8 stycznia 2023

„Za jakie grzechy, dobry Boże?” – czy francuska rodzinka przyjmie „transpłciowego” wnuka?

Zwariowana rodzina państwa Verneuil od lat bawi widzów na całym świecie. Oprócz dawki śmiechu, filmowa trylogia pokazuje ubolewania godną kondycję „konserwatywnych katolików” we Francji i oswaja z dewiacją seksualną pod pretekstem wartości rodzinnych. Jeżeli powstanie czwarta część, wszystko wskazuje na to, że Claude i Marie doczekają się… „transpłciowego” wnuka.

Szukając filmów na noworoczny urlop, postanowiłem nadrobić zaległości z francuskiej kinematografii. Nie ma powodu krytykować filmu Za jakie grzechy, dobry Boże? oraz kolejnych dwóch części, gdyż jest to po prostu dobra – i jakże wymowna w całej swej lekkości – komedia obyczajowa. Można wręcz powiedzieć, że wszelkie przerysowanie ostatecznie dość dosłownie oddaje słabość współczesnej kultury postchrześcijańskiej.

Film opowiada o małżeństwie francuskich burżujów, Claude’a i Marie Verneuil, żyjących w pięknej  posiadłości na prowincji. Ona biega do konfesjonału niczym na kozetkę, a zlaicyzowany ksiądz-fircyk, któremu obojętne są zasady religii, wzdycha na jej widok, raz nawet odmawiając jej sakramentu pokuty, gdyż jest właśnie w drodze na tenisa. On reprezentuje najdziwniejszy gatunek człowieka – „konserwatystę” porewolucyjnego, dla którego wzorem jest Charles de Gaulle, a katolicka otoczka miesza się ze wszystkimi społecznymi miazmatami Rewolucji.

Wesprzyj nas już teraz!

Śledzenie spazmów, jakie u rodziców wywołują kolejne śluby ich czterech córek jest tyleż śmieszne, co godne politowania, gdyż wynika z całkiem bezrefleksyjnej bigoterii, a nie prawdziwej duchowej troski o wartości katolickie i narodowe. Pierwsza poszła za Żyda, druga za Algierczyka, trzecia za Chińczyka (nie wiem, czy w takiej kolejności). Czwarta z kolei oświadcza, że jej narzeczony jest katolikiem i nosi imię Charles… Eureka, nareszcie!

Ale gdy spotykają się po raz pierwszy w eleganckiej restauracji, widzimy, że wybranek serca najmłodszej latorośli jest… Murzynem. Reakcja rodziców pokazuje prawdziwą zaściankowość ich myślenia, bo akurat w tym jednym przypadku to wyznanie potencjalnego zięcia – a nie kolor jego skóry – powinno być dla nich najważniejsze. Poza tym państwo Verneuil nie dają ani jednego wyrazu zatroskania o zbawienie wieczne swoich córek czy wnuków pochodzących z mieszanych małżeństw i bynajmniej nie wychowywanych w religii katolickiej.

Skoro mówimy o komedii, nie ma sensu uderzać w poważny ton. Niemniej warto zauważyć, jak wiele ta filmowa trylogia mówi o współczesnej Francji (czy też świecie w ogóle) i o Kościele zblatowanym ze światem. Prowincjonalny proboszcz śmieje się charakterystycznym wysokim głosem z kolejnych ślubów, po czym reaguje w dokładnie ten sam sposób, gdy okazuje się, że siostra Murzyna Charles’a bierze „ślub” z… kobietą.

Ksiądz, jakby nigdy nic, pojawia się na uroczystości w urzędzie stanu cywilnego, po czym tańcuje w najlepsze z mężatkami podczas imprezy weselnej w pięknym ogrodzie Claude’a i Marie. Dzieje się to w drugiej części (I znowu zgrzeszyliśmy, dobry Boże!), gdy widz wie już, jak ważna jest rodzina oraz że w imię jedności i miłości należy się pogodzić i wzajemnie zaakceptować. Piękne wartości! Szkoda tylko, że płynnie i niepostrzeżenie zostają użyte do usprawiedliwienia nie tylko indyferentyzmu religijnego, ale i zaburzeń psychicznych na tle seksualnym.

W kolejnej części widzimy już jak dwie lesbijki przyjeżdżają z adoptowanym dzieckiem, z czego płynie logiczny wniosek: jeżeli powstałaby czwarta część, to państwo Verneuil musieliby znów nadążyć za duchem czasów i zaakceptować, że ich wnuczka zapragnęła być wnuczkiem albo na odwrót. Jak kochać, to kochać! Miłość to miłość, czyż nie?

