Powoli opada kurz po wyborach w Wielkiej Brytanii. Wciąż jeszcze nie ma finalnego wyniku, a dokładna analiza co się wydarzyło, które z wielkich nazwisk brytyjskiej polityki muszą się pożegnać z parlamentem, i jakie to nowe nazwiska będą wiodły prym, to wszystko dopiero czas pokaże. Na razie wiemy jedno: w tych wyborach wszystkie główne partie przegrały. Nawet Partia Pracy, która osiągnęła miażdżące zwycięstwo – mimo wszystko poniosła druzgocącą porażkę.
Proszę dobrze zrozumieć: pisząc, iż Partia Pracy poniosła druzgocącą porażkę, nie próbuję bynajmniej zaczarować rzeczywistości. Choć nie będzie niespodzianką, że katolicki publicysta znajduje więcej powodów do sympatii dla brytyjskich Konserwatystów niż Partii Pracy, to jednakowoż analizując politykę, staram się patrzeć przede wszystkim na fakty. A fakty są takie: w wyborach 2019 roku, które dla Partii Pracy były jedną z największych przegranych ostatniego półwiecza, partia ta zdobyła jednakowoż 10 milionów i ponad 200 tysięcy głosów, podczas gdy zwycięska Partia Konserwatystów zdobyła aż 13 milionów i ponad 900 tysięcy głosów. A dziś? We wczorajszych wyborach Partia Pracy zdobyła ogromną większość w parlamencie… utraciwszy przy tym ponad pół miliona głosów! Tak: tym razem zwycięska partia otrzymała zaledwie 9 milionów i niecałe 700 tysięcy głosów. Marne to pocieszenie, że ta liczba jeszcze wzrośnie, może o kolejne kilkadziesiąt tysięcy, gdy podliczone zostaną głosy w ostatnich trzech okręgach. Wbrew nagłówkom prasowym, zwycięstwo Laburzystów nie jest żadną lawiną.
Wyborcy powiedzieli dosyć
Wesprzyj nas już teraz!
Oczywiście, Partia Pracy może odpowiedzieć na te słowa wskazując na swoich rywali. To prawda: Partia Konserwatywna być może ustaliła nowy rekord w prędkości utraty wyborców – z blisko 14 milionów utraciła ponad połowę, zdobywszy dzisiaj marne, mizerne 6 milionów i 800 tysięcy głosów. Część tych głosów, owszem, przewędrowała do Partii Reform Nigela Farage’a, która zdobyła imponujące 4 miliony głosów. Jednak przede wszystkim, ogromna rzesza wyborców pozostała po prostu w domu. Niższa o siedem procent frekwencja, wynosząca niecałe 60 procent – druga najniższa w historii – oznacza, iż od czasu poprzednich wyborów, kolejne 3 miliony wyborców dołączyły do blisko 20 milionów tych, którzy nie widzą sensu głosować.
Prawdą okazało się w tym przypadku brytyjskie porzekadło: to nie opozycja wygrywa wybory, tylko rząd je przegrywa. W brytyjskim systemie, faktycznie tak bywa: partie rządzą nieraz ponad dekadę, tak długo, jak długo spełniają oczekiwania swoich wyborców. Tego zaś Konserwatyści nie robią od dawna. Partia Pracy nie zwyciężyła więc dzięki swoim celowo mętnym i niewyraźnym deklaracjom politycznym, ani tym bardziej dzięki popularności swojego lidera, stanowiącego antonim charyzmy. Partia Pracy zwyciężyła, bo Partia Konserwatywna stała się tak odrażająca dla własnych wyborców, iż wielu z nich wolało w ogóle nie głosować, licząc się ze zwycięstwem lewicy niż zagłosować na tych, którzy mieli stanowić rząd prawicowy, a którzy zupełnie zawiedli ich oczekiwania.
Przed pięcioma laty, Partia Konserwatywna osiągnęła imponujący wynik, dzięki wielu obietnicom – zaczynając od „dokończenia” Brexitu, ale bynajmniej na tym nie kończąc. Od Konserwatystów oczekiwano również, iż wdrożą realne ograniczenie napływu imigrantów, iż okiełznają rozbuchaną biurokrację, przyłożą piłę łańcuchową do rozlicznych regulacji odziedziczonych po Unii Europejskiej, oraz że zatrzymają marsz przez instytucję chorych ideologii genderyzmu i „antyrasizmu”. W każdej z tych spraw, oraz wielu innych, Partia Konserwatywna w najlepszym przypadku była bierna, a w najgorszym – przyjmowała w rozmiękczonej formie politykę lewicy. Gdy przyszedł czas na wybory, ich kampania wyborcza nie mogła opierać się na obietnicach zmian, bo po 14 latach rządów, każda taka obietnica była próżnymi słowami – zamiast tego więc, ograniczono się do powtarzania o ile gorsza u władzy będzie opozycja. Taka polityka, jak wiemy z polskiego poletka, nie wygrywa wyborów – różnica jednak między wyborami w Wielkiej Brytanii a w Polsce jest taka, iż tam spadek poparcia wywołany głównie przez apatię własnych wyborców, przekłada się nie na utratę kilku mandatów, ale – ponad dwustu. Konserwatywna reprezentacja w nowym parlamencie będzie mniejsza niż kiedykolwiek od bodajże 1906 roku. Tymczasem zaś, reprezentacja Laburzystów przekracza czterysta miejsc, i stanowi prawie dwie trzecie parlamentu.
Nowy szał lewicy?
Nic dziwnego więc, że brytyjska lewica, do której oprócz Partii Pracy należałoby doliczyć kilku niezależnych posłów, ale również Partię Zielonych, walijską Plaid Cymru, oraz Szkocką Partię Narodową, nazywa to epokowym zwycięstwem. Choć niektórzy z partyjnych notabli zauważalnie mitygowali entuzjazm, przy świadomości na jak kruchych podstawach oparło się ich zwycięstwo, to przecież w ostatecznym rozrachunku nie liczy się ilu głosowało wyborców, ale ile mandatów uzyskano. Dość powiedzieć, że gdyby dziś Laburzystom strzeliło do głowy, aby zagłosować za powrotem do Unii Europejskiej, to nawet uwzględniwszy iż spora część ich własnych posłów nie popierałaby takiego powrotu, być może znalazłaby się większość parlamentarna, zwłaszcza w koalicji z bardzo proeuropejskimi Liberalnymi Demokratami, którzy również drastycznie zwiększyli swoją reprezentację, i mają obecnie aż 71 miejsc.
Będzie ciekawie obserwować politykę nowego rządu. Przed wyborami, kandydat Laburzystów na premiera, Keir Starmer, robił wszystko, aby podtrzymać wizerunek człowieka nijakiego. Raz po raz kluczył w wywiadach, odmawiając kategorycznej odpowiedzi na chociażby to słynne, a jakże „kontrowersyjne” pytanie o definicję kobiety. Z jednej bowiem strony, próbował zmyć ze swojej partii odium lewicowych psychopatów, ale z drugiej, nie mógł przecież w pełni wyrzec się chorej ideologii, która w tejże partii zdobyła sobie ogromne poparcie. Podobnie, mógł krytykować nieskuteczność polityki migracyjnej Konserwatystów – ale przecież nie mógł obiecać, że będzie skuteczniejszy w kontroli granic, bo tego wprawdzie chcą jego wyborcy – ale nie jego parlamentariusze. Prawdopodobnie więc, podobnie jak przed dwoma dekadami za czasów Tony’ego Blaira, pod przykrywką technokracji, delegowania decyzji i polityki na rzecz „ekspertów” oraz pieczołowicie pielęgnowanego wizerunku umiaru, nowy premier będzie bądź to przyzwalał na, bądź wręcz prowadził politykę wprost ekstremalnie lewicową. I, co ważne, będzie robił wszystko co możliwe, aby kolejne elementy aparatu państwowego, po narzuceniu lewicowych rozwiązań, wyprowadzić poza strefę nadzoru parlamentu, tak aby co najmniej utrudnić lub wręcz uniemożliwić późniejsze cofnięcie tych zmian. Bo, nota bene, w tym właśnie tkwi sekret niemocy Partii Konserwatywnej: wszelkie próby prowadzenia prawdziwie konserwatywnej polityki były niweczone dzięki zmianom systemowym z czasów Blaira, i dzięki przeświadczeniu wiodących polityków partii iż to właśnie Blair, nie zaś jakaś tam Margaret Thatcher, stanowi wzorzec do naśladowania.
A jednak, wybory, choć otwierają drogę do dalszego ciągu lewicowej rewolucji na Wyspach, zawierają jeden umiarkowany pierwiastek nadziei. Jest nim wynik Partii Reform.
Reforma Konserwatyzmu?
Wywodząca się z wcześniejszej Partii Brexitu, i jeszcze wcześniejszej Partii Niepodległości Wielkiej Brytanii partia Nigela Farage’a to kontynuatorzy tej małej, ale zdeterminowanej grupy która przed dziesięcioma już laty wymusiła na Konserwatystach referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej, i która w niemałym stopniu przyczyniła się do zwycięstwa opcji wyjścia w tymże referendum. To oni przez długie lata reprezentowali znaczącą, ale zawsze ignorowaną przez polityczny mainstream grupę wyborców zarówno konserwatywnych jak i lewicowych, którzy, niezadowoleni ze zmian zachodzących na skutek członkostwa w Unii, domagali się opuszczenia tej struktury.
To, co pierwotnie było ruchem na rzecz jednej tylko sprawy – wymuszenia referendum, wygrania referendum, a potem wymuszenia na klasie politycznej uszanowania wyniku tegoż referendum – w międzyczasie przekształciło się w szerszy ruch o znacznie większych ambicjach. Jest to ruch konserwatywno-narodowy, choć w niektórych aspektach ekonomicznych ma zabarwienie lewicowe, i który czerpie swoje poparcie z obydwóch stron sceny politycznej. Jest to ruch przekonany, nie bez racji, iż klasa polityczna Wielkiej Brytanii, nie chce służyć interesom swoich wyborców, ale raczej spełnia rozmaite ideologiczne zachcianki lub działa wyłącznie w swoim własnym gospodarczym interesie, od wpuszczania mas imigrantów, poprzez narzucanie oderwanej od biologii definicji płci, aż po forsowanie polityki zeroemisyjności węglowej. Ruch ten jest zagorzałym przeciwnikiem przywódców Partii Konserwatywnej, i jednocześnie sojusznikiem jej dołów, które niejednokrotnie wyrażały pragnienie żeby Nigel Farage stanął do zawodów o pozycję szefa właśnie Partii Konserwatywnej.
W brytyjskiej jednomandatowej ordynacji większościowej, zdobycie reprezentacji w parlamencie dla nowej siły jest niezmiernie trudne: przez długie lata, paradoksalnie, Nigel Farage czerpał swe wpływy ze stanowiska w Parlamencie Europejskim, ale jego partia nie mogła przebić się w wyborach powszechnych w Wielkiej Brytanii. Również tym razem ordynacja znacznie zmniejszyła skalę sukcesu Partii Reform – zdobywszy bowiem cztery miliony głosów, a więc dwie trzecie wyniku Konserwatystów, uzyskała zaledwie… cztery miejsca w parlamencie. W wielu innych zaś okręgach, kandydaci tej partii wprawdzie zdobyli drugie lub miejsce na podium, pokonując Konserwatystów lub plasując się tuż za nimi – ale nie zdobyli mandatu poselskiego. Niemniej: dokonał się wyłom. Dysponując reprezentacją oraz tak pokaźnym wynikiem w bezwzględnej liczbie głosów, partia Farage’a może teraz walczyć o znaczne rozszerzenie swych wpływów. Przy ordynacji większościowej, gdyby zwyczajnej stopniowej erozji poparcia dla rządzących Laburzystów towarzyszyła implozja podzielonej wewnętrznie Partii Konserwatywnej, nie jest niemożliwy scenariusz zdobycia przez Farage’a nawet większości parlamentarnej w następnych wyborach. Wiele będzie wymagało to wysiłku aby ten nie niemożliwy scenariusz uczynić choćby prawdopodobnym – ale jest to drastycznie inna pozycja niż przed wyborami.
Dla przyszłości Wielkiej Brytanii kluczowe będą relacje między Partią Reform a Konserwatystami. Jeśli na przestrzeni kolejnej kadencji Konserwatyści zechcą w końcu posłuchać swoich wyborców – co wymagać będzie wręcz czystki wśród elit partii – być może dojdzie do sojuszu między tymi siłami i zbudowania szerszej, a zarazem autentyczniejszej reprezentacji konserwatywnej, jak miało miejsce chociażby w Kanadzie przed trzema dekadami. W takim wariancie, być może rządy Laburzystów będą krótkie, a po nich nastąpi realna, szeroko zakrojona renowacja brytyjskiego systemu. Jeżeli jednak Konserwatyści będą podążać dalej drogą kosmopolitycznych elit na modłę dotychczasowego premiera Sunaka, postrzegając swój ratunek w „umiarze” i bezobjawowym pseudokonserwatyzmie, wówczas skażą siebie na długą i bezpardonową walkę z Reformą, a sama Wielka Brytania pogrąży się na długie lata w ciemnej dyktaturze lewicy – niechcianej, wybieranej mniejszością głosów, ale jednak zdobywającej większość parlamentarną wedle zasady, gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Nie byłby to, delikatnie mówiąc, optymistyczny scenariusz.
Jakub Majewski