Wojna przestaje być w końcu w Polsce medialnym bełtem. Niespodziewanie dla zawodowych pacyfistów stała się tematem poważnym. Nie tylko dlatego, że na Ukrainie drugi rok trwa wojna domowa, i nie dlatego, że muzułmanie strzelają do Europejczyków w samym centrum Paryża. Tutaj chodzi o trwającą od dawna wojnę nad Wisłą.
Do niedawna ofiary tego ukrywanego konfliktu traktowano tylko jako reprezentantów „watahy do wyrżnięcia” a „zgliszcza i ruiny”, które stały się w międzyczasie znakami firmowymi partii rządzącej Polską przez ostatnie osiem lat, nazwano koniecznym skutkiem modernizacji. A więc wiemy, że mamy wojnę, ale wciąż o wiele za mało mówi się o najważniejszym tej wojny froncie, czyli o kulturze.
Wesprzyj nas już teraz!
O włoskim komuniście Gramscim mówiłem i pisałem już nie raz. Podobnie jest z wielokrotnym przypominaniem, że wróg swój „marsz na instytucje” polskiej kultury zrealizował z sukcesem i skutecznie je od lat okupuje. Teraz, po utracie parlamentarnej władzy, okopuje się w tych galeriach, instytutach i teatrach. Jednego mu odmówić nie można – świadomości istoty władania ludzkimi umysłami i uczuciami, bo to one tak naprawdę w dłuższej perspektywie decydują o wyborczych preferencjach. Utrata spółek skarbu państwa może być bolesna, ale dużo ważniejszy jest wpływ na programy szkolne. Posiadanie swoich dyplomatów to „cymes”, ale prawdziwy tort dzieli się na wernisażach i premierach. Ktoś powie, że są jeszcze służby, ale te będą takie, jak „młodzieży chowanie”. I Oni tego właśnie najbardziej teraz pilnują. A My wciąż tego właśnie nie rozumiemy. Takie grudniowe refleksje do mnie przychodzą, kiedy patrzę na to, jak sobie poczynamy w tej wojnie cywilizacji.
Charakterystycznym jest, że walka Polaków o odzyskanie swojej tożsamości toczy się głównie w Warszawie. To niewątpliwie pierwszy taktyczny sukces naszego wroga. Dziwne, że udało się im skupić naszą uwagę na stolicy, gdy przecież oczywistym jest, że ten wygrywa, kto panuje nad interiorem. Tak było podczas zaborów, tak za okupacji niemieckiej i tak mogłoby być za sowieckiej, gdyby nie zdrada Zachodu. Centrala odcięta od narodu bardzo szybko staje się umierającą z głodu twierdzą. Reforma samorządowa, skądinąd słuszna w zdrowym państwie, w postkomunistycznej Polsce skutecznie oderwała szkoły i instytucje kultury od Warszawy. W efekcie na 115 scen teatralnych w kraju, utrzymywanych z publicznych środków, tylko trzy (te mające status narodowych) podlegają całkowicie Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Reszta jest w rękach prezydentów miast lub marszałków sejmików wojewódzkich. I pomimo wbudowanej w system finansowej smyczy, formalna niezależność miast i gmin, choć przegrano Wiejską i Belweder, teoretycznie pozwala kulturowej lewicy przetrwać nawet kilka lat na prowincji. Praktyczny dowód na to mieliśmy dopiero co we Wrocławiu, gdzie Teatr Polski (tak się nazywa, naprawdę!) i jego zwierzchnicy z Urzędu Marszałkowskiego pokazali ministrowi Glińskiemu mały palec.
Widać teraz dokładnie, jak ważną jest sprawa Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Tutaj nie można się cofnąć ani o krok, bo przegrana, a nawet jakikolwiek kompromis z Janem Klatą i jego ideowymi oraz politycznymi protektorami, umocni tylko wrogów Polski jak kraj długi i szeroki, a jednocześnie przyniesie zniechęcenie tym, którzy przetrwali dotychczasową lewacką okupację i mogliby stać się teraz „pierwszą kadrową” tak oczekiwanych i koniecznych zmian. To miejsce, ta instytucja kultury, to swoista wieża bramna, po odbiciu której można śmiało myśleć o uratowaniu całego polis. To zwycięstwo w roku 250-lecia teatru publicznego w Polsce będzie też miało wymiar symboliczny. Jeszcze w lutym, właśnie tutaj inaugurowano obchody tego jubileuszu i to z udziałem byłej minister kultury i dziedzictwa narodowego, Małgorzaty Omilianowskiej. Na ten szczególny wieczór dyrektor Klata zaproponował pokaz antypolskiej „Trylogii” w swojej interpretacji i reżyserii. Po aplauzach, wiwatach i toastach zgromadzonego towarzystwa pani minister zdefiniowała priorytety ideologiczne tej formacji, reklamując konkurs na inscenizację dawnych dzieł literatury polskiej „Klasyka żywa” i tak definiując oczekiwania zebranych: „Chodzi o to, by jak największa liczba teatrów w Polsce, w sposób twórczy, nowoczesny i kreatywny sięgnęła po polską klasykę”.
I oni to robią konsekwentnie od lat. I mają na to pieniądze. I będą je mieli nadal. Jak nie dostaną od nowej władzy w Warszawie, to od np. od Fundacji Batorego czy wprost z Brukseli. Najważniejsze dla nich to nie oddać „swoich” galerii, teatrów i instytutów. Nie oddać i dalej dekonstruować etykę, moralność, prawdę, a nade wszystko polskość. Nie dajmy się zaszantażować jakąś gumową profesorską retoryką, wyliczanką nagród nawzajem sobie przyznawanych czy żonglerką statystykami, w których coraz więcej widzów i coraz większe przychody. To co nam lewica proponuje od lat na naszych scenach i za nasze pieniądze to, jak pisze na swoim blogu reżyser Jacek Zembrzuski, „parodia teatru artystycznego i przykład kiepskiego gustu i jeszcze gorszych umiejętności warsztatowych”. I puentuje jednoznacznie: To b a d z i e w i e intelektualne z reguły poniżej nieprofesjonalnego kabaretu, konstruowane według „krytycznych” założeń, które nie są niczym więcej niż lewicową propagandą; pogarda dla „konserwatywnej” widowni i doświadczonych aktorów, buta i parcie na szkło i kasę…
Ten dzisiejszy pisk o zagrożonej wolności słowa, to nie tyle hipokryzja tych samozwańczych elit, co zwykły strach przed utratą zawłaszczonego świata, na którym bezkarnie żerowali stosując przemoc w narzucaniu Polakom niszczącej ich poprawności politycznej. Nie dajmy się zwieść i pamiętajmy, że aby wygrać tę wojnę, trzeba ruszyć poza Warszawę.
Tomasz A. Żak