23 kwietnia 2021

„Wyrok na niewinnych”. Kulisy zbrodni doskonałej na Amerykanach

(Źródło: youtube.com/Rafael Film)

„Wyrok na niewinnych” (Roe vs. Wade) w reżyserii Cathy Beckerman i Nicka Loeba opowiada jak sojusz eugenicznych fanatyków, środowisk feministycznych i wielkiego biznesu otworzył bramy aborcyjnego piekła w Stanach Zjednoczonych. I choć produkcja nie jest arcydziełem sztuki filmowej, przemawia głównie siłą faktów i osobistych doświadczeń. Natomiast sytuacja, w której jeszcze po 50 latach trzeba odkłamywać prawdę o wyroku legalizującym w USA aborcję na życzenie, pokazuje z jak doskonałym planem mieliśmy do czynienia.

Po seansie „Wyroku na niewinnych” do głowy przychodzi głównie jedno pytanie: jak to wszystko w ogóle było możliwe? W jaki sposób udało się przeprowadzić jedną z najdoskonalszych rewolucji w prawie konstytucyjnym, sprawiając, że nagle – z dnia na dzień – najbardziej przykładna demokracja świata zrzekła się ochrony najbardziej wrażliwej mniejszości: dzieci nienarodzonych?

Film ukazuje wyrok z  1973 roku jako taran legislacyjny dużo szerzej zarysowanego „planu doskonałego” (ang. master plan). Tylko zorganizowanym działaniem na wielu szczeblach można bowiem tłumaczyć fakt, iż sprawa, którą „każdy prokurator uwaliłby z zamkniętymi oczami” – jak mówił ówczesny teksański prokurator Henry Wade – nie tylko nie została odrzucona, ale stała się kamieniem węgielnym procederu, który do dzisiaj pochłonął za oceanem życie 61 milionów istnień.

Wesprzyj nas już teraz!

W istocie mieliśmy do czynienia ze swego rodzaju diabelskim triumwiratem: aktywistkami, reprezentowanymi w filmie przez postać Betty Friedan, amerykańskiej ikony tzw. drugiej fali feminizmu; spadkobiercami eugenicznej myśli Margaret Sanger w osobie Larry’ego Ladera oraz środowiskiem medycznym uosabianym przez postać nawróconego po latach aborcjonisty, dr. Bernarda Nathansona. Ów niepisany sojusz umiejętnie posługiwał się kłamstwem, dezinformacją i dostępnymi środkami, wytwarzając w amerykańskim społeczeństwie odpowiedni klimat do przeforsowania proaborcyjnego prawa.

Film bez przerwy ciska w nas niezaprzeczalnymi faktami, demaskując proces Roe vs Wade jako jedno z największych oszustw w historii sądownictwa. Ale autorzy dokonują swoistego rachunku sumienia przekonując, że nawet doskonale zorganizowany i przeprowadzony plan nie powiódłby się, gdyby nie milczenie strony opowiadającej się za życiem. Od początku widzimy jak prokuratorzy na niższych szczeblach lekceważyli sprawę, ośmieszając się poziomem niekompetencji, a „letni” katolicy woleli nie dostrzegać problemu. Skutki tego nastąpiły 22 stycznia 1973 r.

Kolejna katolipa…
Jednak mimo doskonałej warstwy merytorycznej, „Wyrok na niewinnych” to niestety kolejny przykład dzieła z wartościowym przesłaniem, ale marnego pod względem artystycznym. Dziełu Beckerman i Loeba poziomem bliżej do ewangelikalnych produkcji spod szyldu PURE Flix, takich jak „Bóg nie umarł” niż gibsonowskiej „Pasji”.

Główne postaci cechują się praktycznym brakiem osobowości; stanowią jedynie posągowe tuby dla posługującego się moralizatorskim stylem scenarzysty. Najgorzej wypadają sceny narad pro-lajferów, ukazanych jak konkursy recytatorskie, w których zwycięża ten, kto zasypie adwersarza większą ilością cytatów z Benjamina Franklina, Matki Teresy czy Martina L. Kinga. Mamy wrażenie, że reżyser nie opowiada historii filmowych postaci, ale wkładając w ich usta całą masę argumentów bierze udział w jakiejś wewnętrznej debacie, starając się przekonywać przekonanych.

Nieco ciekawiej  przedstawione są natomiast czarne charaktery. Dość sztywną pod względem aktorskim postać dr. Nathansona (Nick Loeb) – naiwniaka wierzącego, że aborcja ratuje kobiety, doskonale uzupełnia Larry Lader (Jamie Kennedy), przedstawiony jako klasyczny cwaniak i złoczyńca. Ich narady w stylu miami vice, gdy za pieniądze z aborcji balują na rajskich wyspach popijając drinki z palemką, choć sztampowe i mocno przerysowane, nadają filmowi uroku.

Ponad przeciętność wybijają się natomiast sceny narad członków Sądu Najwyższego, zapewne dzięki doświadczeniu odgrywających role sędziów Johna Voighta, Roberta Davi’ego czy Williama Forsythe’a. Czuć ich niepewność i dylematy moralne, widzimy jak ogromny wpływ na ich decyzje miały rodziny i najbliższe osoby. A fragmenty, w których za kulisami rozgrywają sprawy w iście mafijny sposób, na moment przywodzą na myśl klasyczne dialogi z „Ojca chrzestnego”.

