27 lutego 2014

Wyrzekliśmy się wyrzeczeń

(Teodor Axentowicz [Public domain], via Wikimedia Commons)

Dlaczego jesteśmy zobowiązani do wyrzeczeń? Jaki jest ich sens w naszym życiu? Czego wymaga od nas miłość? Na te i na inne pytania odpowiada o. Marek Grzelczak OP w rozmowie z Dominiką Krupińską.


„Wyrzeczenie”. Cóż za okropne, źle się kojarzące słowo. Raczej chcielibyśmy mieć i to, i to, i tamto. A tu mamy z czegoś sami rezygnować. Tymczasem ojciec zaproponował je jako temat tej rozmowy. Dlaczego?

Wesprzyj nas już teraz!

 

Świat choruje, a my, będąc jego częścią, jesteśmy zarażeni jego chorobą w większym lub mniejszym stopniu. Współczesny człowiek pragnie doznań, przeżyć, doświadczeń, chce sycić wszystkie swoje zmysły, swoją ambicję, swoją pychę, i jeszcze w dodatku jest niecierpliwy: natychmiast. Dużo, maksymalnie, najlepsze i natychmiast. Zdanie: „Wyrzekliśmy się wyrzeczeń” nie pretenduje do tego, żeby być pełną diagnozą stanu świata, ale wskazuje na jeden element tej choroby.

 

Czego zatem mamy się wyrzekać?

 

Pierwsza przestrzeń, w której jesteśmy zobowiązani do wyrzeczeń, została określona już przyrzeczeniami chrzcielnymi. Wyrzekliśmy się wtedy szatana, grzechu, wszystkiego, co do grzechu prowadzi, wszystkich podstępów szatańskich. Gdy przyjrzymy się naszemu życiu, to okaże się, że nie stronimy jednak od tych rzeczywistości, co do których zdecydowaliśmy się, że będziemy ich unikać.

 

Kolejna przestrzeń, w której powinniśmy podejmować wyrzeczenia, to mnóstwo dobrych i niepotrzebnych rzeczy, które nas otaczają: niepotrzebne przedmioty, niepotrzebne zakupy, dobre skądinąd. Te dobre i niepotrzebne rzeczy zabierają nasz czas, wikłają naszą uwagę, kleją do siebie nasze upodobanie. Stąd mamy mało miejsca i czasu dla Pana Boga, mało miłości dla Niego, bo ten czas, miłość, uwaga zostały skradzione przez dobre i niepotrzebne rzeczy, które nas otaczają.

 

Trzecia przestrzeń, w której winniśmy podejmować wyrzeczenia, umartwienia, czegoś sobie ujmować, to rzeczy dobre i konieczne. To w tym właśnie widać człowieka wierzącego, przekonanego o dobroci Pana Boga i Jego opatrzności, czuwającej nad nami. To wtedy będziemy mogli dać świadectwo wiary i przekonania, że nasze bezpieczeństwo bardziej zależy od Pana Boga niż od rzeczy czy od konta w banku, od stanu posiadania czy nawet systemów ochrony i zabezpieczeń. To wtedy będzie widać, że nasze życie bardziej zależy od Pana Boga niż od tego, co zjemy, kiedy i ile zjemy.

 

Ćwiczenie się w tych trzech przestrzeniach wyrzeczeń jest niezbędne i konieczne do tego, by człowiek mógł dorosnąć, być zdolnym do wyrzeczenia się wszystkiego naraz, i to w jednej chwili — swojej śmierci. Bo przecież wtedy właśnie, w chwili swojej śmierci, człowiek ma dokonać wyboru między Bogiem a wszystkim tym, co Bogiem nie jest. Dotychczas przez całe życie ujmował sobie tego, co Bogiem nie jest: absolutnie, bezwarunkowo wyrzekał się złych rzeczy, a dobrych rzeczy, które Bogiem nie są, sobie ujmował. Tak nabył umiejętność wybrania w ostatniej chwili swego życia Boga i wyrzeczenia się wszystkiego, co Bogiem nie jest.

 

Zaczął ojciec od śmierci. Rozumiem, że jest ona najważniejszym momentem życia człowieka, tą decydującą chwilą, w której rozstrzyga się jego los na całą wieczność, ale czy wyrzeczenia wiążą się tylko z kwestią śmierci?

 

Sformułowanie, które wypowiedziałem na początku: „Wyrzekliśmy się wyrzeczeń” możemy również tak rozumieć, że Pan Bóg chce dać człowiekowi łaskę. Ale gdzie ma ją złożyć? Musi być jakieś miejsce w człowieku, jakaś przestrzeń, pustka, którą Bóg chętnie wypełni swoją łaską. Święta Faustyna w swoim „Dzienniczku” zapisała proste słowa: „Poznałam, że każda dusza chciałaby pociech Bożych, ale żadną miarą nie chce opuścić pociech ludzkich, a tu tymczasem te dwie rzeczy żadną miarą z sobą pogodzić się nie dadzą” (Dz 1442-1443). Idąc za tą myślą, zaczynamy dostrzegać, że potrzeba wyrzeczeń, umartwień, aby ujmując sobie tego wszystkiego, co Bogiem nie jest, zrobić miejsce dla łaski Bożej, dla Pana Boga. Zaczynamy wyrzekać się i ujmować sobie coraz więcej, żeby coraz więcej miejsca zrobić dla Pana Boga w naszym życiu, w naszej duszy.

Czasami dochodzimy do progu niepokoju, strachu i obawy o samego siebie, że przecież tracimy siebie. Jeśli wyrzekamy się po kolei różnych rzeczy, to w końcu wychodzi na to, że wyrzekniemy się wszystkiego. Gdy zastanowimy się, ile mamy „do stracenia”, a ile do zyskania, to okaże się, że wyrzekając się wszystkiego, zyskamy wszystko. Wyrzekamy się doczesności, żeby zrobić miejsce dla wieczności. Mamy wyrzec się swojego ja, żeby zrobić miejsce dla Bożego Ja. Niestety choroba współczesności, która określiłem: „Wyrzekliśmy się wyrzeczeń”, utrudnia albo uniemożliwia Panu Bogu dotarcie do człowieka, aby mógł go „zarysować” swoją łaską, zostawić na nim swój ślad. Bo człowiek nie ujmuje sobie, nie ogranicza tego wszystkiego, co nie jest Bogiem. I nie daje miejsca Panu Bogu.

 

Wyrzeczenia, umartwienia kojarzą się raczej z dawnymi zakonami. Czy wyrzeczenia są tylko dla zakonników? Mam na myśli podejmowanie specjalnych umartwień, a nie tylko przyjmowanie tego, co przynosi los albo wynika z obowiązków stanu. Bo każdy się czegoś wyrzeka: student nie idzie na imprezę, tylko się uczy, matka wstaje do dziecka w nocy itd. Czy to nie wystarczy?

 

Przeżywamy różnego rodzaju wyrzeczenia. Jedne z nich są owocem naszych decyzji inne wynikają z okoliczności od nas niezależnych. Na pewno w doświadczeniu każdego braku możemy i powinniśmy zdobyć się na miłość do Pana Boga.

 

Miłość domaga się, owocuje ofiarą i wyrzeczeniem. Miłość jest dokonanym wyborem; skoro wybieram Umiłowanego, rezygnuję ze wszystkich innych. Jest to zupełnie naturalne, że dla Pana Boga trzeba podejmować jakieś wyrzeczenia. Jednak pamiętając o tym, że jesteśmy gotowi wymyślać sobie różne umartwienia, różne uciążliwości, lepiej byłoby, aby człowiek, który pragnie je podjąć, poradził się spowiednika — poddał tę sprawę pod osąd Pana Boga, który w sakramencie spowiedzi obdarza kapłana światłem Ducha Świętego dla rozeznania tej sytuacji.

