„Krwawa Niedziela” 11 lipca 1943 roku to jedna z najboleśniejszych dat naszej najnowszej historii. Dzisiaj jesteśmy przekonywani, że w imię wspólnego oporu przeciwko rosyjskiej ekspansji powinniśmy o niej zapomnieć. Czy da się jednak urzędowo i na skróty „zadekretować” przyjaźń bez dbałości o wciąż żywą, tragiczną i nierozliczoną przeszłość?
Pomiędzy lutym 1943 a wiosną 1945 roku śmierć z rąk ukraińskich nacjonalistów poniosło ogółem około 100 tysięcy naszych rodaków z Wołynia, Galicji Wschodniej i lubelszczyzny. Godnego pochówku doczekało się zaledwie 5 procent ofiar zamordowanych często w skrajnie sadystyczny sposób. Przytłaczająca większość spoczęła w bezimiennych zbiorowych grobach. Miejsca po spalonych wsiach, w których żyli, porosły trawy i drzewa.
Od szeregu lat władze w Kijowie blokują prace ekshumacyjne. To zupełnie kuriozalna sprawa. Mimo, że nie jesteśmy z Ukrainą w formalnym konflikcie, a od 2014 roku jako państwo wspieramy ją jednoznacznie w jej zmaganiach z Rosją, nie mamy prawa wydobyć i godnie pochować ciał Polaków, którzy zginęli na Kresach dawnej Rzeczypospolitej.
Wesprzyj nas już teraz!
Formalnie od sześciu lat 11 lipca, a więc w rocznicę kulminacji mordów, obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci ofiar ludobójstwa dokonanego przez banderowców. Jednak w ślad za sejmową uchwałą i symbolicznym aktem oraz drobnymi gestami najwyższych urzędników państwa nie poszły realne działania zmierzające do uczynienia zadość temu, czego domaga się sprawiedliwość.
Władze RP nie żądają zdecydowanie rozliczenia się przez sąsiednie państwo z historycznej winy wobec Polaków. Nie domagają się także tego, by umożliwiono nam w godny sposób pochować ofiary. Nie chodzi tylko o to, że Ukraina jest obecnie w stanie wojny obronnej. Przymykanie oczu na oficjalny kult nacjonalistów, którzy za swych śmiertelnych wrogów uznali Lachów, „przyświeca” – podkreślmy: brudnym, ciemnym światłem – polityce władz RP od lat.
Równolegle trwają intensywne próby urzędowego dekretowania przyjaźni polsko-ukraińskiej. Nasi rodacy z właściwą sobie empatią i nadzwyczajną zdolnością do mobilizacji, „w trybie doraźnym” od niemal pół roku wspierają na różne sposoby sąsiadów zbiegłych przed działaniami wojennymi. „Po polsku”, czyli z odruchu serca, bez oglądania się na koszty i konsekwencje. Władze dają zaś kolejne sygnały, że gwałtowna i olbrzymia imigracja ma charakter trwały a wielu uchodźców stanie się po prostu… przesiedleńcami. Rządzący zaskakują bezprecedensową hojnością, sypiąc miliardami „wydrukowanych” złotówek, oddając Ukrainie na przykład ciężki sprzęt wojskowy z zasobów polskiej armii, karetki, wozy strażackie… Wysocy urzędnicy w wywiadach co raz błyszczą określeniami sugerującymi, że to my „jesteśmy na wojnie”. Coraz częściej opinia publiczna częstowana jest „balonami próbnymi” w postaci sugestii o wspólnym państwie federacyjnym. Media fundują nam nieustający „festiwal” ukraiński, który niewiele tylko ustępuje natężeniu propagandy covidowej z lat 2020–2021.
Nawet jednak doceniając siłę i totalny wpływ mediów, można śmiało ocenić, że w obecnych realiach próby wmówienia nam tej wielkiej miłości do „bratniej nacji” zakończą się klęską. Zachowując wszelkie proporcje – podobnie jak miało to miejsce w czasach sowieckiej powojennej okupacji naszego kraju. Polacy nigdy nie pokochali Związku Sowieckiego, bo zawsze był on naszym wrogiem, a bardzo długo okupantem. Nie pokochają też Ukrainy, jeśli ta nie zdobędzie się na historyczną refleksję i nie zrewiduje probanderowskiego sentymentu, który determinuje jej politykę. Czy to w ogóle możliwe? Na razie nic na to nie wskazuje, czego kolejny dobitny dowód otrzymaliśmy ostatnio w postaci wywiadu ambasadora Kijowa w stolicy Niemiec. Andrij Melnyk najpierw zastrzegł, że jako przedstawiciel swego państwa „nie ma własnych poglądów”, a następnie relatywizował banderowskie zbrodnie. Czy to zwiastun dobrych relacji dwóch narodów?
