 1915 roku władze tureckie przeprowadzały na swoim terytorium regularne ludobójstwo Ormian, które w sumie pochłonęło ponad półtora miliona istnień, władze niemieckie poddawały ścisłej cenzurze wszelkie informacje (także w prasie polskiej) informujące o tym krwawym procederze Turków. Pierwszą interwencję na rzecz powstrzymania ludobójstwa na Ormianach, władze niemieckie podjęły dopiero w listopadzie 1915 roku, gdy niemieccy inżynierowie (jedni z pierwszych świadków (genocydu), alarmowali Berlin, że z powodu nagłego braku wykwalifikowanej siły roboczej (Ormian) zagrożony jest plan zakończenia strategicznie ważnej magistrali kolejowej Berlin – Bagdad. Jednak w listopadzie 1915 roku z rąk tureckich oprawców udało się uratować zaledwie garstkę Ormian.
Wiosną 1917 roku władze niemieckie dały kolejny przykład triumfu krótkowzrocznej Realpolitik nad zasadami przyzwoitości, ale również dobrze pojętego własnego interesu. Chodzi o przygotowywanie przez Berlin przewrotu bolszewickiego w Rosji, którego najważniejszym punktem był transport Lenina z towarzyszami przez terytorium Rzeszy w słynnym zaplombowanym wagonie do Rosji (niemała rolę w tym procederze odegrał również ówczesny przywódca niemieckiej socjaldemokracji, późniejszy kanclerze, Friedrich Ebert).
Na krótką metę niemieckie kalkulacje okazały się trafne. Rosja pogrążyła się w zamęcie wojny domowej, a bolszewicy w marcu 1918 roku zgodziły się podpisać z państwami centralnymi pokój w Brześciu, który satysfakcjonował aneksjonistyczne plany snute w Niemczech od początków wojny.
Warto również pamiętać o tym, że idąca w 1918 roku z cesarskich Niemiec dla bolszewickiego reżimu pomoc gospodarcza (w postaci dostaw odzieży czy sprzętu wojskowego) w dużym stopniu przyczyniła się do utrzymania się ludobójczego reżimu Lenina przy władzy. Czerwoni płacili zresztą za to regularnie i niezawodnie. Tylko między marcem a listopadem 1918 roku trafiło do Rzeszy w ten sposób niemal sto ton zagrabionych przez bolszewików carskich rezerw złota. W tym samym czasie bolszewicy spłacili Berlinowi uzgodnione w Brześciu reparacje wojenne w wysokości dzisiejszych 200 miliardów dolarów. Jak pisze Richard Pipes, „jeszcze we wrześniu 1918 roku bolszewicy wierzyli zwycięstwo swoich niemieckich przyjaciół”.
W kwietniu 1918 roku Niemcy zgodziły się na przybycie do Berlina bolszewickiej misji dyplomatycznej, którą ulokowano w gmachu dawnej ambasady carskiej przy Unten den Linden. Obok załatwiania wspomnianych dostaw materiałowych dla Armii Czerwonej walczącej z „białymi”, bolszewicy „dyplomaci” (na których czele stał Adolf Joffe) zajmowali się koordynowaniem komunistycznej akcji propagandowej nad Sprewą.
W listopadzie 1918 roku czerwone flagi będą powiewać od Hamburga po Monachium. Skończyła się monarchia Hohenzollernów, która swoją „realną polityką” przygotowała grunt pod nadciągającą „rewolucję nihilizmu”.
Grzegorz Kucharczyk