W opozycji nastąpiło przebudzenie. Po latach letargu politycy postanowili rozmawiać z wyborcami. I ruszył „Campus Polska Przyszłości”… Jednak to, co Platforma Obywatelska ma społeczeństwu do powiedzenia może budzić obawy. Wśród topowych tematów pojawiła się legalizacja homozwiązków, czy „opiłowywanie” katolików z rzekomych przywilejów. Wszystko to ma być wyrazem konserwatyzmu i głębokiej troski o Kościół. PO chce powrócić do sterów. I właśnie kusi elektorat na skrajnie antykatolickich terenach.
Tonację w jakiej prowadzony będzie „Campus Polska Przyszłości” ustalił Donald Tusk, już podczas debaty otwierającej wydarzenie. Polityk występował na scenie wraz z Rafałem Trzaskowskim. Nic dziwnego. Wszak są to dziś czołowi politycy Platformy Obywatelskiej, która postanowiła po latach letargu zrobić coś innego niż być tylko anty-PiSem i zaczęła rozmawiać z wyborcami. Coś drgnęło. Niby dobrze, bo gdyby w Polsce działała konstruktywna opozycja, to z pewnością mobilizowałaby rządzących. Problem w tym, że rysowana przez opozycyjnych polityków „Polska Przyszłości” zdaje się być krajem tylko dla wybranych. To jako kraj świecki, zlewaczały, wyczyszczony ze śladów po katolicyzmie. Taka deklaracja ideowa, w połączeniu z glosami płynącymi z Campusu, budzi obawy. Bo tu już nie chodzi o przejęcie władzy i realizowanie szczytnych wizji politycznych. Tu czuć chęć dokonania zemsty: na PiS-ie, na Kościele, na katolikach… Ale po kolei.
Dobre złego początki
Wesprzyj nas już teraz!
Zaczęło się niewinnie. Duet Tusk – Trzaskowski pośród przyjaznej publiki czuli się na scenie swobodnie. Obecność młodych dodawała im wigoru. „Campus Polska Przyszłości” – brzmi jak nowy program partii, mający być kontrą do „Polskiego Ładu”. Polityka uczy nas jednak, by nie brać programów dosłownie, bo są tylko elementem marketingu. To przemycane szczegóły i symbolika zdradzają prawdziwe zamiary. Tak jest i w tym przypadku.
Co mówi nam duet „T&T”? Tusk daje sygnał, że walka o władzę się rozpoczęła, zaś jego styl wskazuje, że nie będzie to gra na miłe słowa. Prezydent Warszawy jawi się tu jako gwarant tergo, że zrozumienie w nowej władzy znajdą postulaty rewolucyjne, z agendą LGBT+ na czele. Trudno więc też dziwić się, że podczas spotkania padło z publiki pytanie to kiedy w Polsce będzie możliwy gejowski „ślub”. Tusk, choć spędził kilka ostatnich lat głównie poza Polską, zachował nieco czujności i wyjaśnił, że „dla bardzo wielu Polaków to jest ciągle coś, co niełatwo przychodzi im akceptować” i mówił, że w tych kwestiach jest „ostrożniejszy” (od Trzaskowskiego). Dał też do zrozumienia, że trzeba działać tak, by tego rodzaju zmiany były akceptowane społecznie, ale by jednak dążyć do uregulowania związków osób nieheteroseksualnych. Polityk dopytywany o to kiedy środowisko LGBT+ doczeka się realizacji ich postulatu złożył dość deklarację: „jeśli ja będę stał na czele większości parlamentarnej po wyborach parlamentarnych, jedną z pierwszych decyzji będzie zgoda na związki partnerskie w Polsce”. Trzaskowski wskazał drogę zmian: to młodzi muszą wywierać presję, która w efekcie ma doprowadzić do lewicowo pojmowanej równości.
To o czym były premier nie mówił otwarcie, aż nazbyt wyraźnie dopowiada jego środowisko polityczne. Metoda dobrze znana. Tusk na tle gorącogłowych kolegów ma jawić się jako mąż stanu, jako ten zrównoważony i rozsądny gracz. Stąd też nie trzeba było długo czekać na to, by usłyszeć od Sławomira Nitrasa jak postrzegane jest po lewej stronie środowisko katolickie w Polsce. Polityk ocenił, że „za naszego życia katolicy w Polsce staną się mniejszością”. I przyznał, że „dobrze, żeby to się stało w sposób niegwałtowny, racjonalny, a nie na zasadzie pewnej zemsty. Na zasadzie: to jest uczciwa kara za to, co się stało. Musimy was opiłować z pewnych przywilejów, dlatego, że jeżeli nie, to znowu podniesiecie głowę, jeżeli się cokolwiek zdarzy”.
Nitras tłumaczył później swoje słowa. Uznał, że ma poczucie, że „prawo w Polsce jest kształtowane z punktu widzenia interesów Kościoła katolickiego, pewnej grupy polityczno-społecznej, która wcale nie jest największa”. I jak dodał, „jest to poczucie wielu Polaków”. Mimo krytyki płynącej także z jego obozu politycznego, przepraszać nie zamierza. Widać taka jego pieniacka rola. A Nitras ma swoich partyjnych obrońców. Tomasz Siemoniak, wiceprzewodniczący PO, uznał że jego słowa „były niezręczne, ale problem oczywiście jest”. Siemoniak zaznaczył, że jego partyjny kolega „jest mądrym inteligentnym człowiekiem, który troszczy się o Kościół i wywodzi się z konserwatywnego nurtu polskiej polityki”. Potem były szef MON zrzucił winę na złą debatę publiczną, która zamiast na problemach skupia się na tym co kto powiedział. Problemu nie widziała też Joanna Senyszyn, która z kolei oceniła, że Nitras jest słabo zorientowany w temacie rozdziału Kościoła od państwa i mówił to, co „młodzież chciała usłyszeć”.
Warto jednak zastanowić się o jakie przywileje może chodzić opozycji. Czyżby to była właśnie kwestia legalności zawierania związków małżeńskich w Polsce tylko pomiędzy kobietą a mężczyzną? To zapis konstytucyjny, ale w uszach lewicowych brzmi on jak pisany pod dyktando Kościoła. I taki argument na pewno będzie używany. W kolejce stoi zapewne też katecheza w szkołach, fundusz kościelny i jak nietrudno się domyślić kwestia legalności aborcji. O (nie)słuszności tego rodzaju argumentów lewicy tu debatować nie będziemy.
Jest bowiem jeszcze jeden ważny i ciekawy sygnał płynący z Campusu. Jeszcze nie tak dawno młodzi lewicowcy z nadzieją patrzyli na Szymona Hołownię i jego projekt Polska 2050. Polityk ten także nie stronił od deklaracji o rozdziale państwa od Kościoła i perorował jak to jako Prezydent RP pozbędzie się prezydenckiego kapelana i wyniesie klęczniki z pałacowej kaplicy do muzeum, bo tam jest ich miejsce. To Hołownia oburzał się na deklaracje samorządowców, którzy opowiadali się za wsparciem dla rodziny (to głośne uchwały kłamliwie określane mianem wprowadzania stref wolnych od LGBT+). A dorzucić można jeszcze kwestie in vitro czy aborcji… Celebryta posługując się przy tym eko-narracją jakoś trafiał do młodszego pokolenia. Czyżby miał teraz nastąpić koniec jego politycznego projektu? Niekoniecznie. Oto bowiem mamy już zapowiedź zbliżającej się konwencji jego partii.
Tak czy inaczej można odnieść uzasadnione wrażenie, że ideowo Campus pogalopował się daleko na lewicę i gra na antykościelnych nutach, pragnąc zagarnąć młody elektorat zaślepiony lewacką ideą. To on przecież ma dokonywać rewolucyjnych zmian i to on – odpowiednio zachęcony – może stanowić decydujący głos przy urnach. Radykalnych głosów zachęty do działań wywrotowych nie zabraknie. To także już wiemy. Przykładem niech będzie proponowany młodym, na Campusie – a jakże! – przez Leszka Balcerowicza internetowy pręgierz dla tzw. pseudodziennikarzy (czytaj: tych krytycznie wypowiadających się w mediach o środowisku politycznym skupionym wokół Tuska). Można być niemal pewnym, że na podobny ostracyzm będzie mógł wkrótce liczyć każdy nie wspierający tego środowiska. To naturalne, gdy sięga się po pomoc tych, co od miesięcy na ulicach wulgarnie deklarują swoje zdenerwowanie obecną władzą. I choć PO może opiłowania katolików i Kościoła aż tak nie chce, to jeśli jednak zajdzie taka potrzeba, jeśli nastroje społeczne będą wskazywało, że jest to opłacalny ruch, to dla sięgnięcia po władzę, nie cofną ręki. Właśnie to mówią nam sygnały płynące z Campusu Polska Przyszłości.
Marcin Austyn