Właśnie problem w tym, że… nie. Dlatego tak doskonale trylogia Philippe’a de Chauveron’a oddaje poplątanie dzisiejszego świata. Nawet najtwardszy sprzeciw wynikający z resztek przywiązania do tradycyjnego porządku musi skapitulować przed presją otoczenia, tak jak skapitulował – wydawałoby się, że zatwardziały czarnoskóry konserwatysta – ojciec Charles’a, który ostatecznie przybył na zawarcie sodomickiego kontraktu.

To już nie jest tsunami Rewolucji, to delikatna, miła w dotyku fala, która przychodzi grzecznie i cicho, by wypłukać resztki tego, co Boskie i niezmienne. Aż dziw, że w takim środowisku jakakolwiek forma katolicyzmu w ogóle się ostała. Ale ten katolicyzm to zaledwie kwiatek do kożucha, na którym dosłownie jeden listek był jeszcze zabrudzony „uprzedzeniami” z czasów ancien regime… Wystarczyło, że śliczne córeczki lekko dmuchnęły, muskając palcem ten kwiatek i nie zostało już nic, co zaburzałoby wspaniałą harmonię porewolucyjnego świata, w którym grzech nie jest już grzechem, a jedyna zbrodnia to nietolerancja wobec wszelkiej „inności”.

Postawa Claude’a i Marie nie ma oczywiście nic wspólnego z konserwatyzmem i katolicyzmem, choć „konserwatywnymi katolikami” mianował ich jeden z recenzentów. Jeżeli konserwatyzm rozumiemy (wbrew stereotypom) nie jako „konserwowanie” czegokolwiek, lecz nieprzerwane zachowywanie odwiecznego Boskiego porządku, to faktycznie ukazane w filmie francuskie małżeństwo próbuje jedynie „konserwować” trwałość i jedność rodziny, ale w całkowitym wyabstrahowaniu od źródeł rodzinnych wartości, leżących w porządku naturalnym. Podobnie katolicyzm – będący w rzeczywistości „znakiem sprzeciwu” wobec zbuntowanego świata – jest tu co najwyżej liberalnym „katolicyzmem”, a więc fasadą, zwiewnym uczuciem zakorzenionym wyłącznie w określonej estetyce, a nie w istocie objawionej religii.

Sprzeciw wobec zagrożeń płynących z mieszanych małżeństw czy też związków homoseksualnych, jest tu całkowicie nieracjonalny, gdyż rzekomo katoliccy rodzice nie przejawiają w swoich reakcjach ani krztyny nadprzyrodzonego rozumienia i moralnego non possumus wobec faktycznego zła oraz opłakanych skutków apostazji i życia w grzechu przeciwko naturze.

Ich katolicyzm to poza, to spacer do wiejskiego kościoła, to podniosła atmosfera wspólnego śpiewania kolęd, to swojska krotochwila z młodym proboszczem. Ale nie ma w nim już nic z autentycznego życia duchowego i intelektualnego (wiara katolicka jest wszakże zgodą rozumu na to, co Bóg objawił). To katolicyzm zepchnięty do kruchty, pozbawiony bicza, który Pan Jezus ukręcił na tych, co znieważali zasady prawdziwej religii.

Jest to dokładnie taki wizerunek Francji, jaki wykuto w czeluściach lóż masońskich i w mrokach „oświeconych” umysłów encyklopedystów. To Francja, w której katolicyzm może być tolerowany jedynie jako niegroźna maska – jedna z wielu, ani lepsza, ani gorsza – swojska, ale taka, którą można w każdej chwili zdjąć, gdy w grę wchodzą „wartości” Rewolucji, takie jak swoboda grzesznego życia, zrównanie prawdy i błędu oraz braterstwo z pominięciem prawdziwej miłości bliźniego (a więc troski o zbawienie).

Pozostając wciąż w noworocznej atmosferze, zdecydowanie warto obejrzeć trylogię o rodzinie Verneuil. Po to by się pośmiać, rozerwać, z dystansem spojrzeć na upadającą cywilizację białego człowieka, ale i w głębi duszy uczuć ten dziwny dysonans – tę myśl, że gdyby bohaterowie mieli skonfrontować się z prawdziwym ogniem Bożej prawdy, który wypala wnętrzności, to dopiero by się działo się w ich cudownej posiadłości pod Chinon!

Być może wówczas odnaleźliby w sobie nieco tej Francji, która została pogrzebana pod układną, ale jakże fałszywą szatą porewolucyjnej rzeczywistości. Być może ich miłość do ojczyzny wykroczyłaby poza zaściankowy sentyment i przyjęła choć promień dawnej piękności. Ten zaś mógłby stać się ostrzem czyniącym uzdrowieńczą ranę na ciele gnijącym pod szytym na miarę garniturem i szykowną garsonką…

Filip Obara

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(18)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie