Nazywany jest świętym niepodzielonego Kościoła, bo od wieków czczony był zarówno przez katolików, jak i przez prawosławnych i protestantów. Powszechnie uznawany jest również za swoistą ikonę działalności dobroczynnej – świadczonego bliźnim miłosierdzia. „Święty Marcinie, dokonujący cudów w imię Boże, módl się za nami” – brzmi jedno z wezwań Litanii do Świętego Marcina.
Wszystko zaczęło się we francuskim Amiens, kiedy młody Marcin napotkał na swojej drodze nagiego, trzęsącego się z zimna żebraka… Działo się to w pierwszej połowie IV wieku po Chrystusie, w czasach kiedy znaczna część Europy wchodziła w skład Cesarstwa Rzymskiego.
Marcin był wtedy rzymskim żołnierzem, oficerem doborowej jazdy. Pewnej zimowej, bardzo mroźnej nocy patrolował ulice miasteczka. W miejskiej bramie natknął się na nagiego biedaka. „Podczas gdy tamten błagał przechodniów, aby się nad nim zlitowali, lecz wszyscy omijali biedaka, pojął mąż przepełniony Bogiem, iż skoro inni nie okazali miłosierdzia, ów żebrak jemu był przeznaczony”1 – opisywał jeszcze za życia Marcina jego najznamienitszy biograf i uczeń Sulpicjusz Sewer. Młody żołnierz „nie miał nic oprócz płaszcza wojskowego, w który był ubrany, resztę bowiem swoich rzeczy zużył już na podobne cele. Dobywszy zatem miecza, który miał przypasany, rozciął płaszcz na połowy i jedną część podarował biedakowi, w drugą zaś znów się przyodział. Tymczasem niektórzy ze stojących dokoła zaczęli się śmiać, gdyż w obciętym płaszczu wyglądał śmiesznie; wielu jednak, mających trochę zdrowego rozsądku, wzdychało głęboko dlatego, że sami nic podobnego nie uczynili: zwłaszcza iż więcej posiadając, mogliby przyodziać biedaka bez uszczerbku dla własnego ubrania”.
Wesprzyj nas już teraz!
W nocy, gdy Marcin ułożył się już na spoczynek, „ujrzał Chrystusa przyodzianego w połowę swego żołnierskiego płaszcza, którym okrył biedaka. Usłyszał polecenie, aby bardzo dokładnie przyjrzał się Panu i rozpoznał szatę, którą podarował. Następnie usłyszał Jezusa mówiącego wyraźnym głosem do wielkiej rzeszy stojących wokół aniołów: «Marcin, choć jest dopiero katechumenem, okrył Mnie tą szatą»” – pisał dalej Sulpicjusz Sewer i komentował: „Zaprawdę, Pan pomny na swoje słowa, które wcześniej wypowiedział: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili, wyznał, że to On sam został przyodziany w tym biedaku, a dla potwierdzenia świadectwa tak szlachetnego uczynku zechciał ukazać się w tym samym stroju, który otrzymał ów żebrak” (Żywot…, 3,1–4).
Według współczesnych ustaleń oficerski płaszcz Marcina był najprawdopodobniej białą chlamydą (chlamys), a biedak otrzymał od niego jedynie pół tego okrycia, bo zgodnie z ówczesnymi przepisami… tylko połowa należała do Marcina, a reszta była własnością wojska.
Z żołnierza biskup
Marcin – choć kojarzony jest z Francją – przyszedł na świat w Sabarii (Savarii) w Panonii na terenie dzisiejszych Węgier. Ziemia ta należała wówczas do Cesarstwa Rzymskiego. Jego ojciec był rzymskim oficerem i poganinem. Marcin jeszcze jako mały chłopiec przeprowadził się z rodziną do Pawii w północnej Italii, gdzie zaznajomił się z chrześcijanami i – wbrew woli rodziców – prawdopodobnie w wieku lat 12 został katechumenem. Dzieci weteranów wcielane były wówczas do cesarskiej armii i taki właśnie los spotkał także Marcina. Siedemnastolatek został oficerem – konnym gwardzistą w oddziałach ciężkozbrojnej doborowej jazdy stacjonującej w Amiens.
Jego biografowie są zgodni: nadawał się już wtedy bardziej do klasztoru. Był wzorem wszelkich chrześcijańskich cnót, tym, co sam posiadał, dzielił się ochoczo z biednymi.
Prawdopodobnie niedługo po słynnym spotkaniu z żebrakiem 18-letni, a może 20-letni Marcin przyjął chrzest święty. Około 356/357 roku przestał pełnić służbę wojskową, uważając – jak wielu innych chrześcijan w owych czasach – że wyznawca Chrystusa nie może przelewać ludzkiej krwi.
Po opuszczeniu armii Marcin powędrował do Poitiers (Pictavium), do podziwianego przez siebie wybitnego teologa, zażartego przeciwnika herezji ariańskiej biskupa, Świętego Hilarego z Poitiers. Został egzorcystą, misjonarzem i zasłynął wtedy jako założyciel pierwszego prawdziwego klasztoru – pustelni w Europie, a konkretnie w Liguge (monasterium Locociacum lub Locotigiacum). 4 lipca 371 roku Marcin – choć wcale tego nie chciał – został biskupem Tours.
Już w czasie pobytu w Liguge zasłynął jako cudotwórca. „Czynił on liczne cuda, dowodząc ludowi, że Syn Boży jest prawdziwym Bogiem, i zniweczył tym sposobem niewiarę pogan”2– pisał o Marcinie – w swojej Historii Franków
(I, 39) – Święty Grzegorz z Tours. Dziewiętnasty biskup Tours, jest też autorem m.in. czterech ksiąg Cudów św. Marcina. Opisał w nich ponad 200 cudownych Bożych interwencji wyproszonych za przyczyną swojego świętego poprzednika sprzed wieków. O Marcinowych cudach rozpisywał się także jego największy biograf Sulpicjusz Sewer – człowiek, bez którego o świętym nie wiedzielibyśmy prawie nic.
Wskrzeszał
Z większych cudów Sulpicjusz Sewer pisał o dwóch wskrzeszeniach dokonanych przez swojego bohatera jeszcze w klasztorze w Liguge. Pod nieobecność Marcina zmarł tam pewien katechumen – człowiek przygotowywany przezeń do przyjęcia sakramentu Chrztu Świętego. Po powrocie święty zabrał jego martwe ciało do celi i zrobił to, co w takich przypadkach czynili niegdyś biblijni prorocy Eliasz i Elizeusz: rozciągnął się na nim i modląc się gorąco, tchnął w martwe ciało nowe życie. Cud był ewidentny i niebywały. „Człowiek ów miał później zwyczaj opowiadać – pisał w Złotej legendzie bł. Jakub de Voragine – że zapadł już wyrok na niego, ale wtedy dwaj aniołowie zwrócili uwagę Sędziemu, że to jest ten człowiek, za którego modli się Święty Marcin. Sędzia wtedy rozkazał tym aniołom odprowadzić go i oddać żywego Świętemu Marcinowi”3. Nie było to jedyne wskrzeszenie, jakiego święty dokonał. Za jego przyczyną do życia powrócony został samobójca, który się powiesił. Innym razem – już jako biskup – w obecności „nieprzeliczonego tłumu pogan” wskrzesił pewnego chłopca na prośbę jego zrozpaczonej matki. Ten drugi cud wywarł tak wielkie wrażenie na poganach, że wielu nawróciło się wtedy do prawdziwego, jedynego Boga.
Uzdrawiał
„Była w nim tak potężna łaska uzdrawiania, że prawie każdy chory, który zbliżył się do niego, natychmiast zostawał uzdrowiony”4 – pisał Sulpicjusz Sewer (Żywot, 16,1). W Trewirze Marcin uzdrowił cierpiącą na paraliż dziewczynkę, w Chartres niemą od urodzenia dwunastoletnią dziewczynkę, uratował także śmiertelnie ukąszonego przez węża chłopca. Kiedy w Paryżu spotkał trędowatego, nie zachował się jednak tak jak wszyscy inni, którzy ze strachem od niego uciekali, wręcz przeciwnie – „ucałował go i pobłogosławił”, a ten… od razu wyzdrowiał. Niektórym do uzdrowienia wystarczyła sama rzecz należąca do Marcina – skrawek jego odzienia czy list.
Nawracał
W czasach, kiedy Marcin pełnił swoją biskupią posługę, wielu ludzi czciło jeszcze pogańskie bóstwa, kultem otaczano słońce, kamienie, drzewa i różnorakie monstra przedstawiające siły przyrody. Biskup zawzięcie z tym walczył, a Pan Bóg swoimi cudami wydatnie go w tych działaniach wspierał. Sewer opisywał, jak to pewnego dnia Marcin zniszczył pogańską świątynię, a potem zabrał się do wycinania otaczanej zabobonnym kultem „świętej” sosny. Poganie lamentowali, panikowali i pomstowali, a co bardziej krewcy chcieli pewnie nawet użyć siły. Marcin – były żołnierz – nie dał się jednak tak łatwo zastraszyć, a kiedy pewien pogański zuchwalec wyzwał go na swoistą próbę, odważnie stanął w miejscu, w którym – według wszelkiego prawdopodobieństwa – miało to drzewo upaść. I kiedy poganie zacierali już ręce, że ich bóstwa tym razem na pewno już się definitywnie z Marcinem rozprawią, biskup uniósł dłoń, uczynił znak krzyża, a chylące się już ku upadkowi „święte drzewo jakby siłą wichru porwane” obaliło się w przeciwną stronę. Zabobonni wieśniacy, i ci, którzy nakłonili go do takiej próby, sami ledwo co uszli z życiem i… nawrócili się.
Z niektórymi zatwardziałymi poganami nie szło mu jednak tak łatwo. Przy burzeniu niektórych świątyń, pomagali mu aniołowie. Choć zdarzało się, że poganie w obronie swoich bożków próbowali go zgładzić, moc Boża sprawiała, że żaden z nich nie był w stanie tego uczynić, bowiem, jak pisał Sewer „broń bywała mu wytrącana z ręki i znikała”.
Egzorcyzmował
Biskup z Tours musiał również często walczyć z panoszącymi się wszędzie złymi mocami. Będąc niezwykle pokornym kapłanem, dał się poznać jako skuteczny egzorcysta. Posiadł też specjalną zdolność rozpoznawania diabłów. Zdarzyło się bowiem, że pewnego dnia szatan ukazał mu się w postaci pogodnego, wesołego króla. Ubrany był iście po królewsku – na jego głowie lśnił diadem ze złota i szlachetnych kamieni, a stopy obute były w złote trzewiczki.
„Poznaj, Marcinie, Tego, którego czcisz: ja bowiem jestem Chrystus, który zejdzie na ziemię! Najpierw jednak chciałem objawić się tobie” – stwierdziło diablisko i myślało pewnie, że Marcin da się na jego sztuczki nabrać. Przeliczyło się. Gdy Marcin milczał, „król” zaczął nalegać, by uwierzył, że jest Chrystusem. Biskup wyjaśnił mu, że Jezus nie zapowiedział, że przyjdzie w purpurze i błyszczącej koronie, a on nie uwierzy, dopóki nie ujrzy Chrystusa w postaci, w jakiej został on umęczony, mając na sobie ślady krzyża. Słysząc te słowa, diabeł zniknął, a jedynym śladem jego obecności był… nieznośny smród.
Dzięki Marcinowi wielu opętanych pozbyło się dręczących ich szatańskich „pasożytów”, a pewnego dnia wypędził złego ducha także z… krowy. Zwierzę srożyło się po okolicy, wściekle bodąc wszystkich, którzy nawinęli jej się pod rogi. Marcin rozkazał szatanowi z niej wyjść. Po wypowiedzeniu egzorcyzmu krowa… padła do stóp Marcina, a potem posłusznie powróciła do stada.
Demaskował
Rozprawiając się z diabelskimi mocami i zabobonami Święty Marcin wprowadzał wszędzie kult Bożych świętych. W cudowny sposób zdobył m.in. relikwie Świętego Maurycego i męczenników z Legionu Tebańskiego (z ziemi w szwajcarskim St. Moritz wypływała krew a anioł miał przynieść mu naczynie do jej zebrania). Ze świętymi był zresztą za pan brat. Pewnego dnia jego uczniowie usłyszeli dobiegające z celi Marcina głosy. Biskup wyjawił im później w sekrecie, że odwiedzały go zmarłe kilka wieków wcześniej męczennice Święta Tekla i Święta Agnieszka oraz sama Najświętsza Panienka. Legendy głoszą, że któregoś dnia przyszli do Marcina także świeci apostołowie Piotr i Paweł.
Musiał jednak wciąż być czujny, bo szatan i tutaj starał się mataczyć. Zdarzyło się bowiem pewnego razu, że lud samorzutnie zaczął czcić jakiegoś rzekomego męczennika, a nawet – razem z poprzednimi biskupami – zbudował mu ołtarz. Marcinowi męczennik ten wydał się jednak wielce podejrzany – w żadnej „świętej” księdze nigdy o nim nie czytał, rozpytywał kapłanów i uczonych, ale oni też nic pewnego o nim nie wiedzieli. Biskup wpadł wtedy na pomysł, że zapyta o to… samego Boga. Stanął nad grobem owego człeka i poprosił, żeby Bóg objawił mu, kim on jest i w jaki sposób zasłużył sobie na cześć, jaką odbiera. Na skutki swej modlitwy nie musiał zbyt długo czekać. Po lewej stronie dostrzegł bowiem zjawę – „żałosny, straszliwy” cień. „Kim jesteś? Mów!” – rozkazał, a widziadło wyznało, że jest… rozbójnikiem zgładzonym za swoje zbrodnie. „Ładny mi męczennik” – pomyślał pewnie nasz święty, niezwłocznie nakazując zburzyć wystawiony zbójowi ołtarz, i zabronił oddawania mu czci.
Wstawiał się za swoim ludem
Marcin bronił swój lud nie tylko przed złymi mocami i fałszywym kultem, lecz także przed uciskającymi ich możnowładcami. Często wyprawiał się w takich sprawach do sprawujących władzę. Nie wszędzie jednak witano go z otwartymi ramionami. Tak było, kiedy pewnego dnia przybył do cesarza Walentyniana I. Cesarz, wiedząc, co się święci i nie mając zamiaru spełnić prośby biskupa, żadną miarą nie chciał dopuścić go przed swoje oblicze. Dzielnie sekundowała mu w tym oporze również jego żona – arianka. Marcin kilka razy próbował się do niego dostać , ale za każdym razem odprawiano go z kwitkiem. Przyszedł jednak w słusznej sprawie, zatem – jak to miał zawsze w zwyczaju – poprosił o pomoc Pana Boga. Włożył włosiennicę, posypał głowę popiołem i przez tydzień pościł. Po tygodniu ukazał mu się anioł. Posłaniec z nieba kazał mu iść do pałacu i – o cudzie! – wszystkie zamknięte dotąd na głucho drzwi stały przed nim teraz otworem. Biskup niezatrzymywany przez nikogo dotarł do cesarza. No, ale samo dotarcie to była przecież dopiero połowa sukcesu. I tu znów zaczęły się schody, bowiem rozgniewany władca w ogóle nie chciał z nim rozmawiać. Co więcej, nie oddał należnych biskupowi honorów. Według obowiązującej wówczas dworskiej etykiety powinien był bowiem wstać na jego powitanie. No i wtedy Pan Bóg sprawił kolejny cud, pokazując przy tym, że ma ogromne poczucie humoru. Bo oto nagle królewski tron… stanął w ogniu, parząc cesarza w tylną część ciała. Chcąc nie chcąc, Walentynian musiał wstać „jak oparzony”. Odczuwszy na sobie moc Bożą, władca skwapliwie spełnił wtedy życzenie Marcina. Ba, uczynił to nawet, zanim hierarcha zdążył je wypowiedzieć (!).
Dawał dobry przykład
Aparycję miał nasz biskup ponoć niezbyt pociągającą. Do tego odziewał się bardzo ubogo – nosił przybrudzone zgrzebne szaty i czarny płaszcz. Z tego powodu doznał kiedyś wielkiej przykrości. Pewnego dnia szedł drogą, kiedy nadjechał wóz wiozący poborców podatkowych. Z tymi – wiadomo – żartów nie ma. Konie przestraszyły się niezwykłego wędrowca, a pewnie jeszcze bardziej jego czarnej opończy, i wpadły w popłoch. Wóz zjechał z drogi, a urzędnicy srodze się potłukli. Wściekli wybiegli na drogę i zbili Marcina na kwaśne jabłko. Pokorny biskup uznał to za dopust boski i nie miał najmniejszego zamiaru nie tylko odpłacić im pięknym za nadobne, ale nawet się bronić. Oczywiście nic tak bardzo nie rozsierdza napastników jak pokorne przyjmowanie razów i nadstawianie drugiego policzka. Pobili go zatem niemiłosiernie, zostawili na środku drogi, wsiedli do swojej bryczki, woźnica krzyknął: „wio”, i… I nic. Konie nie ruszyły. Na nic zdały się kolejne okrzyki, zachęcanie zwierząt batem – stały jak zaczarowane. W tym czasie do Marcina dobiegli jego uczniowie. Opatrzyli mu rany, wsadzili na osiołka i pospiesznie odjechali. Poborcy wciąż jednak tkwili w tym samym miejscu – konie uparte jak osły za nic w świecie nie chciały ruszyć w dalszą drogę.
Urzędnicy – nie wiedząc, co się dzieje – zasięgnęli języka u miejscowych. Dowiedzieli się wówczas, że pobity przez nich człowiek nie był wcale włóczęgą ani – broń Boże – czarownikiem, ale chrześcijaninem i to nie lada jakim, bo samym biskupem. Tytuł oczywiście zrobił na nich wrażenie, w te pędy puścili się zatem, by go dogonić i przeprosić. Święty przyjął ich pokajanie, pobłogosławił na drogę i kazał koniom ruszyć. Urzędnicy mogli udać się w dalszą drogę, a Bóg – poprzez swojego wiernego sługę – udzielił im niezapomnianej lekcji pokory i przebaczania nieprzyjaciołom.
Posłuszne zwierzęta i żywioły
Legendy głoszą, że Marcinowi posłuszne były zwierzęta, rośliny, burza, a nawet ogień. Pewnego razu, kiedy jechał do Rzymu wraz z biskupem Maksyminem, napadł na nich niedźwiedź. Kudłaty okrutnik pożarł im osła. Marcin
– objuczył wtedy ponoć bagażami… bezmyślnego dzikiego winowajcę, który – pełniąc „oślą” służbę – służył im wiernie do samego Wiecznego Miasta.
Innym razem Marcin zobaczył psy goniące małego bezbronnego zajączka. Litując się nad zwierzakiem, rozkazał im zostawić go w spokoju. Psy stanęły wtedy jak skamieniałe, rezygnując z dalszego pościgu. „Węże są mi posłuszne, ale ludzie mnie nie słuchają!” – westchnął kiedyś, gdy udało mu się nakłonić węża, żeby popłynął rzeką w drugą stronę.
A jak z tym ogniem było? Marcin puścił kiedyś z dymem pogański chram. Niestety, ogień zagroził sąsiadującemu z nim domostwu. Biskup wyszedł wtedy na dach i go zawrócił. Płomienie skierowały się w drugą stronę, chociaż – o dziwo – wiatr wiał nadal w kierunku wspomnianego domu.
Marcin – podobnie jak czynił to słynny patron marynarzy Święty Mikołaj – uciszyć miał również zagrażającą statkowi burzę na morzu.
Lista niezwykłych czynów i cudów dokonujących się za przyczyną Świętego Marcina jeszcze za jego życia jest jednak znacznie dłuższa. Biskup z Tours rozmnażał olej, modlitwą uwolnił pewną okolicę od gradu, w cudowny sposób uwolnił ludzi, którym groziła śmierć z ręki okrutnego rzymskiego urzędnika Awicjana…
Ambroży na pogrzebie
Marcin – jeden z najznamienitszych hierarchów Kościoła – umarł 8 listopada 397 roku .W czasach, gdy nie było telefonów i informacje rozprzestrzeniały się bardzo wolno, Bóg nie omieszkał sam powiadomić o tym swoje wierne sługi. W cudowny sposób – za pośrednictwem dobiegających z nieba śpiewów anielskich – o śmierci Marcina dowiedział się Sewer – biskup Kolonii. Biskup Tours miał również ukazać się w tym samym czasie swojemu biografowi Sulpicjuszowi Sewerowi, a jedna z legend głosi że – za pośrednictwem bilokacji – w pogrzebie Marcina uczestniczył także święty biskup Ambroży z Mediolanu. Podczas Mszy Świętej odprawianej w Mediolanie miał „wyłączyć się” na „dwie czy trzy godziny” – a jak potem mówił po „przebudzeniu” – był wtedy na pogrzebie Świętego Marcina i śpiewał egzekwie. Słysząc tak niecodzienne wyznanie, nie omieszkano zanotować dnia i godziny tego zdarzenia. Wszystko się zgadzało!
Na pomoc Frankom, Węgrom i Polakom
Po swojej śmierci Marcin dokonał wielu cudów „politycznych”. Co ciekawe, pomagał nie tylko Frankom, lecz także wzywającym jego pomocy Węgrom i Polakom!
Frankijski król Chlodwig wstawiennictwu Świętego Marcina przypisał zwycięstwo nad Wizygotami pod wodzą arianina Alaryka II, odniesione w 507 roku 15 kilometrów od Poitiers. O cudownej interwencji Boga za przyczyną biskupa z Tours przekonana była również jego małżonka Chrodechilda (Klotylda), która po śmierci króla modliła się, aby między jej trzema synami nie wybuchła wojna. Kiedy dwaj z nich oblegli trzeciego w lesie, chcąc go zgładzić, poraziła ich straszliwa burza z gradem i błyskawicami, a na obleganego nie spadła ani jedna kropla deszczu. Childebert i Teodebert upadli wtedy na ziemię i prosili Boga o przebaczenie, że chcieli przelać krew brata. Następnego dnia zawarty został pokój i przymierze. Wstawiennictwu Świętego Marcina przypisywano później także kilka innych królewskich pojednań (m.in. Chilperyka z Sigibertem).
Pomocy Świętego Marcina wzywał również wielki i święty Stefan, król Węgier, w czasie walki przeciw zbuntowanemu księciu Koppanyemu. Wymodlił zwycięstwo, a w podzięce Święty Marcin (Szent Marton) obwołany został przezeń patronem nie tylko jego samego i dynastii Arpadów, lecz także całych Węgier.
W Świętym Marcinie upatrywano również niebiańskiego dobrodzieja, który przyczynił się do wygrania przez Polaków bitwy z Turkami pod Chocimiem. Wiktoria ta odniesiona została bowiem we wspomnienie świętego – 11 listopada 1673 roku.
Tekst pochodzi z albumu „Cuda Wielkich Świętych”, Henryk Bejda.
Publikacja dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda
1
Opis spotkania z żebrakiem za: Sulpicjusz Sewer, Żywot świętego Marcina, 3,1–4 i 16,1 [w:] Sulpicjusz Sewer, Pisma o św. Marcinie z Tours. Żywot. Listy. Dialogi, przekład:
o. Polikarp Jan Nowak OFM; wstęp, komentarz i opracowanie:
ks. Marek Starowieyski, Wydawnictwo Benedyktynów „Tyniec”, Kraków 2012,
s. 59–61.
2
Grzegorz z Tours, Historie. Historia Franków, Wydawnictwo Benedyktynów „Tyniec”, Kraków 2012, (I, 39), s. 90.
3
Jakub de Voragine, Złota legenda. Wybór, Prószyński i Spółka, Warszawa 2000,
s. 528.
4
Sulpicjusz Sewer, Żywot świętego Marcina, 3,1-4 i 16,1 [w:] Sulpicjusz Sewer, Pisma o św. Marcinie z Tours. Żywot. Listy. Dialogi, przekład: o. Polikarp Jan Nowak OFM; wstęp, komentarz i opracowanie: ks. Marek Starowieyski, Wydawnictwo Benedyktynów „Tyniec”, Kraków 2012, s. 79.