Najtrudniejszym i największym umartwieniem jest umartwienie własnej woli człowieka, czyli zrobienie tego, czego chcą inni. W zakonach umartwienie własnej woli następuje przez złożony ślub posłuszeństwa, jednak świeccy, którzy nie są związani takimi ślubami, także mogą umartwiać swoją wolę, bo wola Boża jest wolą Kogoś z zewnątrz względem mnie i powiedziane mi jest, na czym ona polega, przez przykazania Boże, kościelne, nauczanie, przełożonych (proboszcza w Kościele czy zwierzchników w pracy w zakresie, w jakim mają powierzoną odpowiedzialność i zadania). Będą to również bliscy w domu, a także ludzie zwyczajnie o coś proszący; i jeżeli nie koliduje to z przykazaniami Bożymi i obowiązkami stanu, jeżeli dotyczy rzeczy dobre j i możliwej, to dlaczegóż by nie pójść za tym, co ktoś inny podpowiada, o co prosi czy nalega. Rezygnacja z własnej woli, własnego ja — to jest najtrudniejsze umartwienie.

 

Ojciec powiedział, że jest naturalne, iż miłość wymaga ofiary. Dlaczego naturalne? Dlaczego miłość ma z założenia wymagać ofiary i wyrzeczenia?

 

Miłość jest aktem rozumu i woli. Czyli: poznajemy dobro i mamy w nim upodobanie, chcemy mieć w nim udział, chcemy je pomnożyć, włączając siebie samego i własne dobro w to dobro, które rozpoznajemy. Towarzyszą temu różne uczucia: radość, fascynacja, czasami niepokój czy tęsknota (w różnych sytuacjach). Zatem, jeżeli dokonany jest wybór, podjęta jest decyzja, to naturalnie rezygnujemy z czegoś innego, bo nie można mieć wszystkiego. Jeżeli narzeczony wybiera narzeczoną i pobierają się, to tym samym wykluczają wszystkich innych mężczyzn i wszystkie inne kobiety z tego związku. Jest to po prostu wybór, decyzja. Z kolei, żeby pomnożyć dobro, które rozpoznajemy w drugim człowieku, składamy dar z własnego dobra, ofiarowujemy je. Więc tutaj ofiara, wyrzeczenie będą konieczne.

 

Dawniej dużo mówiono o tym, że wyrzeczenia są konieczne do pracy nad charakterem. Było to widoczne zwłaszcza na początku XX wieku, ale też i wcześniej. Człowiek musi podejmować różne wyrzeczenia, żeby umartwiać egoizm i pychę, żeby się od nich odzwyczajać. Tak kiedyś uważano. Później to przekonanie zostało, jak mi się wydaje, odrzucone. Spotykam wielu ludzi, którzy twierdzą, że wystarczy, iż będą starali się być lepsi, że wystarczy, że tak postanowią, albo że będą się modlili, aby Pan Bóg ich zmienił. Słyszę to od spowiedników: Nie podejmuj wyrzeczeń, umartwień, które mają ćwiczyć charakter, tylko pomódl się, żebyś była lepsza.

 

Niestety, chyba jestem skłonny przyznać rację raczej tym myślicielom i teoretykom wychowania sprzed stu lat niż współczesnym poglądom. Może za bardzo uwierzyliśmy w wirtualną rzeczywistość komputera i kliknięć myszą. Gry komputerowe, nawet strategiczne i wojenne, są w większym stopniu efektem zręczności palców niż całego ciała, całego człowieczeństwa. Współczesny świat, odchodząc od tego starego poglądu, staje się nijaki, byle jaki. Nie można być człowiekiem ofiarnym, jeżeli nie podejmuje się ofiar. Nie można być człowiekiem czystym, jeżeli nie podejmuje się wyrzeczeń związanych z czystością. Nie można być ubogim czy też ubogim w duchu (czyli nie zakochiwać się w majętności), jeżeli nie ma próby, nie ma wysiłku, nie ma aktu podzielenia się posiadanym dobrem, zdobytym przez pracę. Jak wiara jest martwa bez uczynków, tak podobnie i tutaj. Dobre mniemanie o sobie samym, które człowiek chętnie pielęgnuje, będzie zweryfikowane przez czyny, przez konkret życia.

 

Czy to nastawienie na wyrzeczenia nie jest jednak czymś sprzecznym z nowym podejściem w katolicyzmie, tym bardziej optymistycznym wobec człowieka, „humanistycznym”. Czy nie nawiązuje do dawnej „koncentracji na złu, cierpieniu”. Może słusznie epoka „samobiczowania” została przezwyciężona?

 

Kościół ciągle naucza, że trzeba odsuwać się od grzechu, od zła, od szatana. „Nie dawajcie miejsca diabłu, a ucieknie od was”. Trzeba się wyrzekać wszystkiego, co jest złe. Zatem Kościół niezmiennie uczy samoograniczeń — w różnych dziedzinach, podczas gdy świat uczy konsumpcji bez ograniczeń. Ta różnica między światem a Kościołem powinna być jasno pojmowana. To rozróżnienie nigdy nie będzie przezwyciężone.

 

Z czego wynikała, jaki cel miała ta dawna formacja, w której miano a to pozbawiać się części koniecznego snu, a to posiłku, a to znieść w milczeniu niesłuszny zarzut i się nie tłumaczyć? To wszystko, o czym czytamy na przykład u św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Czy to nie było jednak „niesprawiedliwe”, „niehumanitarne”, „nierozsądne”? Tak mówią czasami nawet ludzie Kościoła: księża, wykładowcy uczelni kościelnych. „Niesprawiedliwe”, „niehumanitarne”, „ograniczające możliwości działania, apostolatu”…

 

Możliwe, że było to niesprawiedliwe, możliwe, że było niehumanitarne… — według dzisiejszych kryteriów. Ale jakie to było Boże! Że nierozsądne? No nie, bądźmy rozsądni po bożemu: „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców,”… Owszem. Przecież wiemy — głównym działającym jest Pan Bóg. Dobrze byłoby też zacytować to współczesne hasło, że wszystko jest łaską. Aktywność człowieka… bo chodzi o postulat apostolatu, o to, by człowiek był aktywny, zamiast się tak ograniczać, tak?

 

Tak: że zakonnik powinien był mieć siły do pracy, a tymczasem ujmował sobie snu i wskutek tego, że miał w nocy modlitwy brewiarzowe, był ciągle niewyspany, więc nie mógł być dobrym kaznodzieją…

 

Przeczuwam w tym jakieś ukryte założenia, bo ów człowiek, który tak mówi, ma jakieś kryterium dobrego kaznodziejstwa. Że kaznodzieja będzie bardziej elokwentny? Czy że będzie bardziej uległy woli Bożej? Raczej bym postrzegał, że dobry kaznodzieja to ten, który jest uległy Panu Bogu. Jeżeli obowiązuje zasada, że wstając w nocy na modlitwy, o godzinę krócej śpi, to w tym jest uległy Panu Bogu. Wówczas Pan Bóg ma uległego kaznodzieję. Skoro nim się posłuży, to sam dokona dzieła. Gdy Pan Bóg będzie miał nieuległego, choćby wyspanego i w pełni sił kaznodzieję, to wtedy niewiele zdziała, posługując się nim, bo będzie on narzędziem opornym.

 

Szczególnym rodzajem wyrzeczenia się jest posłuszeństwo. Mam wrażenie, że żyjemy w epoce zbudowanej na nieposłuszeństwie. W modzie jest indywidualizm i samorealizacja. dzieci rządzą rodzicami, a rodzice na to przyzwalają. Zakonnicy publicznie krytykują przełożonych i biskupów, zapowiadają, że nie podporządkują się dokumentom papieskim, ostentacyjnie łamią obserwancje zakonne. Czy da się jeszcze przywrócić strukturę społeczną opartą na posłuszeństwie, uległości, karności? Ojca współbracia, gdybym powiedziała im za świętą Teresą czy Janem od Krzyża, że głos przełożonego jest głosem Boga i należy go słuchać nawet, gdy się myli, zabiliby mnie śmiechem.

 

Cóż, opis rzeczywistości… Samo sformułowanie „samorealizacja”, które weszło do języka katolików, jest w moim przekonaniu ciałem obcym w myśli katolickiej, bo przecież w życiu człowieka wierzącego nie chodzi o to, żeby się zrealizować, tylko żeby zrealizować w sobie Chrystusowy model życia. Żeby być Chrystusowym. To jest totalne nieporozumienie.

 

Powrót do tradycyjnego, zdrowego modelu, gdzie posłuszeństwo było postrzegane poprawnie: jako bezwarunkowe, chętne i natychmiastowe, jest możliwy. Istnieje na to sposób: męczeństwo. Pan Jezus jest pierwszym świadkiem, martyrem, który dał świadectwo prawdzie — właśnie przez posłuszeństwo do końca, aż do śmierci, a była to śmierć krzyżowa. I tak nabył lud wierny. Wokół Niego gromadzą się Jego wyznawcy. Potrzeba, żeby naśladowali swojego Mistrza. Może Pan Jezus znajdzie kogoś spośród dominikanów do męczeństwa…

 

Inny rodzaj wyrzeczenia: asceza wzroku, myśli. Mam wrażenie, że zakonnicy dzisiaj usiłują żyć jak świeccy: oglądają filmy ze scenami erotycznymi, grają w gry komputerowe, słuchają wulgarnej muzyki. Jakiś czas temu nagrany został filmik, na którym nowicjusze w habitach tańczą do piosenki propagującej seks analny, i z dumą prezentowany był w Internecie. Fakt, oryginalny tekst był po angielsku, ale aura skandalu wokół wokalistki powinna była kogoś ostrzec i dać mu do myślenia. Kiedyś nie do pomyślenia było, aby zakonnik słuchał wulgarnej muzyki, chodził na wulgarne filmy, czytał i oglądał erotykę. Uważano, że musi zachować czystość oczu, myśli, serca, wyobraźni, pielęgnować w sobie pewną pustkę gotową na wypełnienie przez Boga i mieć dla Niego czas. To wyrzeczenie się, odcięcie znacznej części życia było oczywiste. Dziś słyszę, że zakonnicy muszą to robić, by rozumieć świeckich i być blisko nich. Czy nie powinno być raczej tak, że pewnych rzeczy nie wypada katolikowi czytać i oglądać — także świeckiemu, nie tylko zakonnikowi?

 

Noblesse oblige… Szlachectwo zobowiązuje. Jeżeli wyrzekamy się tego szlachetnego życia zakonnego, szlachectwa bycia zakonnikami, po prostu, żeby się babrać w błocie, no to porażka… Niestety, oczywiście takie rzeczy się zdarzają. To mi przypomina aggiornamento. „Udzisiejszenie”. Mamy udzisiejszonych zakonników. A przecież oni powinni dawać świadectwo życia nie z tego świata! Nie wiem, komu uwierzyli… Najgorsze jest to, że nie ma jakiegoś punktu w świecie, który mógłby być możliwy do zidentyfikowania jako źródło takiego zepsucia. Żeby można było stanąć naprzeciwko i zwalczyć go, zniszczyć, aby nie siał dalej zgorszenia. Wydaje się raczej, że mamy tu teorię chaosu, sytuację wielu źródeł. I skoro tego nie widać oczami, to trzeba patrzeć wzrokiem wiary, gdzie jest to źródło… Nieprzyjaciel, jeśli chce pokonać armię, dobrze, aby nie tylko żołnierzy zdemoralizował, ale i oficerów. Nakłonił oficerów do dezercji albo do zdrady, albo jeszcze miał swoich ludzi w sztabie generalnym. Nieprzyjaciel może sobie wtedy winszować sukcesów, prawda?

 

Podsumujmy. Ktoś przeczytał tę rozmowę, poczuł się przekonany argumentacją ojca i postanowił żyć wyrzeczeniem w tym chrześcijańskim znaczeniu. Nie ma jednak żadnej formacji w zakresie tradycyjnej ascetyki chrześcijańskiej, żadnych umiejętności wcielania rzeczy, o których tu mówimy, w konkret swego dnia codziennego. Jak ma się zabrać do sprawy?

 

Pierwszy, podstawowy wysiłek, to jeżeli uwikłał się w jakiś grzech, niech zrobi wszystko, żeby się od tego grzechu uwolnić, wyspowiadać się i otrzymać rozgrzeszenie. Niech zrobi wszystko. Jeżeli mimo regularnej i częstej spowiedzi, ponawianego postanowienia poprawy i przy stałym wysiłku unikania tego grzechu, następuje jednak powrót do niego, obnażający słabość tego człowieka i upokarzający go, to niech grzesznik wyrzeknie się pychy i zarozumialstwa, i na nowo idzie do spowiedzi, aby podjąć to umartwienie, którym jest pokora i skrucha. Niech wyciągnie z tego pouczenie, że Pan Bóg obnaża w nim jego słabości po to, by nauczyć go pokory. Wobec Boga pokornie przestawać nam trzeba. To należy do pierwszej wspomnianej przestrzeni wyrzeczeń, objętej przyrzeczeniami chrzcielnymi.

 

Gdy chodzi o dobre i niepotrzebne rzeczy, których możemy sobie ujmować, to można zacząć od tego, żeby przestać kupować niepotrzebne rzeczy, które by miały nas tylko przez chwilę ucieszyć. Zastanowić się, czy będę tego używał, jak długo, do czego jest mi to potrzebne, czy użyję tego tylko raz i nigdy więcej, czy też rzeczywiście jest to potrzebne. Z rzeczy dobrych i niepotrzebnych nieco sobie ujmować — czy to z tych zniszczalnych, jak jedzenie (cukierki, czekolada, alkohol, kawa…), czy z tych bardziej trwałych, jak dobra materialne: płyty, książki, różne przedmioty czy dekoracje. Niech to wszystko będzie schludne, niech prowadzi do prostoty. Nie chodzi o to, żeby wyrzucać wszystko naraz, lecz by się zastanowić: Może są książki, których już od dawna nie używam i które trzymam tylko z sentymentu; nie stanowią one wartości archiwalnej czy też bibliofilskiej, lecz po prostu zostały kiedyś kupione; nie są czytane i nie przewiduję, że będę je czytać. Można dać je do biblioteki, ofiarować jakiejś grupie duszpasterskiej czy udostępnić ludziom, może ktoś je poczyta. I w pewnym sensie uwalniać się od tych rzeczy. Chodzi o takie działania.

 

Natomiast ujmowanie sobie z rzeczy dobrych i koniecznych, to już „wyższa szkoła jazdy”. Ale warto. Warto doświadczyć braku. Doświadczenie braku w rzeczach dobrych i koniecznych jest doświadczeniem ubóstwa. Że potrzebuję, ale nie jestem w stanie tego mieć, dlatego że dałem na jałmużnę ten jeden grosz i teraz mi go brakuje, żeby kupić sobie coś tam, czego koniecznie potrzebuję. Może będę miał ten kolejny grosz za tydzień, może zarobię go przy następnej wypłacie i to, co jest konieczne, kupię później; ale to doświadczenie braku, jakiejś niemocy nawet, będzie nas uczyło zaufania do Pana Boga. Będziemy musieli zawierzyć, że moc w słabości się doskonali, że dobra duchowe i dobra Boże, które mam nadzieję osiągnąć i które mam nadzieję wyprosić dla innych, szybciej i obficiej Pan Bóg da, kiedy doświadczę swojej niemocy, kiedy z tej głębi niedoskonałości i słabości będę wołał do Boga Wszechmogącego, aby On przyszedł na ratunek tej czy innej biedzie.

 

A co to mogą być za rzeczy dobre i konieczne?

 

To będzie jedzenie, ubranie, to będą pieniądze… trzeba się zastanowić, rozważyć. Każdy, jeśli rozejrzy się trochę po swoim pokoju, dostrzeże pewnie, że są w nim rzeczy dobre i niepotrzebne oraz dobre i konieczne. I nie chodzi o to, żeby natychmiast i zupełnie pozbawiać się tych koniecznych rzeczy (to szczególne i nie dla wszystkich powołanie, żeby wszystkiego i natychmiast się wyrzec), ale o to, żeby sobie czegoś ująć. Poza tym mamy spowiedników, u nich znajdziemy pomoc, jak to rozsądzić.

 

Tak, to jest pytanie o naukę rozsądzania tych wszystkich rzeczy.

 

Jest to kłopotliwa sprawa, bo trzeba pamiętać o podstawowej zasadzie, że nikt nie jest sędzią we własnej sprawie. Zamysł podjęcia wyrzeczeń, jeśli nie będzie z góry poddany pod osąd spowiednikowi, niech będzie poddany po tym wydarzeniu. Niech spowiednik rozsądzi, a my skorzystamy z odrobiny kierownictwa duchowego. Tutaj będzie możliwość postawienia sprawy przed trybunałem Bożym.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Z ojcem Markiem Grzelczakiem OP rozmawiała Dominika Krupińska.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie