Najbardziej zaskakującym zwrotem kończącej się kampanii wyborczej jest wolta Zjednoczonej Prawicy, która z partii proimigranckiej przedzierżgnęła się w ugrupowanie radykalnie antyimigranckie. Największą niewiadomą z kolei pozostaje Konfederacja, a naiwniakiem – Trzecia Droga. Co jeszcze działo się w kończącej się właśnie kampanii wyborczej? I czyj wyborczy sukces może być dla nas największym zagrożeniem?
Największa wolta
To wspomniane już przepoczwarzenie się rządzącej koalicji w radykalnie antyimigrancką siłę. Z niemałą pomocą Unii Europejskiej, Jarosław Kaczyński udał się do lodówki, wyjął z niej kotlet usmażony w 2015 roku (hasła antyimigranckie), zdrapał zeń zielony nalot i odgrzał, serwując go kolejny raz wyborcom. Realia są jakie są: PiS to jedna z najbardziej proimigranckich partii, jakie dotąd rządziły w Polsce. Wystarczy przyjrzeć się statystykom napływu migracji zarobkowej do naszego kraju w ostatnich kilku latach. Ich radykalny wzrost jest aż nader widoczny.
Wesprzyj nas już teraz!
Samo sprowadzanie do Polski migrantów niekoniecznie musi być błędem, choć co do zasady rosnąca liczba mniejszości narodowych zawsze powoduje społeczne konflikty lub co najmniej uzasadnione niepokoje. Największe problemy pojawiają się jednak wtedy, gdy proceder ów odbywa się bez ładu i składu. W Polsce co prawda nie jest to jeszcze – bo tego oczekuje od nas Bruksela – przyjmowanie nielegalnych imigrantów na tzw. socjał, ale odbywa się w zasadzie na dość podobnej, bo równie nieprzemyślanej, zasadzie. Przykładem tego nieładu w polityce migracyjnej rządu Morawieckiego niech będzie przypadek Gruzinów, którzy, choć uchodzą za jedną z najbardziej kryminogennych grup imigrantów, nadal są dość chętnie sprowadzani do Polski. W dodatku obejmuje ich uproszczona procedura zatrudnienia co oznacza po prostu przyznanie tej mniejszości dodatkowej preferencji. Owszem, mówimy w tym przypadku o migracji pracowniczej, ale to nie oznacza, że znikają problemy z integrowaniem się przybyszów ze społecznościami lokalnymi.
Mimo to temat migracji spadł PiS z nieba, choć nie od samego początku politykom Zjednoczonej Prawicy było tak wesoło, jak obecnie. Bo gdy wybuchła afera wizowa, demaskująca korupcję w obozie władzy przy wydawaniu wiz dla migrantów, rządząca koalicja mogła zostać ugotowana i stracić co najmniej kilka procent w sondażach. Wtedy właśnie, kiedy wydawało się, że opozycja poczuła krew, jakby spod ziemi wyrosła Agnieszka Holland ze swoim filmem „Zielona granica” atakując to, czego akurat bronić należy czyli utrzymywanie szczelności granicy polsko-białoruskiej. Czy jest ona faktycznie tak pilnie strzeżona, jak przekonuje rząd, to inna sprawa, ale co do zasady nie można mieć wątpliwości: trwa tam wojna hybrydowa przeciwko Polsce i tylko konsekwentne postępowanie Straży Granicznej i wojska może zapewnić nam bezpieczeństwo.
Stąd film Holland, który wpisuje się w narrację o brutalnej i nieludzkiej Straży Granicznej snutą przez Stuhrów, Ostaszewskie i inne Ochojskie, stał się dla PiS wielką szansą. To piłka wystawiona idealnie to mocnego strzału prosto w okienko bramki polityków Koalicji Obywatelskiej, którzy – chcąc nie chcąc – jakoś starali się wybrnąć z całej tej celebryckiej hucpy. Wszystko jednak bez skutku. I choć media rzucały różne koła ratunkowe, sprawa była przegrana. Pani Holland zapewne będzie zapewne odwiedzała Tuska w niejednym koszmarze, wszak wiele wskazuje na to, że gdyby nie ten film, konfrontacja pomiędzy władzą a opozycją byłaby bardziej wyrównana.
W dodatku kiedy PR święci tryumfy, cierpi zdrowy rozsądek. Dyskusja o polityce migracyjnej została bowiem sprowadzona wyłącznie do kwestii gwałtów i rozbojów jakich mają dopuszczać się legalni lub nielegalni migranci w niektórych miastach Europy. Straszenie takimi obrazkami – nie kwestionuję rzecz jasna ich autentyczności – przez hunwejbinów politycznych w rodzaju Dominika Tarczyńskiego nie zastąpi debaty o tym, jaką politykę wobec migrantów powinna przyjąć Polska.
Najgłupsza kampania
Nie mam wątpliwości, że taką prowadzi Koalicja Obywatelska. Skupione na własnych obsesjach ideologicznych ugrupowanie Donalda Tuska, nadal niczego nie rozumie z tego, jakim krajem jest Polska i czym żyje przeciętny Polak. Wydaje się, że politycy największej partii opozycyjnej pobieżnie czytają sondaże, po czym idą w długą, zadręczając wyborców lewicowym gderaniem, które w gruncie rzeczy nie działa niemal na nikogo, poza niektórymi wyborcami skupionymi w wielkich miastach.
Na początku wydawało się, że Donald Tusk zrozumiał podstawowe błędy popełniane przez Platformę, wszak wracał do kraju jako mędrzec i wybawiciel, zostawiwszy przed laty stolec szefa rządu dla niemieckiej synekury. Całował chleb, wykonywał znak krzyża, starał się w jakiś sposób pokazać, że jednak hołduje ludowym tradycjom, co oczywiście było mało wiarygodną woltą, ale jednak wskazywało, że lider opozycji dokonuje autorefleksji i usiłuje skierować partię na inne tory. Nie wiem czy finalnie zdecydowała odraza do tego, co konserwatywne i tradycyjne czy też presja środowisk lewicowych, ale KO poprowadziła kampanię, jak zawsze: pozycjonując się jako nowoczesna partia lewicowa z silnym, konformistycznym centrum. Brakuje tu zrozumienia głębszych procesów społecznych, osadzenia w zakorzenionych w Polakach wartościach i kulturowej ciągłości. Jest dokładnie tak, jak gdyby Tusk uwierzył, że jest cudotwórcą i kiedy tylko pojawi się w Polsce to raz dotknąwszy Platformy zamieni ją w złoto.
Niedawna debata w TVP potwierdziła to, co widać od dawna: Gdańszczanin nie ma już tej ikry ani słuchu społecznego. W dodatku pada ofiarą strategii, którą obrał w 2007 roku, czyli prowadzenia PO lewym skrzydłem. Tym samym PiS okazał się o wiele sprytniejszy: zrezygnował wszak z radykalnej postsmoleńskiej polityki tożsamościowej i poszerzył strategię o patriotyczną orientację, znacznie bardziej inkluzywną niż opowieść o zamachu na prezydencki samolot. To, wraz z dodatkami socjalnymi uzasadnianymi potrzebą przywracania godności, pozwoliło skonsolidować wspólnotę, poruszyć w Polakach republikański nerw i odpowiedzieć na potrzebę identyfikacji. Tak prowadzi się politykę na głębokich procesach socjologicznych. Tusk natomiast, niczym najlepszy pozer, wpadł do Warszawy prosto z Brukseli i zawołał: siema mordeczki, przynoszę wam euro, wolną aborcję, homozwiązki i fajną Polskę.
Nie, to się nie mogło udać.
