Każdy narzeka na władzę – takie mamy czasy. Ale są miejsca na świecie, gdzie powodów do narzekania jest mniej, a te które są i tak znacznie odbiegają od realiów Unii Europejskiej. Jak władza w konserwatywnych stanach Ameryki dba o dobro wspólne i czy posiada ona większa legitymację, by oczekiwać od obywateli „daniny krwi”?
Narzekanie polskie a amerykańskie
Wesprzyj nas już teraz!
Amerykanie mają bodaj najlepszy i najsprawniej funkcjonujący system prawny na świecie, a i tak narzekają i to coraz głośniej, gdyż można zauważyć budzenie się ludzi z letargu, w który przez lata wprowadzał ich polityczny establishment. Narzekają, że prawo musi być uzdrowione – szczególnie z upolitycznienia i uznaniowowości (skąd my to znamy) – i tu słyszymy, że Kyle Rittenhouse nie powinien był w ogóle być postawiony przed sądem, skoro zabił zadymiarzy z BLM, którzy napadli go, gdy pełnił patrol obywatelski, co zarejestrowały kamery.
To samo dotyczy choćby cen paliwa. Od lat mam takie zboczenie, że porównuję ceny benzyny w USA i w Polsce. W przeliczeniu z galonów i dolarów na litry i złotówki – kiedyś Amerykanie twierdzili, że jest u nich drożyzna, gdy benzyna kosztowała więcej niż powiedzmy 2 zł za litr. Trumpowi udało się pod koniec kadencji utrzymać tę cenę w granicach średniej 2,2 zł, natomiast w – nomen omen – „złotych” czasach było to podobno 80 gr (zaznaczam, że nie przeliczam przy tym inflacji). Obraz nędzy i rozpaczy rządów ideologicznej lewicy za Joe Bidena dopełni się, gdy zważymy, że litr benzyny kosztuje obecnie… ponad 5 zł.
Ale co to jest przy naszym dieslu, którego cenę rząd bohatersko „zbija”, tak że płacimy już nie 8 zł, a „tylko” 7,3 w czasie wojny. Swego czasu Jarosław Kaczyński urządził w sejmie popis hipokryzji, gdy za rządów PO przyniósł metalowy kanister podzielony graficznie na dwie części, wskazując, że połowa ceny paliwa to obciążenia fiskalne. Jeszcze przed wojną, a pod pretekstem epidemii koronawirusa, ten sam Jarosław Kaczyński wywindował ceny paliwa do poziomu, którego nigdy nie widzieliśmy za poprzedniego rozdania „bandy czworga”. Tyle narzekania, a teraz do rzeczy.
Prawo własności i prawo do życia w USA
W amerykańskim prawie istnieje kilka obyczajowych zasad przyswojonych z historii i z ducha aktu założycielskiego, które obwarowują prawo własności i prawo do życia w oparciu o II Poprawkę do Konstytucji (zapewniającą każdemu nieskrępowane prawo do posiadania i noszenia broni, przede wszystkim w tym celu, by móc w razie czego obronić się przed tyrańskim rządem). Są to:
Castle doctrine (dosłownie: doktryna zamku), czyli zasada – mój dom to moja twierdza. Takie słowa znamy co najwyżej z piosenki KNŻ, ale na pewno nie z polskiej rzeczywistości prawnej (nie licząc niedawnej zmiany wprowadzonej przez Zbigniewa Ziobrę). I dlatego tak trudno nam uwierzyć, gdy Wojciech Cejrowski opowiada, że zabicie napastnika na własnej działce nie uruchamia z automatu śledztwa, lecz jest traktowane jako sprawiedliwa obrona, której przysługuje domniemanie niewinności.
Stand your ground (dosłownie: stój, gdzie stoisz), czyli że będąc napadniętymi (gdziekolwiek, a nie tylko na własnej działce, w samochodzie lub w siedzibie firmy), nie mamy obowiązku uciekać, lecz możemy w uzasadnionym przypadku otworzyć ogień do napastnika, a prawo stoi po naszej stronie.
I wreszcie open carry, czyli obwarowanie przyrodzonej, jak wierzą Amerykanie, i konstytucyjnej wolności noszenia załadowanej broni i nie ukrywania jej pod ubraniem. Po długiej liberalnej „smucie” konserwatywne stany upominają się o to prawo i już połowa wszystkich stanów ma je zapisane w swoim lokalnym prawodawstwie, a kolejne (jak Floryda) szykują się do jego przyjęcia.
Obecnie 29 z 50 stanów posiada nieskrępowane prawo do noszenia broni bez ukrycia, a nabyć ją można po prostu wchodząc do sklepu i płacąc gotówką, jeżeli nie jest się karanym lub z innego powodu wykluczonym z tego prawa (proszę sobie wyobrazić, że wchodzą Państwo do Biedronki i do koszyka pełnego warzyw i pieczywa jakby nigdy nic dokładają sobie pompkę i paczkę amunicji); 18 stanów wymaga licencji albo w inny sposób ogranicza to prawo, a jedynie 3 całkowicie zakazują otwartego noszenia broni, w tym przede wszystkim – jak nietrudno się domyślić – Kalifornia; do tego Illinois i… Floryda, która nosi jeszcze piętna wcześniejszych liberalnych rządów; plus rządowy Dystrykt Kolumbii (Waszyngton) i miasto Nowy Jork.
Inna sprawa, że i w Ameryce nie brakuje uznaniowego naginania prawa i przypadków, gdy będący w mniejszości policjanci przeciwni wolności noszenia broni, aresztują osoby, które były zmuszone do zabicia napastnika w obronie własnej bądź czyjejś, a zideologizowani prokuratorzy stawiają zarzuty, szczególnie gdy w grę wchodzi wątek „rasowy”.
Niemniej, pomimo wszystkich mankamentów (i wybiegów, które trzeba zastosować w rozmowie ze służbami, gdy nie daj Boże dojdzie do konieczności użycia broni), należy podkreślić, że amerykańskie prawo jest dokładnym przeciwieństwem tzw. „obrony koniecznej”, którą definiuje kodeks karny w Polsce. System prawny w USA (w pewnym uproszczeniu) przyjmuje założenie, że nie ma obrony niekoniecznej, a jeżeli bandyta napadł ofiarę – to musiał liczyć się z jej reakcją. Kropka.
Praktyczna konsekwencja tych założeń to prawdziwe rządy prawa, gdzie praworządny obywatel (słynne i dumne pojęcie law abiding citizen) nie boi się państwa i funkcjonariuszy, a bandyta boi się… wszystkiego i wszystkich, począwszy od policjanta, a skończywszy na sympatycznej staruszce z pompką, gotowej po charakterystycznym dźwięku „klik, klik” posłać go na tamten świat. Konsekwencja jest też taka, że gdy w Paryżu atakują cywilów, cywile giną i to masowo. A w Teksasie, gdzie broń przy pasie ma każdy? Tam muzułmanie też chcieli zrobić zamach – z tą różnicą, że nie doszli nawet do centrum handlowego, ponieważ po kilku krokach padli trupem. Ilość ofiar śmiertelnych po stronie lokalnej społeczności wyniosła: 0.
Bez nakreślenia tego tła nie sposób w ogóle mówić o prawie własności. Jak powtarza przytaczany wyżej Cejrowski, gdy kupujesz działkę w USA, to stajesz się właścicielem „stożka do jądra ziemi” i wszystkiego, co się w nim znajduje, łącznie ze złożami naturalnymi. Stąd krajobraz arizońskiej czy teksańskiej prerii poprzetykany wahadłami pompującymi ropę na prywatnych działkach, do których co jakiś przyjeżdża cysterna Shella, a koncern chętnie płaci za to, co obywatel wydobył.
Obowiązkiem władzy jest dbanie o dobro wspólne
Zgodnie z Bożym planem obowiązkiem władzy jest dbanie o dobro wspólne. Ma to swoje konkretne wymiary, dzięki którym możemy odróżnić rząd sprawiedliwy od tyranii. Ochrona rodziny i własności, bronienie dzieci przed demoralizacją, a współcześnie szczególne znaczenie zyskuje ochrona życia poczętego – to podstawowe zadania każdego rządu. Pan Bóg nie może błogosławić państwu, które w majestacie prawa zezwala na genocyd mordów prenatalnych.
W mojej rozmowie na antenie PCh24 TV z dr. Wojciechem Golonką z „Do Rzeczy” padły ważne słowa na temat tego, że to na ile rząd dba o dobro wspólne, przekłada się bezpośrednio na to, czy państwo i ojczyzna pokrywają się w sercach obywateli. Natomiast rząd, który sprzeniewierza się dobru wspólnemu, zaczyna tracić identyfikację sprawiedliwej władzy i przeradza się w tyranię. W tamtej rozmowie kontekstem był obowiązek „daniny krwi” na wypadek wojny, a konkretniej pytanie, czy rząd niesprawiedliwy ma legitymację do tego, by wysyłać obywateli na śmierć?
A teraz przenieśmy się znów do Teksasu. Nie wiem, czy Państwo wiedzą, że niegodziwość i narzędzie inwigilacji, jakim jest pobieranie podatku dochodowego jest tam zakazane konstytucyjnie. Oznacza to, że władca, który zechciałby pobrać podatek dochodowy, stałby się kryminalistą i mógłby zgodnie z prawem być obalony przez obywateli przy użyciu broni, którą posiadają i noszą zgodnie, jak są przekonani, z danym od Boga prawem (God given law).
Podobnie podatku dochodowego nie płaci się na Florydzie i w pięciu innych stanach. Kolejne dziesięć, plus Dystrykt Kolumbii, płaci niewielki ryczałt. W pozostałych istnieje podatek dochodowy, który w najbardziej socjalistycznych stanach, w Kalifornii i w Nowym Jorku, osiąga niewyobrażalny dla większości Amerykanów pułap – odpowiednio 13 i 11 procent. Poza tym są to cyfry w granicach od 3 do 6 procent, a w kilku innych lewicowych stanach osiągają one maksymalny wymiar 7-9 procent. Fakt to powszechnie znany, że przedsiębiorcy z liberalnych stanów coraz częściej uciekają do Teksasu i innych stanów z normalnymi warunkami do rozwijania działalności i co za tym idzie – zapewnienia godnego bytu rodzinie.
Jeżeli dodamy do tego zdecydowane kroki podejmowane przez konserwatywne stany na rzecz ochrony życia poczętego i delegalizacji tzw. reżimu sanitarnego (łącznie z zakazem lockdownów, segregacji i maskowania dzieci), to zaczyna się wyłaniać obraz, w którym faktycznie można doszukiwać się jedności państwa i ojczyzny. W licznych stanach już teraz – pomimo ciągłej ofensywy rządu „dobrego katolika” Bidena – z sukcesem ograniczają aborcję lub nawet prawie całkowicie ją eliminują (jak w Kentucky, gdzie nowe przepisy spowodowały właśnie zamknięcie ostatnich dwóch „klinik” aborcyjnych). Greg Abbott z wyprzedzeniem podpisał ustawę całkowicie i bez wyjątków zabraniającą dzieciobójstwa, która wejdzie w życie, o ile czerwcowy wyrok Sądu Najwyższego – jak spodziewają się obie strony sporu – odwróci precedens Roe vs. Wade, który w 1973 roku zalegalizował aborcję w USA.
Wystarczy zresztą popatrzyć na sylwetki konserwatywnych republikańskich gubernatorów, którzy wychowali się na opasanych przez Bible Belt ranczach Ameryki, służyli w wojsku i prowadzili prywatne biznesy, zanim doszli do władzy. Katolik Ron DeSantis z Florydy, katolik Greg Abbott z Teksasu, katolik Mike DeWine z Ohio, katolik Pete Ricketts z Nevady, Kristi Noem z Dakoty Południowej, Kay Ivey z Alabamy, Kevin Stitt z Oklahomy, Glenn Youngkin z Wirginii – to najbardziej znani włodarze stanów, którzy dali się poznać jako prawdziwi przedstawiciele narodu i orędownicy najbardziej niewinnych i zagrożonych Amerykanów – tych nienarodzonych.
Przeglądając ten krajobraz ustrojowy Stanów Zjednoczonych można odnieść wrażenie, że istnieje tam realna (a nie tylko historyczno-kulturowa) nadrzędna świętość – dobro wspólne – za którą warto oddać życie i w imię której sprawiedliwa władza ma prawo wzywać obywateli pod broń. Choćby na wypadek drugiej wojny secesyjnej przeciwko tyranom z Waszyngtonu…
Filip Obara