Film uwidacznia też dylematy twórców, mających problem z jednoznacznym ustosunkowaniem się do kwestii feminizmu. Z jednej strony potępiają aborcję, z drugiej oddają słuszność części postulatów. Jest to szczególnie widoczne, gdy taki sam wzruszający podkład muzyczny serwowany jest nam w momentach obrazujących dramat aborcji, jak i wtedy, gdy kobiety mówią o swoim „prawie do wyboru”.

Całość sprawia wrażenie, że do przekazania „co autor miał na myśli” wcale nie potrzeba sięgać po „najważniejszą ze sztuk” jaką jest kino. Scenariusz równie dobrze mógłby stanowić część wykładu lub książkę o kulisach Roe vs. Wade. W „Wyroku na niewinnych” otrzymujemy za mało filmu, a za dużo warstwy akademickiej. Całość wygląda tak, jakby reżyser na siłę chciał z dokumentu zrobić film fabularny.

Jednak jeżeli powyższe uwagi wyłączymy poza nawias, otrzymamy bardzo cenne źródło informacji nie tylko o historii aborcji w USA, ale sposobie działania, pewnym modus operandi, którego skutki możemy obserwować również na ulicach polskich miast.

Antyaborcyjny manifest

Dzieła nie można oceniać patrząc jedynie przez pryzmat sztuki filmowej. Autorzy na każdym kroku dają nam do zrozumienia, że historia Roe vs. Wade nigdy się nie skończyła. Sposób nakręcenia scen manifestacji, popularne hasła jak np. „aborcja prawem człowieka”, „moje prawo, moja decyzja” czy zastosowanie w filmie używanej do dzisiaj argumentacji nieustannie odnosi nas do czasów współczesnych. W tym kontekście dzieła nie należy traktować jako przede wszystkim lekcji historii (jaką też niewątpliwie jest), ale w kategoriach swego rodzaju oręża w walce z haniebnym procederem.

Filmowi pro-lajferzy starają się przekonać do idei ochrony życia za pomocą dobrze nam znanych argumentów: że aborcja to tak naprawdę współczesne niewolnictwo, a nienarodzone dzieci nie mają żadnych praw, zupełnie jak Żydzi w III Rzeszy. Uderzają przy tym w równościowe i antyrasistowskie tony, przypominając słowa Margaret Sanger o aborcji jako sposobie kontroli populacji „kolorowych” w USA. Przekonują, że pozbycie się dziecka – przy całym swoim globalnym wymiarze – to przede wszystkim niezwykle osobisty problem; dr Nathanson abortował własną córkę, a reprezentująca Jane Roe przed sądem Sarah Weddington sama w przeszłości dokonała nielegalnej aborcji. Osoby bliskie sercom sędziów Sądu Najwyższego są pro-choice, wpływając przy tym samym na ostateczne brzmienie werdyktu.

Raczej przez przypadek niż celowo twórcy wskazują też na – w moim osobistym odczuciu – „grzech pierworodny” ruchu pro-life w USA, jakim jest „wyrzucenie Boga z równania”; co forsuje w filmie postać dr Mildred Jefferson, grana przez Stacey Dash. Już na początku walki o prawa nienarodzonych uznano, że opinii publicznej nie przyciągnie się religijnymi argumentami, kładąc nacisk na świeckie aspekty ludzkiej godności i szacunek dla prawa naturalnego.

Z perspektywy czasu doskonale widzimy jak nawet najszczersze i najszlachetniejsze inicjatywy, jeżeli będą budowane z pominięciem Dekalogu, zdegenerują się. Co z tego, że Konwencja Genewska z 1949 r. nakazuje lekarzowi ochronę życia każdego, nawet nienarodzonego życia? Co z nieustannego powoływania się w instytucjach ONZ na „prawa człowieka”, skoro za takowe wkrótce uzna się aborcję czy dobrowolną „zmianę płci”? Równie dziwnie brzmi cel pro-lajferów „nawrócenia Narodu na humanitarne prawa Boga”. Czyjego Boga? – można zapytać. Czy prawa Boga w Trójcy Świętej Jedynego, czy może masońskiego idola Ojców Założycieli?

Niezwykle wartościową część filmu stanowi natomiast pewnego rodzaju próba rozliczenia z tzw. katolicyzmem bezobjawowym. Aborcjoniści doskonale wiedzieli bowiem, w kogo uderzyć. To właśnie katolicy stawiani byli przez nich w roli kozłów ofiarnych, wsteczniaków i ludzi żyjących mentalnie w średniowieczu. Za co? Właśnie za swój niezmienny sprzeciw wobec zatrutych owoców rewolucji seksualnej. Jednak wszystko zmieniło się, gdy do władz doszli ludzie prezentujący jego zliberalizowaną formę.

W symboliczny sposób ukazano Nowy Jork, legalizujący aborcję jako pierwszy stan w USA, i to głosami katolickiej większości. Widzimy senatorów stawiających demokratyczny prymat ponad wartościami płynącymi z wyznawanej wiary. W końcu są i katolicy nie zdający sobie w ogóle sprawy ze skali problemu. Z filmu wynika jasno, że jedyne wystarczająco potężne środowisko mogące postawić tamę aborcji nie podołało swojemu zadaniu. Patrząc na przetaczające się przez Polskę czarne marsze, rządy bezobjawowej prawicy i szaleństwa niektórych podających się za katolików aktorów sceny politycznej nie sposób nie dostrzec, że polskie Roe vs. Wade jest jeszcze przed nami.

I mimo wszystko warto zobaczyć „Wyrok na niewinnych”, by „dzień Pański nie zaskoczył (nas) jak złodziej w nocy” (1 Tes 5, 2).

Piotr Relich


„Wyrok na Niewinnych” można obejrzeć na platformie RafaelKino.pl

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(4)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie