Pandemia już zmieniła diametralnie świat, ale to nie z jej powodu upada amerykańskie mocarstwo a Unia Europejska lepi się od dyktatu lewackich idei. 2021 rok znów był rokiem wielkich wstrząsów, które nie ominęły Polski. Niewykluczone, że w tym roku życzenia szczęścia w nowym dawno już nie będą tak szczere i tak bliskie rozchybotanej rzeczywistości.
Świat przyspieszył i nie wątpią w to chyba nawet najwięksi sceptycy. Co ciekawe, z obecnej perspektywy znacznie wyraźniej dostrzegamy, jaką rolę w owym procesie odegrała pandemia. Nie jest to, jak chcieliby niektórzy, jedynie „czarny łabędź”, lecz coś znacznie więcej. Widać to doskonale z perspektywy Pekinu: rosnące w siłę Chiny szybko zaczęły bowiem wykorzystywać kryzys zdrowotny dla swoich celów. Z początku prowadząc przeciwko Stanom Zjednoczonym wojnę propagandową, jednoznacznie wygraną przez Państwo Środka. W świat poszedł bowiem sygnał, że Waszyngton nie poradził sobie z COVID-19, czego konsekwencją była zmiana na fotelu prezydenta. Później zaś azjatyckie mocarstwo założyło zachodowi podwójnego Nelsona: najpierw rozpuszczając macki swoich wpływów, czego symbolem okazały się chińskie szczepionki, docierające do Afryki i Ameryki Południowej, a później skutecznie szantażując świat przerwami w dostawach. Nikt dzisiaj nie wie, na ile blokady w chińskich portach to efekt realnej walki z pandemią, a na ile decyzja polityczna, zwykła symulacja, mająca stanowić kolejną odsłonę zażartej dyplomatycznej konfrontacji z USA. Jej stawką tym razem jest pozyskanie kolejnych sojuszników.
Wesprzyj nas już teraz!
Wojna trwa?
Wiemy już dzisiaj na pewno, że epidemia – nawet jeśli, jak podpowiadają nam suche liczby, wydaje się relatywnie niegroźna dla naszego zdrowia i życia – stała się istotnym game changerem na mapie świata. To wszystko siłą rzeczy musi nasuwać na myśl niepokojący dylemat: na ile jesteśmy w epicentrum faktycznej walki z chorobą, a na ile w środku brutalnej wojny informacyjnej. Często bagatelizujemy znacznie bitew odbywających się w środkach masowego przekazu, a przecież jest to współcześnie nowy wymiar konfliktu. Jak to działa na przykładzie pandemii? Pojawieniu się nowych mutacji towarzyszą zwykle kasandryczne wizje padających jak muchy przypadkowych ludzi oraz wypełnionych po brzegi szpitali. Dzisiaj mówimy o „zabójczym” Omikronie i choć brak dowodów na niebezpieczeństwo, które rzekomo ma stwarzać, a wstępne badania raczej potwierdzają, że powoduje łagodniejsze objawy niż inne mutacje, już słyszymy, że przed nami sądne dni, gdy zabraknie miejsc na stadionach a trup ścielił się będzie gęsto. Podobne historie opowiadano o tzw. brytyjskiej mutacji czy wersji hinduskiej, kiedy to świat obiegły zdjęcia palonych w Indiach ciał. Mniejsza o to, że owo spalanie zwłok jest elementem lokalnej tradycji. Panika została zasiana i stała się nową urban legend, podobnie zresztą jak ciężarówki z Bergamo.
Dlaczego warto o tym pisać w kontekście polityki międzynarodowej? Bo pandemia – co zresztą celnie zauważył Łukasz Warzecha w programie Łukasza Karpiela „Prawy Prosty. Plus” – staje się narzędziem politycznym. Być może zresztą była nim od samego początku, ale przynajmniej od kilkunastu miesięcy widzimy doskonale, w jaki sposób politycy zgrabnie żonglują informacjami o zagrożeniu, jakie stwarzać ma ona dla naszego życia i zdrowia. Początkowo oszołomieni skutkami lockdownów szefowie rządów, dzisiaj sprytnie już poruszają się w wolnych przestrzeniach pomiędzy nieuzasadnionymi niczym lękami obywateli a realnym zagrożeniem. Przykładem tego są działania brytyjskiego premiera Borisa Johnsona, który groźbą obostrzeń przykrywa korupcyjno-polityczne afery w Partii Konserwatywnej.