W 2016 roku miał premierę film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego. Film oparty na książkach Stanisława Srokowskiego i wspomnieniach innych świadków rzezi sprawił, że reżyser stał się na chwilę bohaterem dla części tak zwanej prawicowej opinii publicznej. Wielu komentatorów zapomniało, że zazwyczaj ukazuje on Polskę w jak najgorszym świetle. Nie przypisywano mu jednak raczej kremlowskich inspiracji, choć w oczywisty sposób konflikt między Polską a Ukrainą jest na rękę putinowskiej Rosji dążącej do odtworzenia strefy wpływów Związku Sowieckiego.
Lutowy atak Rosji przeniósł jednak antypolską „pedagogikę wstydu” na wyższy poziom. Wszelkie wezwania do oparcia wzajemnych relacji z Ukrainą na historycznej prawdzie tłumione są obelgami na poziomie „ruskich onuc”. Przykładów jest wiele, przytoczyć warto przynajmniej jedną symptomatyczną sytuację. Kiedy kilka dni temu podczas pucharowego meczu piłkarskiego zwolennicy Pogoni Szczecin zaprezentowali na trybunach niewielki transparent „Wołyń 1943 pamiętamy”, ukraińskie media od razu uruchomiły narrację przekonującą, że to „prowokacja na korzyść Rosji”. „Polscy kibice wywiesili transparent. W Ukrainie aż huczy” – pisał sportowy dział Wirtualnej Polski. Artykuł uczciwie oddał kontekst historycznej daty. Autor zacytował też charakterystyczny probanderowski przekaz, z jakim stykamy się na co dzień także w tutejszych mediach. „Ukraińscy kibice są zdumieni, dlaczego Polacy, którzy teraz tak wiele robią dla Ukraińców, organizują prowokacje, które trafiają w ręce rosyjskich propagandystów” – napisał portal. Zabrakło, niestety refleksji, że środowiska narodowe nad Wisłą upamiętniają Wołyń co roku w okolicach 11 lipca – także na masowych imprezach – i prawdopodobnie będą robić tak nadal. Oczywisty patriotyczny odruch potraktowany jednak został w kategoriach prowokacji.
Tymczasem pamięć o zbrodni wołyńskiej jest równie ważna jak o katyńskiej. W obydwu przypadkach wrogom chodziło o walkę z Polską jako taką. Sowiecka Rosja dążyła do trwałego podporządkowania sobie Rzeczypospolitej i uderzyła w państwowe elity. Ukraińscy nacjonaliści chcieli wykorzenić z Kresów wszelkie ślady polskości.
Jednak wojenny kontekst nie jest w stanie niczego zmienić w kwestii pamięci o Wołyniu. Szacunek dla zmarłych stanowi nieodłączną część cywilizacji, która nas zbudowała. Jest chociażby jednym z wielu istotnych elementów odróżniających naszą kulturę od azjatyckiej dziczy. Czy przypominanie o tragedii dziesiątek tysięcy naszych rodaków, upominanie się o groby dla nich może być przeszkodą w stosunkach z Ukraińcami, którzy przyjeżdżają do Polski już nie tysiącami a milionami? Być może, ale wydaje się, że to w mniejszym stopniu jest nasz problem a w większym naszych sąsiadów. Ludzie, którzy wybrali akurat nasz kraj jako miejsce wojennego schronienia, zwłaszcza jeśli zamierzają pozostać tu na dłużej, muszą zaakceptować polską perspektywę wspólnej tragicznej historii. Bez jej uczciwego wyjaśnienia, przyznania się do winy, rewizji banderowskiego (czyli nieuchronnie antypolskiego) sentymentu, nie ma mowy o żadnym współistnieniu, chociażby „przyjaźń” została wpisana rękami polityków nawet do konstytucji obydwu państw. Prędzej czy później wrzód nierozliczonej zbrodni wybuchnie wzajemną nienawiścią. Nie dlatego, że nie potrafimy wybaczać. Powodem będzie obrana przez polityczne elity „droga na skróty”.
Roman Motoła