Czy to możliwe, by rodzice stający u progu wielkiej duchowej przygody, jaką jest wychowanie dzieci, jeszcze sto czy nawet kilkadziesiąt lat temu – zanim nasz polski „kontynent” zniknął na wiele dziesiątek lat pod wodami czerwonego potopu – byli mądrzejsi niż rodzice dzisiejsi? Byli z pewnością w swych wyborach bardziej samodzielni. Dokonywali ich na własny rachunek. Nikt też nie wmawiał im, że istnieją lepsi od nich wychowawcy ich własnych dzieci. „Zawodowcy”, którym certyfikaty wystawia państwo. Że rodzice powinni, a wręcz muszą oddać dzieci właśnie im, by zapewnić potomstwu godną przyszłość, a sami w tym czasie pracować, wypoczywać, „rozwijać się” etc. – bez obciążeń. Żłobki, przedszkola, szkoły podstawowe nie domagały się – jak dzieje się w naszym kraju od lat z górą pięćdziesięciu – by za dziećmi jak najprędzej zatrzasnęły się drzwi rodzinnego domu. Nie grożono karami i więzieniem, gdy nie oddawano ich do szkoły, jak dzieje się to dzisiaj. Nie wmawiano, że pięć czy sześć lat to idealny „wiek szkolny”. Wychowanie i edukacja domowa – aż do okresu gimnazjum – były regułą w rodzinach, którym pozwalały na to warunki materialne.
Dziś wydaje się to śmieszne – pisze Michał Żółtowski wychowywany przez rodziców, wraz z gromadą rodzeństwa, w rodzinnym dworze w Czaczu w Wielkopolsce w latach międzywojennych – bowiem jesteśmy otrzaskani z nieprawdą, zwłaszcza we wszystkich mediach, ale fakt, że pozostawałem w domu rodzinnym, nie był rzadkością. W wielu dworach działo się podobnie. Rodzice nie chcieli rozstawać się z dziećmi przez oddanie ich na stancję. Wiedzieli, że tak solidnego przygotowania do późniejszej nauki szkolnej, jak tą dawną metodą, w żaden sposób nie osiągną.
Wesprzyj nas już teraz!
Jak więc wyglądało wychowanie dzieci i młodzieży pod czułym okiem rodziców, w tym najodpowiedniejszym i jedynym miejscu formowania dojrzałych charakterów i pełnych osobowości, jakim jest własny dom?
Kult prawdy
Jako jeden z priorytetów wychowania i edukacji domowej Michał Żółtowski podkreśla „kult prawdy”.
Autor wspomnień uważa, że tym, co okazało się decydujące dla jego późniejszej dojrzałości, nie były wykłady zatrudnianych przez dom, starannie dobranych nauczycieli, kontakt z niejedną ciekawą osobowością wśród nich, lecz atmosfera domu, styl życia nadawany przez rodziców. Przez ojca, Jana Żółtowskiego, prawnika, działacza niepodległościowego i ziemiańskiego, oraz matkę, Ludwikę z Ostrowskich, wykształconą w Paryżu w Akademii Sztuk Pięknych, artystkę i wyjątkowo wrażliwą społeczniczkę w jednej osobie oraz pierwszą katechetkę swoich dziesięciorga dzieci.
Milczące przysłuchiwanie się rozmowom dorosłych prowadzonym przy stole i głośne lektury powieści historycznych miały ogromne znaczenie dla układania sobie obrazu świata. Także żywoty świętych czytane wieczorami przez matkę. To wszystko było owym biernym kształceniem umysłu, którego fundamentalne znaczenie tak podkreślają tomiści, a dziś dezawuowane jest przez zwolenników jak najwcześniejszej „aktywności” i „kreatywności” dziecka.