Największa niewiadoma
Zdecydowanie Konfederacja. Szczerze o jej problemie powiedział Przemysław Wipler w niedawnym wywiadzie udzielonym portalowi „Gazety Wyborczej”. Przyznał tam wprost: wyborcy Konfy to w połowie progresywni libertarianie, zwolennicy aborcji i innych, lewackich nowinek. Potwierdził tym samym obawy, które wielu obserwatorów sygnalizowało już dawno temu: wyborcze zaplecze tej partii różni się fundamentalnie od mentalu jej polityków. Odczuwa to zapewne wielu konserwatystów nawet wówczas, gdy wypowiadają się bardzo konserwatywni liderzy tego ugrupowanie. Doprawdy, mogą bardzo rozboleć żeby, gdy Krzysztof Bosak kluczy w kwestiach ideologicznych, podkreślając za każdym razem, że „nie są to najważniejsze problemy”. No, dla niego może nie, ale są tacy, dla których sprawa zabijania nienarodzonych dzieci to priorytet.
Nie twierdzę, że Konfederacja stała się dzisiaj ugrupowaniem lewicowym, lecz jeśli zwycięży w niej pragmatyzm i chęć maksymalizacji poparcia, z czasem będzie skazana łowić w liberalnym elektoracie, w ławicach pełnych skrajnych nihilistów aksjologicznych i społecznych. Dzisiaj wydaje się to niewiarygodne, wszak przecież Sławomir Mentzen to konserwatywny liberał, a towarzyszą mu wyraziści ideowo wspomniany Bosak czy chwilowo schowany do mitycznej komórki pod schodami Grzegorz Braun. Pamiętajmy jednak, że wiele lat temu także PO uchodziła za partię konserwatywną, gotową bronić wartości chrześcijańskich.
Zasadne jest zatem, by zapytać wprost: jak wiele Konfederacja jest w stanie poświęcić dla zdobycia obecnych wyborców ugrupowania Tuska czy Hołowni?
Warto w tym miejscu odnotować jeszcze jedno ugrupowanie, które zdaje się być dzisiaj bardziej konfederackie niż Konfederacja – to Polska Jest Jedna Rafała Piecha, powstała na fali niezadowolenia społecznego w związku z pandemicznymi restrykcjami. Mocno odwołująca się do katolicyzmu partia otarła się o rejestrację ogólnopolskiego komitetu i – kto wie? – może już w wyborach do europarlamentu będzie stanowić nie tylko nową jakość, ale też przypomni konfederatom o ich korzeniach, konkurując z nimi o ideowego wyborcę.
Największy naiwniak
To, rzecz jasna, Trzecia Droga czyli koalicja partii Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza. Pomysł wydawał się pozornie dość błyskotliwy: zespolimy ludowy PSL z pozującą na nowoczesne ugrupowanie Polską 2050. Wrzucimy te składniki do kotła, doprawimy odrobiną lewicowego pieprzu i szczyptą konserwatywnej soli, z czego wyjdzie nam wysokonasycony roztwór.
Okazało się jednak, jak to z genialnymi pomysłami bywa, że sprawy wcale nie są tak proste. Szybko ujawnił się bowiem konflikt serologiczny pomiędzy obydwami panami. Łączy ich jedno – poszukują wąskiej drogi do parlamentu pomiędzy PiS-em a KO, ale dzieli już znacznie więcej. Wyraźnie zgaszony przez „chłopów” Hołownia mniej krzyczy na temat walki z ociepleniem klimatu – swoją drogą wygląda na to, że „zagłada klimatyczna” nie jest tak groźna, skoro można o niej zapomnieć w zamian za sejmowy mandat – a Kosiniak-Kamysz pozwolił się trochę zliberalizować światopoglądowo, przyzwalając partnerowi na optowanie za moralnie szkodliwym postulatem referendum aborcyjnego.
Poza tym, rzecz jasna, obydwaj panowie chcą finansować in vitro z pieniędzy podatników, a poglądy Hołowni w sprawie związków partnerskich też są doskonale znane i raczej odległe od tradycyjnej perspektywy chrześcijańskiej, nadal mocno zakorzenionej w mniejszych miejscowościach.
No dobrze, mamy więc dziwny miszmasz ideowy, ale gdzie tu naiwność? Oczywiście w samym technicznym pomyśle koalicji, bo jeśli ktokolwiek uwierzył, że przekroczenie progu 8 procent to pestka dla takiego dziwnego tworu jak Trzecia Droga, musiał być wielkim optymistą. U źródła całego porozumienia leży najpewniej – jak to w polityce – wzajemna nieufność między „Władkiem” a „Szymonem”, wszak start z jednej listy wymagałby albo tworzenia nowej partii albo podpięcia jednego ugrupowania pod drugie. Najbardziej prawdopodobna druga z opcji mogłaby się skończyć tragicznie dla partii wasalnej, czego uczy przykład Zjednoczonej Prawicy, w której to koalicji PiS zapamiętale batoży swoich koalicjantów blokadą wypłaty dotacji z budżetu państwa.
Być może jednak, skoro panowie Hołownia i Kamysz są tak „fajnymi” kolegami i robią razem tak „fajne” rzeczy, udałoby im się znaleźć jakąś inną formułę porozumienia, by ten próg obniżyć. Niestety, chyba jednak z ich sojusz nie jest tak doskonały, jak zdają się co i rusz udowadniać. Stąd wejście do parlamentu Trzeciej Drogi nadal stoi pod znakiem zapytania. Dodajmy od razu, że trudno przy tym zdobyć się na wielkie akty żalu.
Najbardziej niebezpieczni
I na koniec warto zwrócić uwagę na Lewicę, która – trochę niezauważenie, wszak wrogiem dla większość konserwatystów stała się silna i postępowa KO – odbudowuje się po latach chłodnych i głodnych. Poparcie dla niej oscyluje wokół 10-11 proc. co jest wynikiem całkiem przyzwoitym, jak na partię którą wielokrotnie chowano już do grobu.
Lewicy udało się znaleźć istotną niszę. Z jednej strony stale jeszcze konstytuuje ją postpeerelowski sentyment wiernych pogrobowców „jedynie słusznej partii”, z drugiej prosocjalna i antykapitalistyczna twarz „nowej lewicy”, której liderem swego czasu stał się Adrian Zandberg.
Można się śmiać z dubów smalonych powtarzanych jak mantrę przez socjalistów, ale jednego im odmówić nie można: sprytnie żonglują akcentami, chowają nieco w cień groźne ideologiczne zacietrzewienie, a eksponują hasła odpowiadające na potrzeby zniechęconych brakiem perspektyw młodych ludzi. Darmowe mieszkania, czterodniowy dzień pracy, urlop macierzyński czy chorobowy pokrywany z wypłacanym pełnym wynagrodzeniem, refundowanie opieki psychologicznej – te postulaty sprytnie przykrywają ideologiczne spory, a przecież za nimi jak za tarczą ukrywa się grupa ludzi gotowa zabijać nienarodzone dzieci, eliminować zastrzykiem starców czy redefiniować instytucję małżeństwa.
W tym sensie prosocjalne działania Prawa i Sprawiedliwości w jakimś sensie kanalizują gniew społeczny mogący stać się paliwem dla Lewicy. Kilka dni temu w debacie TVP widzieliśmy Joannę Scheuring-Wielgus, która całkiem uroczo i sympatycznie argumentowała za konkretnymi postulatami socjalnymi Lewicy. Zapewne wielu widzów mogło poczuć do niej wówczas swego rodzaju sympatię, zapominając, że ledwie dwa lata temu to ona brutalnie zakłócała spokój katolików, pragnących w świątyni złożyć ofiarę eucharystyczną. Profanowała w imię odrażającego postulatu mordowania chorych nienarodzonych dzieci. To zestawienie obrazuje najlepiej czym w istocie jest nowa lewicowość zmutowanego SLD. To ledwie sympatyczna wizja obietnic socjalnych, za którymi kryją się mroczne i bardzo groźne idee.
Można skwitować to tylko w jeden sposób: Boże, chroń nas przed Lewicą. I lewicą w ogóle.
Tomasz Figura
W tych sprawach nie ma miejsca na kompromis! Zobacz „Vademecum wyborcze katolika” wydane przez KEP