9 marca 2012

Z Zofią Reklewską-Braun, autorką wspomnieniowej książki zatytułowanej Urodziłam się pomiędzy…, rozmawia Małgorzata Pabis. – Polskość  rozumiana jako głęboka i świadoma przynależność do tego właśnie narodu, jego historii, kultury i tradycji  była po prostu niezbywalnym elementem codziennego życia. Tym się żyło i oddychało, nawet niekoniecznie rozmawiając na te tematy.


Urodziła się Pani w rodzinie ziemiańskiej. Dziś niewielu już wie, jak wyglądało życie takich rodzin. Proszę powiedzieć, co stanowiło serce Pani domowej wspólnoty?

Wesprzyj nas już teraz!

– Pierwsze sześć lat życia spędziłam w dworze ziemiańskim w Mirogonowicach w pobliżu Gór Świętokrzyskich. Były to lata wojny i okupacji – czas dramatycznych przeżyć, które wryły się bardzo głęboko w dziecięcą pamięć. Gdy wśród wielu bolesnych obrazów próbuję szukać odpowiedzi na Pani pytanie, powraca ku mnie jakaś wielka dobroć otaczających mnie ludzi, ich czystość i szlachetność intencji, życzliwość idąca w parze z mądrą surowością i dyscypliną w wychowaniu dzieci, a wszystko to wyrosłe na gruncie wiary, którą się żyło na co dzień. Pacierz mówiony głośno przez dorosłych i rachunek sumienia prowadzony przez matkę, towarzyszyły mi od dzieciństwa. W naszym dworze była kaplica. Do dziś noszę w pamięci jej piękny, stary wystrój. Msze Święte odprawiał tam ukrywający się u nas w latach wojny pijar z Krakowa, ojciec Innocenty Buba. Do tej kaplicy szłam z mamą za rękę w trudnych momentach wojennego życia. W pewien sposób to właśnie było serce domu.

 

Napisała Pani wspomnieniową książkę pod tytułem Urodziłam się pomiędzy…. Czytając ją, nietrudno się zorientować, że ziemiaństwo było klasą żyjącą w zgodzie z Bogiem, Jego przykazaniami, a jednocześnie dbającą o własny stan posiadania. Czy Pani ojciec był tego przykładem?

– Zbytnim uproszczeniem byłoby mówić, że całe polskie ziemiaństwo żyło Bogiem i przykazaniami. Historia naszego narodu wyraźnie wskazuje, że wielu uprawiało zupełnie inny styl życia i to nas często gubiło. Ale mój ojciec, Wincenty Sebastian Reklewski, herbu Gozdawa, z Mirogonowic, był rzeczywiście człowiekiem wielkiej i niezachwianej wiary – prostej i głębokiej, dokładnie takiej samej, jak wiara okolicznych chłopów i pracowników rolnych, których ojciec angażował do pracy w swoim majątku. To właśnie wiara łączyła ojca z tymi ludźmi i do pewnego stopnia niwelowała różnice klasowe.

 

Mojego ojca zapamiętano jako człowieka bardzo ciężkiej pracy. Wstawał o czwartej rano i z różańcem w ręku osobiście doglądał wszystkich prac polowych i gospodarczych. Sam też prowadził buchalterię całego majątku. Często służył do codziennej Mszy Świętej księdzu prałatowi Andrzejowi Glibowskiemu w naszej parafii w Waśniowie. Swoich synów, a moich starszych przyrodnich braci uczył ministrantury. Był znakomitym gospodarzem i zbierał tego dobrze zasłużone plony. Z archiwów sandomierskich można się dowiedzieć, że Mirogonowice przed wojną były jednym z nielicznych niezadłużonych majątków w tym regionie.

 

Ojciec mój zginął tragicznie w grudniu 1939 roku, stając w obronie napadniętego przez bandytów proboszcza. Ta śmierć stanowiła w pewien sposób prostą konsekwencję wszystkich jego wyborów życiowych.

 

Polski dwór był zazwyczaj ostoją polskości. Proszę opowiedzieć, jak walka o wszystko co polskie wyglądała w Pani domu?

– Polskość – rozumiana jako głęboka i świadoma przynależność do tego właśnie narodu, jego historii, kultury i tradycji – była po prostu niezbywalnym elementem codziennego życia. Tym się żyło i oddychało, nawet niekoniecznie rozmawiając na te tematy. A mówiliśmy pięknym, niezanieczyszczonym obcymi naleciałościami językiem polskim. Mama wielokrotnie mi opowiadała, jak wzrastając w Warszawie pod zaborem rosyjskim, wszędzie poza domem słyszała wyłącznie język rosyjski. W szkole, do której uczęszczała, wszystkie przedmioty wykładano wszak w tym języku. Polskiego uczono ją tylko w domu, ale właśnie dlatego jej ojciec, a mój dziadek, profesor Aleksander Wasiutyński, surowo tępił wszelkie rusycyzmy sprowadzane przez dzieci do domu. My też byliśmy korygowani, zwłaszcza już po wojnie, gdy otaczająca nas polszczyzna wraz z całą kulturą zaczęła gwałtownie „chamieć”, jak powiedział Gombrowicz, który notabene był naszym bliskim sąsiadem…

 

Czytano nam też głośno polską klasykę literacką. W domu była duża biblioteka, mieszcząca się w osobnym pokoju, tuż obok kaplicy. W czasach nieznających telewizji czy tym bardziej komputera nasza wyobraźnia była nastawiona bardziej na odbiór słów i pojęć, a to zupełnie co innego niż oglądanie obrazów. Uczono nas w ten sposób historii, zwłaszcza dziejów naszego kraju. Obok religii był to drugi, równie wzniosły i święty temat. Nasi rodzice rodzili się i wzrastali jeszcze pod zaborami, a odzyskanie niepodległości przez Polskę traktowali jako zobowiązujące zadanie na przyszłość. Oczywiste było dla nich, że wychowanie dzieci dokonuje się przede wszystkim w domu, jakże często na przekór otoczeniu.

Miłość Ojczyzny nie ograniczała się do deklamowania wierszy. To była kwestia życia i śmierci. To były losy znanych z imienia i nazwiska licznych naszych przodków, uczestników kolejnych powstań narodowych. To były losy zesłańców syberyjskich i uciekinierów na Zachód. To wreszcie byli żołnierze września 1939 roku, w tym mój najstarszy brat Mieczysław, przebywający przez całą wojnę w oflagu niemieckim; to byli członkowie Armii Krajowej, partyzanci różnych ugrupowań, odwiedzający nocami nasz dwór, żywieni przez mamę, ubierani i ukrywani, gdy zaszła potrzeba. Nasi bliscy kuzyni z Warszawy Romoccy i Leopoldowie, byli aktywnymi członkami Szarych Szeregów. Czasem, po jakichś akcjach, „zapadali” na dłużej w Mirogonowicach.

 

No, a po wojnie znowu Polska była bardziej w domu niż poza nim. O wielu sprawach, jak na przykład o napaści Sowietów na nasz kraj w 1939 roku czy o innych wydarzeniach historycznych, mówiło się wyłącznie w czterech własnych ścianach. W szkole nas przecież o tym nie uczono.

 

Kim matka była dla Pani, jak ją Pani zapamiętała?

– Moja matka, Anna Danuta z Wasiutyńskich Reklewska, była wyjątkowym człowiekiem. Cała jej osobowość ukształtowana była w kręgu wiary. Ta niezachwiana niczym wiara emanowała z niezwykłą mocą ze wszystkiego, co matka robiła i mówiła. Uczyła mnie nieustannego szukania Boga we wszystkim. Patrzyła na świat oczami Ewangelii i zdarzenia oceniała wedle ewangelicznej hierarchii. Czytała ze mną Pismo Święte i mnie samej kazała głośno czytać jego fragmenty. Uczyła mnie katechizmu i według niego kształtowała moje sumienie. Czasem bywała bardzo surowa i karała mnie za jakieś dziecinne przewinienia. Bardzo wyraźnie oddzielała dobro od zła, wedle ewangelicznego tak–tak, nie–nie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek próbowała mi się w czymkolwiek przypodobać, jak to dziś powszechnie czynią rodzice. Była dla mnie ważnym autorytetem. A ponadto swoim zachowaniem dawała przykład pokory i wyrzeczenia.

 

Chyba nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że urodziła się Pani w rodzinie zamożnej. Jednak po wojnie rodzina Pani utraciła niemal wszystko. Jak do tego doszło?

– To właśnie jeden z powodów, dla których spisałam te wspomnienia. Jakże łatwo i prędko nasi rodacy zapominają, co się naprawdę wydarzyło w naszym kraju wraz z nadejściem komunizmu. Dziś nadal wkroczenie Armii Czerwonej na tereny polskie w 1944 roku nazywa się „wyzwoleniem”, a do tego jeszcze tzw. „reformę rolną” uważa się za „prawomocny dokument państwowy”. Na tej podstawie do dziś nie zwrócono w Polsce prawowitym właścicielom ich własności. Należę do odchodzącego już pokolenia, które pamięta dokładnie ową „reformę rolną”. Pozbawiła ona wiele rodzin – w tym i moją – elementarnych środków do życia.

 

W kwietniu 1945 roku wyjechaliśmy z Mirogonowic na jednej furmance: mama z pięciorgiem małych jeszcze dzieci, babcią i ciotkami. Od tego momentu rozpoczęła się dla nas ciężka walka o byt. Dzięki opiece Opatrzności wyszliśmy z niej mocni i zahartowani. Jednak dla naszej matki był to czas niewiarygodnie trudny. Do końca życia ślady tych przeżyć były czytelne w jej psychice i pogarszającym się nieustannie zdrowiu. Nie znalazła nigdy własnego miejsca w tym innym świecie, jaki nastał po wojnie.

 

Jak potoczyło się życie Pani rodziny po nagłym wyrzuceniu jej z rodzinnego dworu? Czym to nowe życie różniło się od wiedzionego dotychczas?

– Było niezmiernie ciężko. Zamieszkaliśmy najpierw wszyscy (w sumie dziesięć osób, same kobiety, z wyjątkiem starszego o dwa lata ode mnie brata) w mieszkaniu w Ostrowcu Świętokrzyskim. Na początku mama korzystała z dochodów, jakie przynosiła piekarnia. Ojciec bowiem przed wojną zakupił nowoczesną piekarnię i młyn wodny na Piaskach pod Ostrowcem. Wybudował też dom dla pracowników piekarni. Wokół domu był spory ogród, dalej piękne łąki nad rzeką Kamienną. W tych warunkach mama zdołała zorganizować oborę, gdzie trzymaliśmy krowy, świnie i kury. Mieliśmy więc własny nabiał, czasem mięso. Mama sama te krowy doiła i oporządzała, a my wszyscy jej w tym pomagaliśmy. Nauczyłam się paść krowy i nawet to polubiłam. Ale wszystko przepadło w roku 1948, podczas kolejnej komunistycznej akcji upaństwawiania własności prywatnej. A do tego doszła jeszcze mordercza wymiana waluty, która pochłonęła wszystkie nasze oszczędności. Od tego momentu żyliśmy w prawdziwej biedzie. Nie posiadaliśmy kartek żywnościowych, nie mieliśmy pieniędzy na najbardziej elementarne ­rzeczy.

 

Najgorszym jednak aspektem naszego powojennego życia było towarzyszące nam stale piętno „byłych ziemian”. Byliśmy we wszystkim traktowani jak obywatele ostatniej kategorii. Łącznie z tym, że mamę w pewnym momencie aresztowało UB i poddało przesłuchaniom, które dotyczyły pomocy udzielanej partyzantom w czasie wojny. Niektórzy członkowie naszej dalszej rodziny znaleźli się w więzieniach. Wszystkich paraliżował strach. Dzieci – przezywane i odtrącane przez kolegów – żyły podwójnym życiem: innym w domu, innym na podwórku i w szkole.

 

Mieliśmy kłopoty z dostaniem się do szkół. Odmawiano nam przyjęcia do liceum z powodu tego, kim byliśmy. I to w końcu zadecydowało o przeprowadzce do Warszawy w roku 1952. Zamieszkaliśmy w sublokatorskim pokoju na Powiślu. Żyliśmy z dawanych korepetycji i innych dorywczych prac.

 

Jak później potoczyły się losy Pani rodziny? Czy udało się odzyskać rodzinne dobra? Co dziś znajduje się w Państwa dworze?

– Dwór mirogonowski, zamieniony w roku 1945 na Państwowe Gospodarstwo Rolne, uległ całkowitej dewastacji. Piękny, modrzewiowy budynek, wzniesiony na początku XVIII wieku, zdobiony i pielęgnowany przez wiele pokoleń, zaliczony do zabytków i wpisany na listę Cudów Polski w okresie międzywojennym, istniał jeszcze – choć w opłakanym stanie – w latach dziewięćdziesiątych. Odwiedziłam go w roku 1991. Mój brat, Zygmunt Reklewski, profesor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, zaraz po roku 1989 rozpoczął starania o odzyskanie majątku rodzinnego. Nigdy jednakże nie otrzymał na to zgody odpowiednich władz. Mirogonowice natomiast przejął ostatni dyrektor PGR-u, który w całym majestacie prawa mieszkał tam do końca lat dziewięćdziesiątych. Mój brat musiał w końcu wykupić za własne pieniądze naszą rodową posiadłość i od roku 2001 stał się jej nowym właścicielem. Dwór już się wówczas zapadł w ziemię. Zygmunt wybudował nowy dom na planie dawnego, w zewnętrznym wystroju podobny do tego, co pamiętamy z dzieciństwa.

 

Dlaczego zatytułowała Pani swe wspomnienia Urodziłam się pomiędzy…?

– Bo urodziłam się na granicy epok. Na samym początku drugiej wojny światowej. Pomiędzy pokojem i wojną. Pomiędzy dobrobytem i bezpieczeństwem ziemiańskiego dworu a nędzą i upokorzeniem „wypędzonych”. Tak to trzeba nazwać, zwłaszcza dziś, gdy Erika Steinbach upomina się o Niemców wyrzuconych z Ziem Zachodnich. Nie zapomnijmy przypadkiem, że w samym sercu Polski wyrzucano z tego, co w języku polskim tak pięknie nazywa się „ojcowizną”, całe rodziny. Urodziłam się pomiędzy głęboko i autentycznie przeżywaną chrześcijańską kulturą starej rodziny ziemiańskiej a nieludzką, ateistyczną, niszczącą wszystko ideologią komunistyczną.

 

Pierwsze sześć lat mojego życia pozostawiło we mnie wyraziste wspomnienie świata, którego już nie ma i nie będzie. To zatopiona Atlantyda. Ale to, kim jestem dziś, bardzo mocno wiąże się z tamtą kulturą, z tamtymi ludźmi i z tamtymi wydarzeniami. Świat, który nastał dla mnie później, był boleśnie inny…

 

Dziś mieszka pani w Stanach Zjednoczonych. Jak doszło do tego, że opuściła Pani Ojczyznę?

– To już nowsze dzieje, dzieje Solidarności. Mąż mój, Kazimierz Braun, reżyser teatralny, pisarz i teoretyk teatru, był mocno zaangażowany w obronę wartości reprezentowanych przez Solidarność. Z tego powodu w roku 1984 utracił pracę i wyjechał do Stanów.

 

Jak dziś, po latach, patrzy Pani na to, co się wydarzyło w Pani życiu? Czy tęskni Pani za Polską, za swoim domem? Czy czuje Pani żal do tych, którzy Pani ten dom odebrali?

– Tak bardzo po ludzku, emocjonalnie rzecz biorąc, są we mnie jakieś rany, jakiś ból, może żale…

Ale kiedy ma się już siedemdziesiąt lat – bo tyle właśnie ukończyłam wraz z rocznicą wybuchu II wojny światowej – człowiek patrzy na minione życie dojrzale i odpowiedzialnie. Wszystkie drogi, którymi prowadzi nas Bóg, są dla nas dobre. Cierpienie nas hartuje i uczy, rzeźbi nas i czyni prawdziwie ludźmi. Niczyje życie nie jest wolne od cierpienia. Problem w tym, by chcieć uczynić cierpienie wartością pozytywną. Tego właśnie uczy nas Chrystus. A ja, za największą łaskę swego życia uznaję wiarę, nadzieję i miłość, które przekazała mi moja matka. To ona kazała mi się wpatrywać w twarz Ukrzyżowanego i sama to robiła każdego dnia.

 

Czy mam do kogoś żal? Nie, nie mam do nikogo żalu o nic. Ale zarazem nie zgadzam się na zakłamywanie prawdy. Protestuję gorąco przeciw temu, co dzieje się w naszej – od dwudziestu lat wolnej – Ojczyźnie, gdzie nie oddzielono wyraźnie zła od dobra, nie oddano sprawiedliwości pokrzywdzonym, nie odsunięto od sprawowania władzy ludzi zaprzedanych komunistom.

 

Czy tęsknię za Polską? Oczywiście! Cały system wartości, jakim żyję, ukształtowała we mnie Polska, jej kultura, literatura, historia i obyczaj, a przede wszystkim – wiara katolicka, jakiej się nauczyłam w polskim Kościele. To ona właśnie pozwala mi się czuć obywatelem świata, bo Kościół katolicki jest wszędzie. „Katolicki” znaczy przecież „powszechny”.

 

Dziękuję za rozmowę.


Małgorzata Pabis


Tekst ukazał się w nr. 12 dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 143 687 zł cel: 300 000 zł
48%
wybierz kwotę:
Wspieram