„Uderzyła mnie postać nikczemna moskiewskiego żołnierza: mali, koślawi, niepocześni, ostatecznie zdemoralizowani przy tym, nie było w nich ani tej tęgości, którą Mazur, Krakowiak – nawet w nieszczęściu zachować umie, ani tej wesołej miny, ani tej lekkiej fanfaronerii, ani tej marsowej postawy i wojennego ruchu, które zawsze w polskim znajdziesz żołnierzu. U nich widać było naród do niewoli stworzony, żołnierzy batogiem uczonych, ćwiczonych tylko; ale ani śladu iskierki ducha, ani śladu zapału, wiary, energii – i boskiego ducha – i patriotyzmu.”
„W dzień wyjazdu, po nocy w bezsenności i ciężkich mękach spędzonej, usłyszałem na korytarzu ustawny hałas, jak gdyby kto suknie [ubrania] trzepał; zdziwiony pytam wchodzącego do izby kolegi mego, adiutanta [Stanisława] Fiszera, jaki to tak niezmordowany sługa trzepie tyle sukien.
Wesprzyj nas już teraz!
Jaki sługa – zawołał Fiszer – jakie suknie: to dwóch kaprali z rozkazu[rosyjskiego majora] Titowa okłada pałkami cyrulika naszego, Xenephona.
O Xenephonie! – zawołałem – o odwodzie dziesięciu m.[tysięcy] Greków, o szlachetna sztuko lekarska, jakże was traktują.
[Major] Titow śmiał się do rozpuku z zadziwienia mego.
Cóż– rzekłem – biedny Xenephon zrobił?– zapytałem.
Niewiele złego – odpowiedział – ale już bardzo dawno, jak nie był bitym, kazałem mu więc dać pałki, by się nie odzwyczaił.”[1]
Działo się to podczas podróży polskiego jeńca do więzienia, w listopadzie 1794 roku. Scena ta w pigułce pokazuje stosunki panujące w armii rosyjskiej owego okresu. Bezwzględne traktowania żołnierzy było normą, na którą Polacy patrzyli ze zdumieniem i z obrzydzeniem.
Niewolnicy cara
Polacy uważali Rosjan za niewolników, gdyż ci poddawali się władzy knuta z całkowitą rezygnacją. Tradycja ta była chyba równie stara, co państwo moskiewskie. Już dwa stulecia wcześniej, bo na początku XVII wieku, Stanisław Niemojewski opisywał reakcję Iwana Groźnego na mowę bojara, Iwana Fiodorowicza Mstisławskiego, której to mowie nie był kontent:
„Kiedy zaś wielki kniaź obrazi na dumnego [bojarzyna z dumy] z mowy jego, tam już nieodwłoczna sprawiedliwość. Zaraz go kostorem (z którem wielki kniaź z powinności obecnie chodzi, co oni posochem zowią) bije po łbu, po grzbiecie, on zaś powinien się nie umykać ani rękoma składać, tylko mówić: Caru, hospodaru, wielki kniaziu żałuj ruczek[rączek] swoich, które zmordujesz, bijąc mię, chłopa swego, miej wzgląd na się.”[2]
Polskiemu szlachcicowi, który cieszył się nietykalnością osobistą (do chwili wydania prawomocnego wyroku sądu) oraz wolnością słowa, takie zachowanie nie mieściło się w głowie. Rzeczpospolita i Rosja, to były dwa, zupełnie różne światy. Mniej więcej w tym samym okresie, gdy Iwan Groźny okładał swego bojara kosturem, w trakcie obrad polskiego sejmu król Stefan Batory, oburzony zuchwałością przemawiającego szlachcica, wykrzyknął do niego „milcz błaźnie!”. Na co usłyszał dumną odpowiedź:
„Nie jestem błaznem, lecz obywatelem, który wybiera królów i obala tyranów.”[3]
Czy posłowi, Mikołajowi Kazimirskiemu, spadł wówczas choć jeden włos z głowy? Nie! Batory ustąpił, bo podnosząc rękę na polskiego szlachcica i posła, złamałby prawo. A to oznaczało bardzo poważne kłopoty z buntem poddanych przeciwko tyranowi włącznie.
Skoro w państwie moskiewskim, a później w Rosji, nawet najwyżsi dostojnicy podlegali władzy knuta, to jak nędzny musiał być los zwykłych rekrutów, których zwykle siłą wcielano do armii? Jak nędzny był los żołnierzy, którzy najczęściej wegetowali w niej do śmierci, choć formalnie w 1793 roku czas służby skrócono do 25 lat, a w 1834 roku do 20 lat[4]? Za chwilę o nim opowiem. Ale najpierw pokażę, jak ten los odbijał się na wyglądzie moskiewskich sołdatów.
„Sztywność i niewola żołnierza carskiego dziwnie odbijała od swobodnej wesołości naszych żołnierzy.”[5]– pisał Kazimierz Brodziński, porównując żołnierzy Księstwa Warszawskiego i rosyjskich, którzy w tym samym czasie, czyli w lipcu 1809 roku, stacjonowali w Krakowie. Kilka dekad później Krzysztof Jan Aleksander Niezabytowski widział niemal identycznych sołdatów:
„Uderzyła mnie postać nikczemna moskiewskiego żołnierza: – w płaszczach, nie – mundurach, mali, koślawi, niepocześni, ostatecznie zdemoralizowani przy tym, nie było w nich ani tej tęgości, którą Mazur, Krakowiak – nawet w nieszczęściu zachować umie, ani tej wesołej miny, ani tej lekkiej fanfaronerii, ani tej marsowej postawy i wojennego ruchu, które zawsze w polskim znajdziesz żołnierzu. U nich widać było naród do niewoli stworzony, żołnierzy batogiem uczonych, ćwiczonych tylko; ale ani śladu iskierki ducha, ani śladu zapału, wiary, energii – i boskiego ducha – i patriotyzmu.”[6]
Niewolnicy, bydło, zwierzęta – takimi epitetami obdarzano Moskali, których do tego, odczłowieczonego stanu, doprowadzał system oparty na knucie.
Dola i niedola carskiego sołdata
Julian Ursyn Niemcewicz, polski szlachcic, który nie krył się z nienawiścią do Moskali, będąc osadzonym w carskim więzieniu, poznał przerażający los swoich wartowników. Wówczas pierwszy raz w życiu poczuł do rosyjskich żołnierzy nie nienawiść, ale współczucie i sympatię:
„Słodycz, z którą obchodziłem się z pilnującymi mnie żołnierzami może i stan mój łatwo w nieszczęśliwych jak ja wzbudzał politowanie i przychylność: było więc dla mnie męczarnią patrzeć na katusze, jakie im nielitościwy praporczyk [stopień podoficerski] za najmniejsze przewinienie co dzień zadawał; człowiek ten urodzony mużykiem [chłopem], ożeniwszy się z córką woźnicy Samojłowa [ministra tajnych więzień] został praporczykiem; wyniesiony nad wszelkie nadzieje swoje w katowaniu podwładnych swoich szukał przekonywać się o godności swojej. Stawał z zegarkiem w ręku i liczył minuty, przez które dwóch kaprali okładali kijami nieszczęśliwego sołdata. Trzeba było być Moskalem, by te bicia wytrzymać, by nawet patrzeć na nie.”[7]
Niemcewicz nie mogąc ścierpieć widoku katowanych stróżów jego niewoli, postanowił im pomóc:
„Nieraz, gdy praporczyk ten przychodził do mnie na wódkę, czyniłem mu uwagi względem tak okrutnego postępowania. Muszę robić jak drudzy –odpowiadał – i ja byłem sołdatem i wiem, że to wytrzymać można.Wiedząc, że był zabobonnym: Paweł Iwanowicz –rzekłem – nie wiesz, że nam umrzeć potrzeba, że Najwyższy sądzić nas będzie, że święty Mikołaj zapisuje wszystkie grzechy nasze, że za każde uderzenie, za każdą łzę, za każdą kroplę krwi, którą wyciskasz, odpowiesz, że kary piekielne, ogień, smoła, widły i diabłów, ich rożny…Tu praporczyk, cały przelękniony: Sztoż działat, sztoż działat[cóż robić, cóż robić] – rzekł z westchnieniem i rozmowę odmienił. Postrzegłem jednak, iż piekło moje uczyniło na nim wrażenie, mniej bowiem dręczył sołdatów.”[8]