Potem przyszedł czas wsłuchiwania się w słowa ojca, najwyższy domowy autorytet. Miał dar rozmawiania z dziećmi o sprawach poważnych w sposób bardzo interesujący, toteż przepadaliśmy za przyłączaniem się do niego w czasie jego przechadzek. Mama zaś, wprowadzająca dzieci w prawdy wiary, obdarzona nie tylko żywym umysłem, ale i duchową intuicją, nieraz dodawała w czasie pogadanek religijnych: Musicie być przygotowani na czasy, kiedy przyjdą bolszewicy i kiedy będzie prześladowanie Kościoła albo:…Kiedy nastanie reforma rolna i wszystko stracimy… Było to w latach 1923-25.
Podobnie było w rodzinie Karśnickich. I tu przewodnictwo duchowe w czasach niepokoju, gdy już dobiegały dalekie odgłosy nadciągających nawałnic, należało do matki, Wandy z Orzechowskich. Nadszedł pierwszy piątek września 1939 – odnotowuje Teresa Karśnicka-Kozłowska. Mama zarządziła spowiedź i komunię św., aby oczyścić serca i sumienia na ewentualny zły czas.
Pożytki z hasania po łące
Była rzecz jasna i aktywność. Dzięki mądrości rodziców, we wczesnym dzieciństwie była to przede wszystkim nieskrępowana niczym, poza zdrowym rozsądkiem, aktywność fizyczna. Niezwykle urozmaicona. Po prawdzie, nie nauka, ale buszowanie po licznych i wypełnionych tajemniczymi sprzętami pokojach pałacu, spacery po parku w towarzystwie ulubionych jamników i objazdy okolicy w bryczkach zaprzęgniętych w kucyki celem odwiedzin dzieci w sąsiednich majątkach lub przejażdżki po lesie stanowiły treść upływających radośnie i ciekawie dziecięcych dni, tygodni, lat… – to obraz dzieciństwa Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej.
Michał Żółtowski odnotowuje, że jednym z głównych punktów programu dnia, gdy już rozpoczynał domową edukację, była szaleńcza bieganina po parku i przynajmniej godzinne spacery. A przy tym mnóstwo zajęć na powietrzu, wspinanie się na drzewa, a jeszcze wcześniej to, co dziś różni domorośli uczeni nazwaliby mało efektywnym poznawczo grzebaniem się w ziemi. Znajdowano po drodze prawdziwe skarby: kawał grubego szkła był porzuconym diamentem, krzemień pełen tajemniczych wgłębień i korytarzy – maszyną parową, głazy w alei czereśniowej pokryte nitkami miki kryły najprawdziwsze złoto, a woda z kałuży, do których wrzucano kamienie, miotała w słońcu iskry najwspanialszych fontann. Starsze rodzeństwo tymczasem zajmowało się wznoszeniem budki dla dozorcy w sadzie czy budową składanego kajaka służącego potem do opływania pobliskich kanałów Obry i żeglowania po stawach rybnych sąsiada, ambasadora Chłapowskiego.
Pracuj i dziel się
Matka rodzeństwa Żółtowskich inspirowała drobne prace fizyczne swoich synów i córek, by okazać pomoc osobom w potrzebie. Ogród zoologiczny w Poznaniu dobrze płacił za kasztany stanowiące karmę dla jeleni, kozłów i antylop. W parku rosły potężne kasztany. Jesienią zbieraliśmy kasztany, potem konno wysyłano je do Poznania. Uzbierane przez dzieci pieniądze szły do Afryki, by można było oddać małych Murzynków do szkoły misyjnej, gdzie uczono ich pisania, czytania, zawodu i mogli otrzymać chrzest. Z inicjatywy naszej Matki zbieraliśmy też w parku suche gałęzie, by oddać je na podpałkę samotnym, ubogim osobom na wsi.
Podobnie Teresa z Karśnickich Kozłowska wspominając swoje radosne dzieciństwo w rodzinnym dworze w Karszewie, odnotowuje, że co roku, przed Świętami Wielkanocnymi jadąc do Grobu Pańskiego musieliśmy, zwyczajowo, wnieść swój wkład w radosne przeżycie świąt przez innych, a było to podzielenie się z dziećmi z ochronki naszymi zabawkami. Przygotowywaliśmy je sami, w przeddzień, wydobywając z przepaścistej szafy te mniej używane lub – dla wyraźniejszej ofiary – właśnie te najulubieńsze. Zebrał się zawsze pokaźny worek tych darów, które zostawialiśmy w ochronce, dodając do tego nie mniejszy wór słodyczy. I tak uczyli nas rodzice tej mądrej zasady, że święto jest wtedy, gdy doświadczą go wszyscy ludzie, a nie tylko wybrani.
Michał Żółtowski, po latach nauczyciel i wychowawca niewidomych dzieci, jest przekonany, że dziecinne zabawy na wsi były jednym z największych luksusów, jakich zaznał w życiu. Nic nie jest w stanie dorównać bogactwu przeżyć, jakie one niosły, inspiracjom wyobraźni, rozwojowi młodzieńczej fantazji i pomysłowości i znajomości przyrody, która okazała się bezcennym kapitałem na cale życie.
Zmysł piękna
Oboje autorzy wspomnień mieli szczęście mieć matki o duszach artystek. Codziennie kształtowane jego obrazy: sposób noszenia się matek, dyskretne i pełne umiaru dbanie o siebie, wystrój domu, dobór obrazów na ścianach, kompozycje kwiatowe na stołach i przy domowych ołtarzach (w przypadku Żółtowskich także osobiste, przez Ludwikę Żółtowską aranżowanie i dekorowanie ołtarzy na Boże Ciało), to niezapomniane lekcje estetyki, dobrego smaku, zamiłowania ku harmonii i sztuce. Mama była pierwszym historykiem sztuki i nauczycielką każdego z nas – wyjaśnia Teresa Karśnicka-Kozłowska. Zawsze przywożąc – czy to z wystaw warszawskich, czy z wyjazdów zagranicznych – jakąś cenną reprodukcję, gobelin, drzeworyt, album, makatę czy dywan dawała nam, że użyję nowomowy, cały „pakiet” informacji o twórcach czy epokach. Wrodzony smak, dobry gust i znawstwo mamy sprawiały, że wnętrze domu zapełniały meble i przedmioty ładne, stylowe i wysmakowane, w które wrośliśmy od dzieciństwa i – jak sądzę – w każdym przypadku odrzucilibyśmy szmirę czy kicz.
Michał Żółtowski podziwiał nie tylko urodę, wdzięk, estetyczny domowy strój, artystyczne wyrobienie swojej matki, ale także niebywałą jej pracowitość i zręczność jej palców we wszystkim, co robiła. Świetnie szyła, ślicznie okładała podręczniki szkolne, lubiliśmy patrzeć jak w jej rękach wszystko samo się układało. W innym miejscu autor wspomnień zauważa, że matka, osoba tak dbająca o estetykę codziennego życia, ogromne swe siły poświęciła na pomoc najuboższym. Ufundowana przez nią i nadzorowana ochronka, czyli przedszkole dla dzieci pracowników dworu i wszystkich chętnych ze wsi, miała osiemdziesiąt, stale zajętych miejsc. Gdy moja Matka zmarła – wspomina Michał Żółtowski – dziwiliśmy się, że nie zostawiła po sobie odzieży. Wszystko dzieliła z biednymi.
Na rolę stroju kobiecego, także w sytuacjach prywatnych, w czterech ścianach własnego domu, zwraca w swoim liście – do wychodzącej właśnie za mąż dziewiętnastoletniej córki Jadwigi – jedna z najsłynniejszych (i najpiękniejszych) kobiet epoki ponapoleońskiej, matka dziesięciorga dzieci, Zofia z Czartoryskich Zamoyska. (Jej list, opublikowany po latach jako Rady dla córki, pozostaje wciąż zbyt mało znanym a prawdziwie uniwersalnym „poradnikiem” savoir-vivre`u znamionującego najwyższą kulturę bycia. Nie zdezakualizował go czas.)
