17 września 2023

„Z bolszewikami nie walczyć”. Gorzka prawda o obronie Kresów

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Inwazję Armii Czerwonej z 17 września 1939 r. na obszar polskich województw wschodnich można przedstawiać na wiele sposobów. Na ogół zwykło się podkreślać zdradzieckość paktu Ribbentrop-Mołotow oraz sojuszniczy względem Wehrmachtu charakter „pochodu” Sowietów, doskonale podsumowany wspólną defiladą zwycięzców w Brześciu. Nigdy też dość przypominania bohaterstwa żołnierzy KOP i obrońców Grodna, jak i zdradzieckiej postawy licznych przedstawicieli mniejszości narodowych, wreszcie aktów terroru bolszewików obcych i rodzimych. Nie od rzeczy jest wspomnieć również wiarołomność aliantów zachodnich, bez skrupułów wkręcających Polskę w wojenną „maszynkę do mięsa” w imię własnych dalekosiężnych planów i geszeftów, oferujących nam gwarancje bez pokrycia, a następnie gotowych do zawierania sojuszy z czerwonymi katami, do rzucenia im na pożarcie wiernych sojuszników.

Wszystko to sprawy niezmiernie istotne, ale byłoby źle, gdybyśmy poprzestali na szukaniu wyłącznie cudzych win. „Kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią” – pisał przed półtora wiekiem uczestnik innej narodowej klęski. Jeśli z historii mamy wyciągnąć jakąś naukę, aby w przyszłości nie powtarzać starych błędów, wypada zapytać także o sprawy niewygodne. Pojawia się tu bowiem niepokojąca kwestia – czy w obliczu sowieckiego ataku państwo polskie, jego władze i armia zdały ten trudny egzamin, robiąc wszystko, co w ówczesnej sytuacji było możliwe do zrobienia?

Cios w plecy

Wesprzyj nas już teraz!

17 września 1939 roku o godzinie 2.15 po północy ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie Wacław Grzybowski został wezwany przed oblicze wicekomisarza Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych Władimira Potiomkina.

Polskiemu dyplomacie odczytano notę o bulwersującej treści: „Wojna niemiecko-polska pokazała wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. […] Warszawa, jako stolica Polski, już nie istnieje. Rząd Polski załamał się i nie okazuje oznak życia. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Tym samym traktaty zawarte przez ZSRR i Polskę straciły ważność. […] Biorąc pod uwagę tę sytuację, rząd sowiecki polecił dowództwu Armii Czerwonej, by nakazało wojsku przekroczyć granicę i wziąć pod swoją opiekę życie i dobra ludności zachodniej Ukrainy i Białorusi”.

Ambasador Grzybowski odmówił przyjęcia noty, słusznie przypominając, że rząd RP wciąż znajduje się na terytorium kraju, a armia stawia opór wrogowi. Jak stwierdził: „W czasie wojny światowej terytoria Serbii i Belgii były okupowane, ale nikomu nie przyszło na myśl uważać z tego powodu zobowiązań wobec nich za nieważne. Napoleon wszedł do Moskwy, ale póki istniały armie Kutuzowa, uważano, że Rosja również istnieje”.

Ambasador mówił prawdę. Wprawdzie w ciągu 16 dni wojny Wojsko Polskie poniosło olbrzymie straty, front był rozerwany, jednak w bezpośrednią walkę z Niemcami wciąż zaangażowanych było około 25 polskich dywizji, nie licząc oddziałów tyłowych i garnizonowych. Nadal broniły się Warszawa, Modlin, Hel, Brześć i Lwów. Wojsko Polskie dysponowało w dalszym ciągu niebagatelną siłą co najmniej 600.000 żołnierzy. Do końca kampanii było jeszcze daleko.

Wyspy oporu

O godzinie 3.00 nad ranem wojska sowieckie przekroczyły granice Rzeczypospolitej.

Były to siły Frontów Białoruskiego i Ukraińskiego – liczące razem 617.588 żołnierzy (nie licząc 16.500 żołnierzy wojsk ochrony pogranicza NKWD), 4733 czołgi, 3298 samolotów.

Po stronie polskiej granicy o długości 1.412 km strzegło zaledwie 17 batalionów i 6 szwadronów Korpusu Ochrony Pogranicza. Siły te były rozproszone, niezdolne do zatrzymania natarcia wielkich związków taktycznych. Mimo to wiele strażnic KOP stawiło zaciekły opór. Zasłynęło męstwem zgrupowanie KOP-istów generała Wilhelma Orlika-Rückemanna (7000 żołnierzy). Cofając się przed Armią Czerwoną przemaszerowało ono całe Polesie docierając aż do Bugu, staczając po drodze ok. 40 potyczek oraz dwie większe bitwy (pod Szackiem i Wytycznem). Dopiero po dwóch tygodniach walk i wyczerpaniu się amunicji i żywności generał Orlik-Rückemann podjął decyzję o rozwiązaniu zgrupowania.

W różnych zakątkach Kresów próbowano powstrzymać pochód wroga. W Grodnie stanęły do walki improwizowane oddziały wojska i policji, wspierane przez ludność cywilną. Do narodowej legendy przeszło Grodzieńskie Orlątko – 13-letni Tadzik Jasiński, który próbował podpalić butelką z benzyną sowiecki czołg (pochwycony przez wroga, przywiązany do przedniego pancerza czołgu jako „żywa tarcza”, został następnie uwolniony w boju przez Polaków, jednakże zmarł z ran, w objęciach matki). Zdobywcy dokonali potem w Grodnie okrutnej rzezi wziętych do niewoli obrońców.

22 września Niemcy przekazali Sowietom zdobyty Brześć. W mieście odbyła się wzmiankowana wspólna defilada Wehrmachtu i Armii Czerwonej. A tymczasem w brzeskim Forcie nr 5 wciąż bronił się batalion marszowy 82 Pułku Piechoty wspierany przez oddział Obrony Narodowej. Opór ustał tu dopiero w nocy z 26 na 27 września.

Zdarzyło się, że w walce zyskaliśmy nieoczekiwanego sojusznika. W zwycięskich bojach pod Parczewem Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” generała Franciszka Kleeberga wzięła do niewoli z górą stu krasnoarmiejców. Polacy nie mieli możliwości przetrzymywania jeńców, zamierzali puścić ich wolno. Tymczasem sołdaci poprosili o… wydanie im broni i wcielenie ich w polskie szeregi, aby umożliwić im walkę ze znienawidzonym komunizmem! Wokół walił się stary świat, dywizje Hitlera i Stalina miażdżyły opór w niepowstrzymanym pochodzie, zachodni alianci powściągliwie obserwowali agonię polskiego sojusznika – a setka młodych Rosjan dobrowolnie wybrała śmierć u boku Polaków! „Bili się z nami do końca, byli wiernymi i oddanymi do końca nam towarzyszami” – zaświadczył pułkownik Adam Epler.

Zdrada mniejszości

Po 17 września w dziesiątkach miejscowości kresowych miały miejsce antypolskie wystąpienia bojówek dywersyjnych, sformowanych spośród przedstawicieli mniejszości narodowych – Żydów, Białorusinów i Ukraińców.

Owi „opaskowcy” (nazywani tak od czerwonych opasek noszonych na rękawach) atakowali ludność cywilną, rozbrajali mniejsze oddziały wojskowe, mordowali urzędników, oficerów wojska, policjantów i duchownych (katolickich i prawosławnych). Czasem dywersantom udało się zająć i utrzymać stacje kolejowe lub ważne mosty, a niekiedy próbowali zdobywać miasta (Grodno, Skidel, Jeziory, Stepań). Po zakończeniu podboju liczni miejscowi ochotnicy wstępowali do „czerwonych milicji”, „milicji ludowych”, „grup samoobrony”, „gwardii robotniczych”. Formacje te następnie siały terror na Kresach, niejednokrotnie prześcigając w okrucieństwie żołnierzy okupanta.

Jeszcze częściej przedstawiciele mniejszości radośnie witali wojska agresora. Bywało, że na cześć najeźdźcy wiwatowały wielotysięczne tłumy. W takich przypadkach Sowieci, widząc bramy triumfalne, transparenty i kwiaty, mogli naprawdę czuć się wyzwolicielami spod „polskiego jarzma”. Co warte podkreślenia, wśród gorliwych klakierów byli nie tylko miejscowi komuniści czy inni radykalni lewicowcy – również przedstawiciele samorządów lokalnych, działacze Bundu, organizacji związkowych i społecznych. Na pociechę rzec można, że wczorajsi obywatele Rzeczypospolitej, teraz skwapliwie ozdabiający swe przyodziewki czerwonymi wstążkami, już wkrótce mieli poznać prawdziwy smak komunistycznego raju…

Oczywiście nieprawdziwe byłoby twierdzenie, że wszyscy przedstawiciele mniejszości narodowych z radością powitali upadek Rzeczypospolitej. Tym niemniej zasięg kolaboracji z najeźdźcą był szeroki.

Żołnierze i wodzowie

Otoczenia Naczelnego Wodza marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza zostało całkowicie zaskoczone napaścią sowiecką – pomimo, że ambasada w Moskwie od dziesięciu dni ostrzegała przed możliwym uderzeniem. Niestety, informacje przekazane przez ambasadora Grzybowskiego zostały zlekceważone.

Marszałek Śmigły-Rydz zmitrężył cały dzień 17 września zastanawiając się, czy ma dołączyć do walczących oddziałów, czy wycofać się do neutralnej Rumunii. Ostatecznie wybrał to drugie rozwiązanie. Przekroczył granicę rumuńską wraz z członkami rządu RP w nocy z 17 na 18 września, na moście drogowym w Kutach, skazując się na internowanie. Ani Naczelny Wódz, ani prezydent Ignacy Mościcki nie uznali za stosowne ogłosić stanu wojny z Sowietami, czego następstwa będą ciągnęły się za nami przez całą wojnę i później.

Sprawa porzucenia walczącego wojska przez Naczelnego Wodza wywołuje do dziś zacięte spory historyków. Pewien utytułowany sługa Klio uznał decyzję o schronieniu się w neutralnym kraju za całkowicie zasadną, jedynie nieco przedwczesną. W opinii pana profesora marszałek Rydz winien był poczekać jeszcze trochę i przekroczyć granicę z karabinem w ręku, oddając parę „symbolicznych” strzałów w stronę nadciągających wojsk sowieckich; wtedy ponoć nikt nie miałby doń pretensji. Czytałem te dywagacje w nielichym osłupieniu. Przebija z nich traktowanie polityki jako swoistego teatru, w którym liczą się tylko efektowne gesty dla gawiedzi. Jednakże w polskim „teatrze” latem 1939 roku naprawdę lała się krew, naprawdę ginęli ludzie!

Nikt nie zaprzeczy, że nasz rząd oraz dowództwo wojska znalazły się w niesłychanie trudnej sytuacji. Tym niemniej mówimy o ekipie politycznej, która sięgnęła po władzę trzynaście lat wcześniej w dramatycznych okolicznościach, na drodze zamachu stanu i obalenia legalnego rządu Rzplitej, za cenę życia kilkuset Polaków. O ekipie, która utrzymywała się u steru szykanując, wtrącając do więzień, a niekiedy mordując kolejnych obywateli. Chyba wolno zapytać, czy paniczna ucieczka sanacyjnych „elit” przez most w Kutach była warta tych strasznych kosztów?

– Ale cóż mógł we wrześniu uczynić Rydz? – zapytują jego zwolennicy. Odpowiedzi udzielił sam zainteresowany. Kilka lat wcześniej uczestniczył w dyskusji na temat postawy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, któren w roku 1792, w obliczu wojny z Rosją nakazał zaprzestanie obrony i przystąpił do Targowicy. Rozmaite litościwe dusze także stawiały pytanie o to, co innego mógł zrobić król w tak beznadziejnej sytuacji? I wtedy zabrał głos Śmigły-Rydz, w iście spiżowych słowach:

– Mógł stanąć na czele wojska i zginąć!

Z racji pełnionych funkcji Rydza słuchano uważnie i skwapliwie oklaskiwano jego werbalną nieugiętość. Ale życie, niczym w pokerowej rozgrywce, rzekło na owe szumne deklaracje: -SPRAWDZAM! A wtedy nasz Naczelny Wódz, wcześniej tak dziarsko pozujący fotografom i portrecistom z marszałkowską buławą, tak gromko „nie oddający ani guzika”, w połowie kampanii wrześniowej znalazł bezpieczną przystań w kraju ościennym…

 

Do ostatniego mężczyzny! –

Do ostatniej kobiety! –

Miałeś bronić ojczyzny,

Miałeś bronić Warszawy –

 

Już twe kukułcze portrety

W jutrzejszej jaśniały chwale,

Chrypło radio od twej przyszłej sławy,

Jak koguty piały ci gazety,

Że do ostatniej kobiety!

Do ostatniego mężczyzny!! –

O, spadkobierco buławy…

 

– z żarem i wściekłością napisze poeta.

Nie wszyscy polscy dowódcy byli ulepieni z takiej gliny. Wspomniany generał Kleeberg również otrzymał propozycję ewakuacji do Rumunii, drogą lotniczą, ale zdecydowanie odmówił. Jego słowa warte są zapamiętania: „Wojna jest przegrana. Ale honor żołnierza nie jest przegrany. Mam żołnierzy pod swoją komendą. Nie opuszczę ich!”.

Samotność ginących Orląt

Marszałek Śmigły-Rydz, nim przekroczył granicę, wydał rozkaz („Dyrektywę Ogólną”) o treści: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii”.

Dyrektywa Naczelnego Wodza przyniosła opłakane skutki. Poszczególni dowódcy polscy rzeczywiście starali się „nie walczyć” i „pertraktować” z Sowietami, co przeciwnik bezlitośnie wykorzystywał do podciągnięcia własnych sił i otoczenia Polaków, szybko doprowadzając do sytuacji, że jedynym wyjściem była już tylko kapitulacja. Ale nawet rejony umocnione, z korzystnymi warunkami do obrony, poddawano bez walki. Bez jednego strzału przekazano wrogowi Łuck, Kowel, Włodzimierz Wołyński wraz z ogromnymi zapasami uzbrojenia i amunicji.

W Wilnie przygotowywano się wpierw do obrony przed Niemcami. Na pozycjach stanęło 14.000 żołnierzy i ochotników, choć tylko 7.000 uzbrojonych. Jednak dowództwo obrony na wieść o marszu Sowietów podjęło decyzję o ewakuacji garnizonu w stronę granicy litewskiej. W mieście doszło do rozdzierających scen. Kilku oficerów popełniło samobójstwo. Garstka obrońców, m.in. kompania akademicka, harcerze i gimnazjaliści, zdecydowała się pozostać. Przez kilkadziesiąt godzin stawiali bohaterski opór oddziałom pancernym wroga. Zwycięzcy znaleźli w zdobytych wileńskich magazynach 4315 karabinów, 57 karabinów maszynowych, 6 dział. Tego uzbrojenia polskie dowództwo nie wydało obrońcom, a nawet odchodzącym z miasta, w połowie bezbronnym żołnierzom!

Lwów był doskonale przygotowany do obrony. Od 12 września dzielnie odpierał ataki niemieckie. Na szańcach stanęły 24 bataliony piechoty, 3 szwadrony kawalerii, kompania saperów, 78 armat polowych i 16 przeciwlotniczych, nawet dwa pociągi pancerne. Zgromadzono zapasy żywności na trzy miesiące, zaś paliwa – na pół roku. Jeszcze w dniach 18 i 19 września do miasta dotarły olbrzymie transporty uzbrojenia, zawierające m.in. 6000 karabinów maszynowych, 12 000 karabinów, 5000 pistoletów. 19 września odparto pierwszy atak sowiecki. Wróg zaczął gromadzić siły, choć przeprowadzenie szturmu generalnego wciąż stanowiłoby dlań ogromne wyzwanie. Tymczasem już w dniu 22 września dowództwo polskiego garnizonu postanowiło… skapitulować, po tym, jak Sowieci zagwarantowali oficerom Wojska Polskiego „osobistą swobodę i nietykalność osobistej własności”.

Na Kresach powszechne były szok i oburzenie z powodu defetyzmu dowódców. Wielokrotnie bywało, że żołnierze i ludność cywilna chcieli się bić wbrew swym wodzom. Jednakże w tym samym czasie, gdy na ulicach Grodna i Wilna walczyły i ginęły nawet dzieci, wielotysięczne zgrupowania Wojska Polskiego składały broń przez bolszewikami bez choćby symbolicznego oporu.

Droga do Katynia

W trakcie inwazji sowieckiej poniosło śmierć od 3.000 do 3.500 Polaków, w tym 1.500 zamordowanych w wyniku zorganizowanych represji i zbrodniczej samowoli. W następnych miesiącach terror okupantów pochłonie wielokrotnie więcej ofiar.

Straty Armii Czerwonej poniesione podczas napaści na Polskę wyniosły 1.475 zabitych, zmarłych (również z przyczyn niebojowych) i zaginionych bez wieści. Liczba ta zapewne nie obejmuje miejscowych dywersantów i bojówkarzy komunistycznych zlikwidowanych przez Polaków. Jeżeli więc uwzględnić tylko zabitych w walce, to straty polskie i sowieckie były zbliżone – mimo iż po stronie obrońców w bój zaangażowane były niewielkie siły, często improwizowane, z dużym udziałem niewyszkolonych młodych ochotników, niemal pozbawione broni ciężkiej. Tam, gdzie pozwolono mu walczyć, polski żołnierz na ogół walczył dobrze.

Armia Czerwona wzięła do niewoli ok. 240.000 żołnierzy polskich. Oznacza to, że na każdego Polaka poległego w walce przypadało od 120 do 160 jeńców. Niestety, na skutek postawy dowództwa ogromna większość z nich poddała się bez jednego wystrzału. Dla kontrastu podczas wrześniowych walk z Niemcami, bez porównania krwawszych i dla nas tragiczniejszych, na każdego Polaka zabitego w walce przypadało tylko od 8 do 10 jego kolegów wziętych do niewoli.

Wypada tu podkreślić, że zorganizowanie aktywnego masowego oporu zbrojnego przeciw inwazji sowieckiej nie odmieniłoby losów wojny. Przewaga wroga była zbyt wielka. Jednakże przeciwnik zapłaciłby za swój sukces bez porównania drożej. Liczne ówczesne niedomagania wojsk Stalina potwierdził późniejszy konflikt zbrojny z Finlandią (1939-1940) oraz pierwsze miesiące wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku.

Oficerów, którzy łatwowiernie zaufali obietnicom Sowietów o „osobistej swobodzie i nietykalności osobistej własności” czekał już niedługo straszny los. Stanisław Ostrowski, ostatni polski prezydent Lwowa, wspominał swą wizytę w dowództwie kapitulującego garnizonu: „Zrozumiałem wtedy, że jest to koniec naszej wolności. […] Kiedy wychodziłem, ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem masy oficerów, wszystkich rodzajów broni i służb, od najwyższych do najniższych stopni, zebranych na podwórzu zabudowań dowództwa Korpusu. W ilości dwóch, może więcej tysięcy, oficerów służby stałej i rezerwowych, którzy pomaszerowali ulicą Łyczakowską na katyński szlak”.

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij