Obsypany Oscarami, doceniany przez krytyków film Wszystko wszędzie naraz mówi o jednym z najbardziej palących problemów współczesnego człowieka – o życiu wszędzie (gdzie indziej, w telefonie, z inną z kobietą, w innym kraju, w innym wymarzonym scenariuszu życia), tylko nie tu i teraz… Ale czy jest to prawdziwa sztuka czy też hochsztaplerka, której użyto do przemycenia radykalnie nihilistycznych treści?
Od początku – rozwód, córka lesbijka, nudny interes prowadzenia pralni i naprzykrzająca się urzędniczka skarbowa – trudno się dziwić, że film będzie o uciekaniu od tu i teraz. Z drugiej strony chciałoby się powiedzieć do głównej bohaterki, wyraźnie pogardzającej swoją córką: Skoro tak ją traktujez — to nie dziw się, że została lesbijką…
Everything Everywhere All at Once to film świetnie zrealizowany – wartki i podzielony na rozdziały, jak u Quentina Tarantino. Na tym porównania się nie kończą. Reżyser omawianej produkcji, Daniel Schneinert, podobnie jak Quentin, przyznaje się, że jego wyobraźnia kształtowała się na brutalnych i pełnych rozpasanego erotyzmu filmach klasy C.
Wesprzyj nas już teraz!
Na początku protagonistka, niezadowolona z życia Evelyn Wang (grana przez Michelle Yeoh), przeżywa szok, gdy dowiaduje się, że świat istnieje jako niewyobrażalna ilość równoległych wersji wydarzeń, zależnych od decyzji, jakie podejmujemy (Każda mała decyzja może tworzyć mały wszechświat – tłumaczy jej mąż, który właśnie odbył podróż z innego wymiaru jako agent międzywymiarowej jednostki bojowej). Bohaterka dowiaduje się, że w tym „nieskończonym multiwersum” powstało wielkie zło o imieniu Jobu Tupaki, które prawdopodobnie tylko ona może powstrzymać…
Wszystko dzieje się w konwencji absurdu i naparzanki, ale twórcy przez cały czas siłą się, by powiedzieć „coś więcej”. Nad tym właśnie warto się pochylić, tym bardziej, że film został nagrodzony rzadko bywałą liczbą – siedmiu Oscarów…
Amerykańska apoteoza nihilizmu
W pewnym momencie widzimy, jak antagonistka Jobu Tupaki zabiera Evelyn (która nota bene okazuje się jej matką) do swojej „świątyni”, w której centrum znajduje się… bajgiel. Tak, właśnie bajgiel. Nudziło mi się kiedyś, więc położyłam wszystko na bajglu. Bo widzisz, kiedy naprawdę położysz wszystko na bajglu, to staje się prawdą – mówi. Co jest prawdą? – odpowiada matka niczym Piłat. Nic nie ma znaczenia – słyszymy odpowiedź.
Motyw owego bajgla, a więc próba wytłumaczenia tajemnicy ludzkiego życia przy użyciu pierwszego lepszego motywu z życia codziennego czy też kultury popularnej, przywołuje w pamięci zakończenie książki On the Road Jacka Kerouaca. Tam w równie absurdalny sposób tłumaczy się istnienie Boga. Jest to znamienny rys amerykańskiej kultury, a po części również charakteru współczesnego człowieka…
Znawcy sztuki współczesnej będą zapewne skłonni, by doszukiwać się „głębszych” znaczeń, ale nie można tego nazwać inaczej niż intelektualną kapitulacją, tworzeniem napięcia i klimatu po to, żeby na koniec dać widzowi lub czytelnikowi pstryczka w nos i niefrasobliwie zapytać: A co, spodziewałeś się, że znajdziesz tu jakiś sens?
Film Wszystko wszędzie naraz nie jest też wolny od modnej dziś symboliki buddyjskiej. Bajgiel jest czarną dziurą, która wszystko pochłania i do której chce wejść Jobu Tupaki, żeby uwolnić się od odczuwanego przez całe życia bezsensu i tłumionego cierpienia. Nie ma to jak nirwana w bajglu, nieprawdaż?
Poza dobrem i złem
Najlepszym podsumowaniem będzie określenie: hochsztaplerka. Żonglowanie motywami dotykającymi wszystkich (wszak każdy napotyka na konsekwencje własnych wyborów, a nieraz przychodzi nam do głowy taki czy inny scenariusz, który mógł się wydarzyć) musi przecież prowadzić do jakiejś puenty… pod całym brawurowym chaosem musi kryć się jakieś przesłanie.
O ile w najogólniejszych zarysach można wyrazić uznanie dla twórców, iż podjęli temat ucieczki od tu i teraz, o tyle gdy spojrzymy szczegółowo, to zapał stygnie… Proszę wybaczyć uchylenie rąbka późniejszej fabuły, ale bez tego trudno wyciągnąć wnioski. W miarę jak akcja się rozwija dowiadujemy się, na czym ma polegać zapowiedziane na początku zwalczenie najniebezpieczniejszego zła poprzez „większe dobro”…
Otóż, przechodząc przez kolejne uniwersa i dotykając losu kolejnych osób główna bohaterka dokonuje absolutnego odwrócenia porządku… Jej bronią, która ma przywrócić harmonię we wszechświecie, jest radykalna akceptacja. Czy będzie to homoseksualny związek córki, czy jakakolwiek inna ludzka skłonność – nic, absolutnie nic nie podlega tam ocenie… Wniosek jest prosty: żyjemy w harmonii wtedy, gdy zaakceptujemy świat wokół siebie oraz „inność” naszych bliskich…
Jest w tym niesamowita przewrotność, gdyż z psychologicznego punktu widzenia taka akceptacja jest rzeczywiście ważna. Skoro zawaliliśmy do tego stopnia, że w naszej córce (pewnie w dużej mierze z powodu buntu) rozwinęły się sprzeczne z naturą skłonności, to mimo wszystko powinniśmy okazać miłość i akceptację, ale dla osoby, a nie dla grzechu. To samo dotyczy walki z każdym złem w sobie – najpierw musimy przyjąć, że ono istnieje, pogodzić się z tym, a dopiero potem możemy je poznawać i eliminować. Ale zło należy nazywać złem – i tego właśnie brakuje w wizji twórców Everything Everywhere All at Once.
Buddyzm objawia się nie tylko w motywie nirwany, ale przede wszystkim w swoistym zawieszeniu wskazań etycznych płynących z przesłania filmu niejako poza dobrem i złem. Motyw akceptacji ponad wszystko zyskuje tu swoją własną logikę, nieobcą dziś ludzkiemu myśleniu. Bo przecież jeżeli wyeliminujemy perspektywę obiektywnego porządku natury, grzechu, zbawienia lub potępienia, to co nam szkodzi? Nie podoba nam się, że nasza córka ma „dziewczynę”, ale co to zmienia, skoro w życiu chodzi tylko o to, żeby być… „dobrym człowiekiem”? Tak, „dobroludzizm” też głośno przemawia z tego filmu.
Przewrotność polega na tym, że film, który całą wielowarstwowo złożoną akcją ma prowadzić do harmonijnego tu i teraz, tak naprawdę prowadzi donikąd… W prawdziwym życiu do odnalezienia się w swoim własnym tu i teraz prowadzą trud, ból, cierpienie, nieraz trudne decyzje, ale przede wszystkim konieczność spojrzenia krytycznie na siebie i innych, skonfrontowanie własnego wyobrażenia o rzeczywistości z przynajmniej trochę zobiektywizowanymi koncepcjami etycznymi.
Przesłanie Wszystko wszędzie naraz idealnie wpisuje się w diabelską logikę tak powszechnego dziś rzekomego odnalezienia siebie – nie poprzez podjęcie walki, lecz poprzez odpuszczenie… Komuś wydaje się, że jest kobietą, choć jest mężczyzną, więc nie zadaje sobie pytania, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy i omija żmudną drogę uzdrowienia swojej psychiki i osobowości, rozkłada ręce i mówi: Widocznie Pan Bóg takim (to znaczy taką) mnie stworzył – od dziś jestem kobietą. Taka zmiana przychodzi nagle i nie jest okupiona pracą polegającą na walce z własnymi słabościami i złymi skłonnościami. Dochodzi do swoistego „odkręcenia” się…
Podobnie w filmie – wszystko dzieje się nagle. Chociaż bohaterka niewątpliwie wiele musi się nauczyć i przejść przez wiele mentalnego i fizycznego trudu, to jednak wszystko dzieje się w jednej chwili, gdy niespodziewanie z „innego wymiaru” przybywa lepsza wersja jej fajtłapowatego męża… Przechodzi więc przez długą drogę walki i idzie wszystkimi drogami… oprócz jednej: oprócz tu i teraz. Nie konfrontuje się z tym, kim jest, z mężem, z dramatem córki, z prowadzeniem pralni – z rzeczywistością, w której inne życie jest możliwe, ale wymaga największego trudu: zaakceptowania własnej słabości i własnych ograniczeń.
„Odkręcenie” czy cnota?
Mimochodem film pokazuje jak bardzo odeszliśmy prawdziwego od ideału dążenia do doskonałości – od drogi kształtowania cnót i Bożego podobieństwa w swoim wykrzywionym grzechem jestestwie. Nie da się zaprzeczyć, że w życiu współczesnego człowieka są chwile, w których wydaje się, że jedynie takie „odkręcenie” się, zrobienie czegoś głupiego i nagłe wejście na zupełnie inną drogę może go uratować…
I czyż właśnie stąd nie biorą się niektóre zaburzenia psychiczne czy seksualne – że zamiast stawić czoła „najgorszej wersji siebie”, ludzie poddają się i „odkręcają”? W tym produkcja stanowi świetny portret dzisiejszego człowieka, który odszedł od dyscypliny i drogi samodoskonalenia się w prawdzie. Mamy tu do czynienia ze skrajnym subiektywizmem – istnieje tyle światów, ile myśli na własny temat, tyle umysłów, ile dróg życiowych – można się pogubić i doznać pomieszania zmysłów – więc co pozostaje? Znów – odkręcić się…
W tym sensie film wydaje się spektakularnym manifestem nie tylko subiektywizmu i nihilizmu (wszak nawet równowaga jest osiągnięta poprzez negację kategorii dobra i zła), ale też wprost – i nie bójmy się tego przyznać – ideologii LGBT, która pod pretekstem fałszywej, acz ponętnej życiowej harmonii i miłości do członków rodziny, przemyca radykalną akceptację stylu życia sprzecznego z porządkiem natury i prowadzącego dusze na wieczne zatracenie.
Otrzymawszy siedem Oscarów i mówiąc tak wiele o naturze człowieka (również o napięciu pomiędzy wolną wolą a determinizmem płynącym z naszych błędów i zaniechań) film Wszystko wszędzie naraz niewątpliwie jest godnym uwagi znakiem czasów. A czy mamy w nim do czynienia z nirwaną czy też może z katharsis – z fałszywą perspektywa wyzwolenia czy z prawdziwą sztuką, która poprzez emocjonalne sponiewieranie widza, daje uczucie uwolnienia – to ocenią Państwo sami.
Tymczasem zastanawiam się, jaki musiał być stan umysłu niejakiego Siddharthy Gautamy, skoro wymyślił coś równie obłędnego, jak szczyt doskonałości równający się negacji własnego bytu? A może tożsamościowa wieża Babel nie jest wymysłem naszych czasów…?
Filip Obara