Nie dbaj o elegancję, nie z tego chciej być cenioną. W istocie jest to zupełnie brak dobrego gustu ubiegać się o elegancję i żyć w przestrachu, czy się jej nie zaniedbało. Idź za modą rozsądnie, staraj się, aby wszystko było u ciebie jak się należy, ale bez wymuszenia (…) Mówiłam ci, że nie trzeba oddać się wielkiej elegancji, ale ci radzę mieć jak największe staranie o swojej osobie. Kobieta powinna w każdej chwili być miłą mężowi i nigdy go nie zrazić zaniedbanym ubraniem, wszystko w niej i koło niej powinno się jemu podobać. Wykwintność nie podoba się i czyni śmieszną, ale jest też ubranie skromne a staranne i w dobrym guście, które trzeba starać się przywłaszczyć sobie.
Nauczyciele, czyli przyjaciele domu
Nawet miejsca tak pełne ciepła, w jakich tętniło życie od biesiad, konwentyklów, potańcowek, kuligów, wspólnych wakacji i wielu innych wydarzeń, przeżywanych w wielopokoleniowym gronie, w rytm roku liturgicznego i zmieniających się pór roku, które kształtowały umysł i serce dzieci, musiały w pewnym momencie sięgnąć po pomoc osób z zewnątrz. Nieprzypadkowych. Dom stawiał im konkretne wymagania. Pierwsza niania w rodzinie Żółtowskich pochodziła z chłopskiej nobliwej rodziny, gdzie nie wolno było kląć i palić papierosów i obdarzona była autentycznym talentem pedagogicznym.
Student prawa, który uczył dwunastoletniego Michała łaciny, był człowiekiem umiejącym wykładać w sposób atrakcyjny i miał wszechstronną wiedzę. Wkrótce stał się moim ideałem, przedmiotem miłości i podziwu. „Pepunia”, pierwsza niania małych Karśnickich, była miłośniczką książek i umiłowanie to wszczepiła w całą naszą czwórkę. Jej zawdzięczamy pierwsze spotkanie z Trylogią Sienkiewicza, którą przeczytała nam w całości w trakcie spacerów po alei grabowej.
Ułan i panna
Jak wyglądały stosunki wzajemne młodych ludzi w czasach, gdy presja ideologii neomarksistowskiej, ukrytej pod postacią kultury masowej, nie narzucała im wzorców zachowań nieobyczajnych, praktykowanych dotąd jedynie w środowiskach zdegenerowanych, patologicznych? Gdy nie przymuszano siłą (obowiązek szkolny!) dzieci i młodych ludzi do uczestniczenia w deprawujących i niszczących wrażliwość „lekcjach wychowania seksualnego” będących formą zinstytucjonalizowanej przemocy wobec najmłodszych?
Teresa Karśnicka-Kozłowska wspomina swoją pierwszą, na poły jeszcze dziecięcą sympatię, kolegę brata z męskiego gimnazjum. Ujął ją opiekuńczością, gdy w czasie wiosennych ferii goszczono go w szczupłym objętościowo, obronnym dworze dziadków Karśnickich i wieczorami przeprowadzał panienki do noclegowej kwatery w tzw. Savoyu, na obrzeżach parku. W długim, granatowym szynelu i obowiązkowej czapce uczniowskiej, był postacią nader solidną i obronną na te wieczorne przemarsze. Szarmancko brał pod jedną rękę Łusię, a pod drugą mnie i już bez lęku posuwaliśmy się w kierunku Savoyu.
Joanna Krasińska-Głażewska wspomina wielką sympatię, jaką cieszyli się w jej domu rodzinnym młodzi oficerowie ze Szkoły Podchorążych. Dla młodziutkiej dziewczyny, jaką była w latach 30. ubiegłego wieku, starszy o kilka lat oficer był kimś jak rycerz, na którym można zawsze polegać. Wiemy dobrze, że rycerz bronił wiary, ojczyzny, rodziny, uciemiężonych, słabszych i odznaczał się szlachetną postawą wobec kobiet. Honor i ojczyzna były zawołaniem rycerzy. Kochaliśmy wojsko polskie.
15 sierpnia 1937 roku w święto Wniebowstąpienia i rocznicę Cudu nad Wisłą, odbył się w Świsłoczy, w domu babki autorki tych wspomnień, Marty Kazimierzowej Krasińskiej, wielki bal na zakończenie manewrów wojskowych. Poprzedziła go Msza św. polowa z fanfarami. Orkiestra wojskowa na ściernisku za parkiem śpiewała Boże, coś Polskę.
Wieczorem w dużej sali zaczęto kotylionowego walca. Moja starsza siostra Hanusia była pierwszy raz w długiej sukni. Mnie jeszcze nie wolno było mieć sukni dorosłej. W Świsłoczy byłyśmy jakby pannami domu, więc wszyscy kawalerzyści znający dobre obyczaje obtańcowywali nas szarmancko. Walc figurowy prowadzony z ognistą fantazją przez por. Komorowskiego, który zaprosił mnie do tańca. (…) Po tym tańcu odprowadził mnie do Rodziców; generał znajdujący się wraz z nimi zapytał: „Czy panna zadowolona?” A kawaler, trzaskając obcasami, powiedział: „Ku chwale Ojczyzny, panie generale”.
I oto teraz, gdy wydawałoby się, mamy czasy wszechwładnych „Halloweenów” i dyskotek, święta kiczu i pospolitości, a nierzadko istnego rozpasania, polski bal niepostrzeżenie wraca do łask. Z okazji ubiegłorocznego Święta Niepodległości odbyło się takich balów wiele. Coraz to nowe środowiska nie ukrywają fascynacji dawnymi formami zabawy towarzyskiej, które dla Polaków nie utraciły uroku. Warto się ich uczyć, krok po kroku, jak lekcji utraconego języka. Czym on jest? Atencją i subtelnością odnoszenia się do siebie ludzi, bogactwem kurtuazyjnych form między oboma płciami, które czynią ich wzajemne relacje pełnymi ciepła, bezpieczeństwa, wdzięku.
Kobiecość, czyli ład serca
Zofia z Czartoryskich Zamoyska w Radach dla córki, pośród szczegółowych napomnień specjalne miejsce przeznacza tym, które mają jej młodziutkiej córce pomóc ułożyć jak najlepsze kontakty z bliźnimi. Polska arystokratka zadziwia delikatnością uczuć, gdy zaleca:
Bądź pełną miłości bliźniego, w mowie twojej i sądzie, strzeż się obwiniać i potępiać z łatwością i surowością, możesz się mylić, a możesz zaszkodzić. Gdyby nawet twoje spostrzeżenia były sprawiedliwe, po co je ogłaszać? Bądźmy surowi dla siebie samych, a pobłażliwi dla drugich. Oprócz istotnego zła, jakim jest obmowa, jest jeszcze coś tak odstręczającego w młodej osobie, która decyduje, sądzi, podaje o innych stanowcze opinie.
Staraj się zawsze pozyskać przychylność ogólną, jest ona łatwa do zyskania, a tak jest miłą i wygodną. Jeden z warunków jej pozyskania jest, aby nigdy nie mówić źle o nikim, nigdy nie wyśmiewać się z nikogo. Nie można wprawdzie czasem powstrzymać się od żartowania między swymi z niektórych ludzkich dziwactw, ale przynajmniej nigdy nie pozwól sobie tego w świecie. Ani tych szeptów, ani tych domyślników, ani tych cichych śmiechów pomiędzy dwiema lub trzema osobami… Wszystko to jest oznaką złego wychowania i nieprzyzwoitego tonu..
(…). Nie odsuń nigdy od siebie ubogiego, wysłuchaj go, pociesz, jeśli nic uczynić nie możesz, niech nawet twoja odmowa będzie osłodzona dobrym słowem. Takie odmówienie bywa często milsze niż jałmużna dana z surowością lub obojętnością.
Bądź zawsze szczerą, naturalną, bez przesady – przesada nikogo nie zwiedzie i nikomu podobać się nie może. Uzbrój się przeciwko tym cierpkościom, które cię w świecie spotykają. Nie idź nigdy za tymi drobnymi uczuciami niegodnymi ciebie, współubiegania się, zawiedzionej miłości własnej, drobnej zemsty. Jeżeli zawiniono przeciwko tobie, zemścij się udając, żeś się tego nie domyśliła; zostań spokojną, zawsze jednakowo grzeczną i uprzejmą, a wyrzekną się upokarzania ciebie.
Dojrzałość młodej jeszcze kobiety, jaką była Zofia Zamoyska pisząc te słowa, zastanawia. Jej poradnik dedykowany córce stawia pod wielkim znakiem zapytania opinię o polskiej arystokracji przełomu XVIII i XIX wieku, która jakoby en masse była próżna i zepsuta. Matczyna godność i powaga, z jaką Zofia Zamoyska wyposaża córkę w życiowe maksymy, nie dziwi, gdy okaże się, że córka Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej, jednej z najbardziej kontrowersyjnych kobiet swojej epoki, była osobą o głębokiej formacji religijnej. Będę Ci mówiła przede wszystkim o Bogu!, zaznacza już na początku swego listu. A następnie przypomina o codziennej modlitwie, kontemplacji, lekturze O naśladowaniu Jezusa Chrystusa Tomasza à Kempis i starannym rachunku sumienia.
Damą nie można w żaden sposób stać się nie mając uporządkowanego życia duchowego. Zachowanie form to nie jest sprawa tylko zewnętrznej ogłady – o ile tak jest, pojawia się w nich zawsze wyczuwalna nieszczerość i poza – lecz są konsekwencją kultury duchowej. Dlatego niedoścignionym wzorem pięknej formy bycia, wynikającej z wewnętrznego piękna duszy, pozostanie zawsze, dla osób wszystkich stanów – w Polsce i w obrębie całej cywilizacji chrześcijańskiej – Maryja, Matka Boża.
***
Jeden z synów Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej w posłowiu do jej wspomnień zauważa, że dzięki wychowaniu, które jego matka odebrała w rodzinnym Karszewie, także dzieciństwo – jego oraz jego dwóch braci – dalekie było od „ideałów socjalistycznych”. Rodzice nie usprawiedliwiali zapracowaniem zaniedbywania dzieci i upychania ich po różnych „instytucjach wychowawczych”. W obliczu współczesnego egoizmu dorosłych, traktujących dzieci jako przeszkody w realizacji ich prestiżowych i hedonistycznych celów życiowych, dzieciństwo, jakie nam ofiarowali Rodzice, zwłaszcza Mama, ma koloryt mitycznej Arkadii.
Źródła:
Michał Żółtowski, Wspomnienia z młodych lat, Bigraf, Warszawa 2005.
Teresa Karśnicka-Kozłowska, Dawniej niż wczoraj, wyd. Arcana, Kraków 2008.
Zofia z Czartoryskich Zamoyska, Rady dla córki, Oficyna Hieronima, Lublin 2002.
Kalina Bartnicka: Pensja żeńska jako substytut wychowania domowego w zbiorze studiów pt.: Nauczanie domowe dzieci polskich od XVIII do XX wieku, Bydgoszcz 2004.
Joanna Krasińska-Głażewska: Dwa światy, LTW, Łomianki 2007.
Janina z Puttkamerów Żółtowska: Dziennik, Wydawnictwo WBP i CAK, Poznań 2003.
Ewa Polak-Pałkiewicz
Tekst ukazał się w nr. 7 dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.