Jeśli politycy przyzwyczaili się już do nowej normalności – biada nam wszystkim. Strach w polityce to potężne narzędzie wpływu społecznego. Polityczni macherzy nie sięgają po niego zbyt chętnie, bo zamiast stać się puszką z Pandorą, może okazać się puszką Pandory i uwolnić niedające się okiełznać siły. Ale pandemia przyszła niespodziewanie i politycy mogli zdążyć nauczyć się kontrolować jej skutki. Dlatego warto się temu przypatrywać, wszak może to być dla nas zły prognostyk, wskazujący na to, że ów koszmar nie potrwa – jak twierdzą dziejoznawcy – dwa, trzy lata, lecz znacznie dłużej.
USA kontra Chiny
Ale rok 2020 to nie tylko czas pandemii, ale również ostrych napięć politycznych na linii Waszyngton-Pekin. Wydaje się, że wchodzi on właśnie w fazę krytyczną, bo ostatnie tygodnie Joe Biden poświęcił rozpaczliwemu poszukiwaniu sojuszników. Nie ma wątpliwości, że najbliższe miesiące a może nawet lata upłyną pod znakiem konfrontacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Państwem Środka. Obydwa kraje przygotowują się do tego intensywnie. Dla nas to kiepska wiadomość, ponieważ oznacza ostateczny kryzys sojuszniczy. Wiara w to, że USA stanowią gwarant naszego bezpieczeństwa została ostatecznie pogrzebana z chwilą, gdy Biden dał Putinowi zielone światło dla uruchomienia gazociągu Nord Stream 2.
Oczywiście Amerykanie nadal będą mieli oko na nasz region. Poczuwają się w dalszym ciągu do roli światowego mocarstwa i ze względów prestiżowych nie mogą pozwolić sobie, by całkowicie umyć ręce od tego, co dzieje się w Europie. Kłopot w tym, że żaden kraj nie jest w stanie prowadzić skutecznej i aktywnej polityki konfrontacyjnej na dwóch frontach. Konflikt z Chinami pociąga za sobą konieczność sojuszu z Moskwą, dlatego USA będą robić wszystko, by zachowywać pozory swojej aktywności w naszym regionie, a w istocie raczej oddadzą odpowiedzialność za realną politykę w Europie Berlinowi.
Co to oznacza w praktyce? Po pierwsze, że cała nasza dotychczasowa dyplomacja, której główną osią był sojusz militarny z USA, bierze w łeb. Po drugie, zostaniemy zmuszeni do redefinicji polityki w ramach Unii Europejskiej. Bo nie ulega wątpliwości, że w najbliższych kilkunastu miesiącach to właśnie relacje Warszawa–Berlin staną się jedną z ważniejszych osi naszej polityki zagranicznej. A to również nie jest dla nas przyjazne środowisko, do czego wrócimy za chwilę.
Warto jeszcze na moment zatrzymać się przy Stanach Zjednoczonych. Rok 2020 to kolejne obrazy upadającego, globalnego mocarstwa. Politpoprawne analizy trwającej kilkanaście miesięcy prezydentury Joe Bidena pomijają niewygodne fakty dotyczące jego kiepskiego stanu zdrowia. Widać, jak na dłoni, że przywódca USA nie jest w stanie sprostać swoim zadaniom. Udzielając komentarzy plącze się, opowiada androny, ledwo jest w stanie się poruszać o własnych siłach. Wydaje się personifikować wszystkie bolączki słabnącej Ameryki. Czy w takim stanie fizycznym będzie w stanie sprostać konfrontacji z Pekinem? Jego poprzednik, który również koncentrował się na Pacyfiku, potrafił jednak zachowywać pozory utrzymywania kontroli nad wpływami Ameryki w innych miejscach świata, nawet jeśli ten wpływ był jedynie symboliczny. Biden nie ukrywa, że USA nie będzie zajmować się wszystkim, niemal na „dzień dobry” udzielając koncesji imperialnym aspiracjom Putina.
Ponury obraz tej prezydentury uzupełnia oczywiście to, czego zresztą wszyscy się spodziewaliśmy: kolejne radykalne posunięcia na polu ideologicznym. Donald Trump nie uchodził nigdy za obyczajowego konserwatystę, czego dowodem hołdy składane tęczowej rewolucji, ale uznawał pewne granice, wspierając chociażby obrońców życia. Biden nie ma już takich zahamowań, czego przykrym obrazem babochłop w stopniu pięciogwiazdkowego generała w amerykańskim mundurze. Powie ktoś, że mimo to USA Army nadal jest poważną siłą w świecie, i owszem, ale przecież zawsze można zapytać, jakie morale ma dzisiaj amerykański żołnierz ubrany w kombinezon antyepidemiczny i dowodzony przez człowieka, który sam nie wie, kim jest: mężczyzną, kobietą czy jakąś bliżej nieokreśloną efemerydą.
Pętla się zaciska
Upadek USA jako światowego imperium jest już faktem. Historykom pozostaje jedynie ocena, jakie wydarzenie może stać się nowym „zajęciem tronu przez Odoakera”. Czy będzie to 11 września 2001 skutkujący beznadziejnym zaangażowaniem Stanów Zjednoczonych w walkę z terroryzmem? Czy lipiec 2007 roku, gdy upadek funduszy hedgingowych postawił w stan kryzysu amerykańskie banki w związku z krachem na rynku nieruchomości? Czy też może za datę przełomową uznany zostanie 2020 rok i erupcja epidemii COVID-19? Pewne jest jedno: kryzys, w jakim pogrążony jest Waszyngton odbija się na całym świecie. Jego echa pobrzmiewają w Unii Europejskiej, która poszukując odpowiedzi na geopolityczne trzęsienie ziemi, postanowiła jeszcze mocniej się zintegrować. Spoiwem ma być oczywiście nie to, co dla mieszkańców Europy było najbardziej atrakcyjne: możliwość nieskrępowanego niczym handlu, otwarcie rynków pracy, przepływ kapitału, czyli, ogólnie rzecz biorąc, zarabianie kasy. Unijne elity postawiły na to, co implementowane jest także w USA: tęczową rewolucję, „prawa” reprodukcyjne człowieka i oczywiście Zielony Ład.
Znów nie można nie wspomnieć w tym miejscu o pandemii, bo i ona sprawiła, że działania Brukseli w zakresie wymuszania na innych krajach przyjmowania tzw. europejskich standardów – które nawiasem mówiąc tyle mają wspólnego z Europą i jej dziedzictwem, co krzesło z krzesłem elektrycznym – stały się skuteczniejsze. Przypadek Polski jest tutaj znamienny nie tylko dlatego, że koszula jest bliższa ciału. Wystarczy prześledzić kilkanaście ostatnich miesięcy polskiej polityki gospodarczej: najpierw wyrzucono kosmiczne pieniądze na tarcze antykryzysowe, a później nasi decydenci grzecznie pomaszerowali do Brukseli po zastrzyk gotówki, szumnie nazywany „nowym planem Marshalla”, a tam spotkało ich niemiłe zaskoczenie. Rząd z premierem Morawieckim na czele usłyszał to, czego prędzej czy później można się było spodziewać: że nikt nam już za bezdurno pieniędzy nie da. Żeby dostać z Brukseli przelew – którego część to pożyczki, w dodatku cały ten plan odbudowy miał wiązać się z uwspólnotowieniem długu, czyli kolejnym czynnikiem uzależniającym nas od unijnej polityki – musimy ugiąć kark w ten sposób, by nogi mógł nań położyć Timmermans czy inny urzędas, podejmujący decyzje zgodnie z sobie tylko znaną logiką.
Gwałt na państwach drugiego sortu w Unii Europejskiej najpewniej stanie się rytuałem, podobnie jak to miało miejsce w ostatnich miesiącach. Presja wywierana jest nie tylko na Polskę, ale też na Budapeszt. Przetrwa ten, kto lepiej zabezpieczył się sojuszami strategicznymi i ma możliwość spektakularnego wypięcia się na te brukselskie fochy, włącznie z rezygnacją z unijnej – a częściowo przecież także naszej – kasy.
W nadchodzącym roku narzędziem dalszego butowania słabszych krajów będzie oczywiście Zielony Ład. Już teraz odczuwamy jego konsekwencje, płacąc absurdalne kwoty za korzystanie z energii elektrycznej czy gazu. A będzie jeszcze gorzej, wszak cała zielona energia to w tej chwili kura znosząca złote jajka. Nie tylko umożliwia zarabianie pieniędzy na handlu powietrzem, ale też technologiami. Niemcy zainwestowali ogromne środki w zieloną transformację i naiwnym musi być ten, kto wierzy, że zrobili tak dlatego, bo stęsknili się za zwierzątkami skaczącymi sobie po czystym lesie. To przede wszystkim nowa możliwość ekspansji gospodarczej, choć trzeba przyznać, że wielce ryzykowna, wszak skutkować może zubożeniem ogromnej części społeczeństw Europy, a nic nie jest tak niebezpieczne dla władzy jak gniew społeczny wynikający z niezaspokojonych aspiracji.
Pogranicze w ogniu?
Polskę niepokoić powinno także to, co dzieje się na wschodzie. Nie chodzi tylko o perspektywę nowych kryzysów granicznych. Wiemy, że te mogą nastąpić, jednak znacznie bardziej niebezpieczne są plany Rosji, która dostrzegając zwrot w polityce Waszyngtonu, zechce na pewno wykorzystać nadarzającą się okazję i poszerzyć strefę wpływów. Polska zapewne w tej chwili nie musi obawiać się wojny, ale rosyjska dyplomacja, w przeciwieństwie do naszej, jest bardzo konsekwentna i – co ważne – zborna z innymi aspektami państwowych polityk, czyli na przykład z polityką energetyczną.
Stanom Zjednoczonym zależy na tym, by Rosja stała się częścią antychińskiej koalicji, a Moskwa, jak wiadomo, nie robi niczego za darmo. Jaka jest cena podyktowana przez Putina i jak dużo Biden będzie w stanie mu zapłacić? Dowiemy się zapewne w 2022 roku. Kryzys na granicy Polski i Białorusi przesadnie nie wstrząsnął amerykańską dyplomacją, a przecież zagrożone były granice państw wschodniej flanki NATO. Czy był to sygnał, że na razie Rosja porusza się w ramach poczynionych przez Waszyngton szacunków ryzyka rosyjsko-amerykańskiego porozumienia? Trudno ocenić, na ile ospała reakcja Zachodu na poczynania Łukaszenki była kwestią wpisanej w zachodnią politykę inercji, a na ile formą przyzwolenia na ryzykowne działania. Reakcja Merkel pokazała, że jednak Europa trochę się wystraszyła, za to milczenie Bidena okazało się być arcywymowne.
Kryzys na naszych wschodnich granicach, mimo że dzisiaj już mniej medialny, nadal trwa i może ulec zaostrzeniu. Szczególnie, jeśli spełnią się obawy dotyczące „twardej” ofensywy na Ukrainę. Staniemy wówczas wobec zagrożenia usunięcia ostatniego już bufora, dzielącego nas z rosyjskim kolosem. Czy jesteśmy gotowi na tę konfrontację?
Polityka międzynarodowa nie tylko przyspieszyła, ale zaczęła się też pytać o nas. Z historii wiemy już, że podobne sytuacje raczej nam nie służą, choć są też immanentną bolączką naszego położenia geopolitycznego. Dzisiaj wiatry historii nam nie sprzyjają, ale historia zna przypadki, gdy udało się je zmienić. Czy tym razem zareagujemy właściwie? Tak całkiem na serio: życzmy sobie szczęścia w nowym roku. I niech Pan Bóg ma nas w swojej opiece.
Tomasz Figura