Fakt, iż niejeden nie wiedział nic o tzw. „proteście mediów” dowodzi, jak bardzo przestrzeń informacyjna została zdominowana przez amerykańskie koncerny technologiczne. I jakie rodzi to zagrożenie dla horyzontu poznawczego nas wszystkich.
Na początku lipca grupa posłów Lewicy upomniała się o wynagrodzenie dla autorów treści powielanych przez platformy cyfrowe. Uczyniła to w formie poprawek do regulacji ustalających zasady gry pomiędzy dystrybutorami, a wydawcami. Ich nieuwzględnienie w pracach Sejmu doprowadziło do zorganizowania na łamach niektórych mainstreamowych portali protestu.
W dramatycznym tonie apelowano by rząd „nie zabijał polskich mediów”; przekonywano o „śmierci dziennikarstwa” i rychłym bankructwie serwisów regionalnych. Ostatecznie Donald Tusk zapowiedział powołanie specjalnej komisji, która ma wypracować rozwiązania „satysfakcjonujące obie strony”. Póki co, wydawcom musi wystarczyć jedynie wiara w obietnice premiera.
Wesprzyj nas już teraz!
Abstrahując od dalszych losów inicjatywy, afera po raz kolejny zwróciła uwagę na problem monopolizacji przestrzeni informacyjnej przez amerykańskie BigTechy. To znaczy zwróciłaby, gdyby technologiczne koncerny na to pozwoliły.
Big advertisement
Google i Meta przechwytują aż 60 proc. wszystkich przychodów z reklam w internecie. Alphabet (spółka-matka Google’a) zarobiła z tego rzędu w zeszłym roku 234 mld (całe przychody grupy to 307 mld), a z kolei Facebook w 2023 r. zarobił 132 mld dolarów – 97,5 proc. wszystkich przychodów firmy.
Pieniądze od reklamodawców, trafiające niegdyś bezpośrednio do wydawców, dzisiaj są drobiazgowo przecedzane przez sito dystrybutorów. Przy tym niejasne pozostają warunki współpracy, a mechanizm działania algorytmów obłożony jest tajemnicą handlową. Jak przekonują protestujący, koncerny technologiczne ostatecznie pozostawiają autorom jedynie resztki z pańskiego stołu.
Ostatniej deski ratunku, redakcje upatrują w administracyjnej sile państwa, zdolnego jeszcze – ich zdaniem – zmusić prywatnych dostawców do bardziej uczciwego podejścia. Tymczasem państwo, a w szczególności rząd, w obronie którego tak zawzięcie stają, postanowił wystawić ich do wiatru.
Big government
Podczas, gdy w Polsce trwał protest mediów, minister ds. cyfryzacji Krzysztof Gawkowski – reprezentant rzekomo zatroskanej o ludzi pracy Lewicy – odwiedził Dolinę Krzemową w San Francisco. Polityka witano niczym prezydenta, a wielki banner z napisem „Deputy Prime Minister Gawkowski and the Polish Delegation” przyozdobił budynek Mety. Jak poinformowało Ministerstwo Cyfryzacji, rozmowy dotyczyły cyberbezpieczeństwa, inwestycji w Polsce czy rozwoju AI. O temacie mediów – cisza.
To nie pierwszy raz, kiedy kalifornijskie BigTechy prowadzą z naszym rządem swoistą politykę międzynarodową. W przeszłości z naszymi rządzącymi spotykali się przedstawiciele Google’a, Netflixa, Intela, Nvidii czy Open AI. Premier Morawiecki chwalił się dalekim pokrewieństwem z ówczesną dyrektor YouTube’a, Susan Wojcicki. Choć pełne uprzejmości spotkania zazwyczaj przebiegały w miłej atmosferze, amerykańskie BigTechy niejednokrotnie pokazały, że w obronie swoich interesów potrafią grać również bardzo ostro, a wręcz nieczysto.
W zeszłym tygodniu niektóre portale informowały, że media społecznościowe przycięły im zasięgi oraz uniemożliwiły dodanie wiadomości o treści protestu. Z kolei interia dotarła do listu Google’a, zaadresowanego do polskich senatorów, w którym koncern przestrzega przed „pochopnym przyjmowaniem przepisów, które (…) mogą uniemożliwić nam zawarcie umów licencyjnych”. Jako przykład podano Czechy, gdzie na skutek przyjętych przepisów koncern „był zmuszony usunąć” treści niektórych wydawców z wyników wyszukiwania i „zamknąć już funkcjonujące programy licencyjne”.
Google nie omieszkało wspomnieć, że „w kilku innych państwach, które uległy podobnym naciskom i przyjęły kontrowersyjne mechanizmy (…) toczą się już spory prawne w krajowych sądach konstytucyjnych (Belgia) i przed Trybunałem Sprawiedliwości UE (Włochy)”. Firma zagroziła również donosem do organów unijnych, „narażającym Polskę na niepotrzebne ryzyka prawne”.
Ale sygnały wysyłane w stronę polskiego rządu to tylko przykład wieloletniej praktyki amerykańskich koncernów.
W 2014 niemiecki Ringier Axel Springer sprzeciwił się wykorzystaniu części artykułów przez Google. Efekt? Dramatyczny spadek zasięgów zmusił koncern do wycofania oszczeń zaledwie po dwóch tygodniach. Kiedy Hiszpania próbowała zmusić Google do wypłacania należności za pracę dziennikarzy, Google po prostu zablokowało zakładkę News (wiadomości) na…siedem lat.
W Australii w 2021 r. Facebook usunął wszystkie odnośniki do portali informacyjnych, przez co ruch na stronach spadł średnio o 13 proc. Rząd musiał zmodyfikować reformę prawa autorskiego; ostatecznie korzystne umowy podpisały z BigTechami głównie media imperium Murdocha (Sky, The Times, The Daily Telegraph, Fox News, Wall Street Journal, New York Post etc.). Można przewidywać, że w Polsce również dojdzie do realizacji podobnego scenariusza, zabezpieczającego interesy wyłącznie największych molochów.
Big hypocrisy
Problem ze współczesnymi BigTechami nie polega jednak wyłącznie na monopolizacji rynku medialnego czy braku transparentności. Największe kontrowersje budzi sam model biznesowy, obliczony na generowanie zainteresowania i pozyskiwanie informacji wszelkim możliwym kosztem.
Nie od dzisiaj wiadomo, że algorytmy promują polaryzację, skrajności, nienawiść i antagonizację. Zarówno layout, mechanika jak i zawartość mediów społecznościowych bazują na mechanizmach krótkotrwałej gratyfikacji i zastrzyku dopaminowego, uzależniając w stopniu podobnym do twardych narkotyków. Na skutek nieustannego przebodźcowania, pojawiają się problemy ze skupieniem i myśleniem przyczynowo-skutkowym. Przesłodzony obraz alternatywnej rzeczywistości wzmaga postawy narcystyczne, z kolei coraz lepsze dostosowywanie do każdego użytkownika wzmaga ich hiper-indywidualizację.
W efekcie odbiorcom coraz ciężej uzyskać zrozumiały i całościowy obraz świata, czyniąc „społeczeństwo obywatelskie” coraz mniej świadomym toczącym się wokół niego procesów. W połączeniu z faktem, iż dystrybutorzy treści cyfrowych mają całkowitą władzę nad przekazem informacyjnym, kształtowana przez nie sytuacja jawi się jako kompletne zaprzeczenie wszelkich „wartości demokratycznych”, o których tak często piszą mainstreamowe media. Ale podnoszą głos dopiero wtedy, gdy chodzi o pieniądze.
Agora czy Onet, schowane za zasłoną polityczno-ideologicznej poprawności, wierzyły, że grają z BigTechem do jednej bramki. Shadowbaning i cenzura miała być zarezerwowana dla „faszystów” i „skrajnej prawicy”, ale przecież nie „podstawy wolnego ustroju demokratycznego”. Tymczasem transhumaniści z Doliny Krzemowej po raz kolejny pokazali, ile liczy się dla nich wolność słowa, wolny wybór, swoboda dostępu do informacji czy cały demo-liberalny (nie)porządek.
W tym kontekście po raz kolejny uświadamiamy sobie, ile znaczą tradycyjne media finansowane oddolnie. Dzięki licznym darczyńcom, wciąż opierają się zarówno potędze kapitału zagranicznego jak i wpływowi instytucji rządowych. Ze względu na rozproszenie kapitału, jako jedne z nielicznych mogą o sobie powiedzieć, że są faktycznie niezależne.
Piotr Relich