W opowieści tej zadziwia nie tylko okrutny sposób traktowania żołnierzy–wartowników, ale i to, że więzień miał się od nich lepiej. Co prawda pozbawiono go wolności, ale przynajmniej nie bito. Nie był to zresztą żaden wyjątek. Julian Jasieńczyk, który w latach 50. XIX wieku został wcielony do armii carskiej i służył w niej kilka lat, znając ją od podszewki, porównywał los zwykłych żołnierzy do aresztantów:
„Byt aresztantów w Orsku był o wiele lepszy od żołnierskiego. Umiejący rzemiosła pracowali przy rzemiosłach bez żadnej kontroli, przy skarbowej więc robocie zarabiali i dla siebie; nie umiejący żadnego rzemiosła używani byli do rąbania drzewa, do czyszczenia ulic, robienia cegły itp. Na kilku lub kilkunastu aresztantów dawano jednego lub dwóch konwojowych; ci nie mieli prawa zmuszać ich do roboty, obowiązkiem konwojowych było pilnować, by aresztanci nie uciekali. Była to tylko zachowana forma, bo kilkunastu aresztantów bez okucia, wypoczętych, nie mogli obawiać się znękanego żołnierza, który zaledwie włóczył się za nimi.”[9]
I oto nastąpił prawdziwy cud. Podczas gdy w wojsku dezercje były masowym zjawiskiem, to:
„Rzadko kiedy zdarzała się ucieczka z rot aresztanckich, owszem przybyły ex-aresztant do koszar na służbę, po wysiedzeniu kary, przemyśliwał nad tem, jakby się tanim kosztem dostać na powrót do rot aresztanckich, gdzie nie ma ani musztry, ani warty, ani żadnej odpowiedzialności, na jakie żołnierz wystawiony jest co chwila [i co często przypłacał braniem chłosty].
Pewnego dnia ogromny krzyk powstał na ulicy; zbiegają się ciekawi i widzą starą Tatarkę leżącą na ziemi, przy niej stoi żołnierz z szydłem. Nadbiega warta i aresztuje żołnierza, obwinionego o morderstwo na środku ulicy w dzień biały. Mniemanego zbrodniarza osadzili na odwachu, Tatarkę zaprowadzili do szpitala; po zrewidowaniu okazało się małe kolnięcie szydłem w ramię.
Przelękły dowódca batalionu zapytuje obwinionego, jaki był powód, dla czego rzucił się na tę kobietę? Obwiniony z zimną krwią przy świadkach odpowiada głośno, że ją chciał zamordować. Po takiem zeznaniu obwiniony oddany został pod sąd. A kiedy koledzy zapytali go o istotną przyczynę, litując się nad niedoświadczonymi, odpowiedział im:
– Wy uciekacie, żeby się uwolnić od służby, i cóż, dezertera złapią, obiją i służyć każą. Mnie teraz oddadzą pod sąd, rok przesiedzę na odwachu, nim sprawa się skończy; mam więc rok czasu lub więcej zyskanego. Potem zapadnie wyrok na jakie parę tysięcy pałek i kilkanaście lat rot aresztanckich; parę tysięcy pałek rozłożę sobie na jakie cztery raty, to skończy się w pół roku, poczem już będę wolny na całe życie, bo w aresztanckich rotach nie biją tak jak u was. Policzcie tylko, ile każdy z was dostanie w ciągu roku! pewno nie mniej, ile mnie wyrok przeznaczy. I cóż macie na końcu? Oto te same pałki i tęż samą służbę. Któż więc z nas wygrywa?”[10]
Wyjaśnić tu należy, co oznaczało owo rozkładanie kary na raty. Otóż rzadko kiedy sądowi, czy dowódcy chodziło o zachłostania człowieka na śmierć. To, że często tak się chłosta kończyła, nie oznacza, że był to jej cel. Jej podstawowym zadaniem było tak boleśnie ukarać skazanego, by ten nie popełnił recydywy. Dlatego skazując żołnierza na pałki, jeśli nie zastrzeżono, że kara ma być wymierzona w całości naraz, bito go tak długo, aż zmasakrowano mu plecy. Bito do momentu, gdy zrobiła się z nich krwawa miazga, a kości zaczęły wystawać spod skór. Bito do omdlenia człowieka. Wówczas bicie przerywano, a karanego odsyłano do szpitala, by podleczył się nieco. Gdy skóra znów pokrywała plecy, skazaniec wracał po drugą ratę kijów. W ten oto sposób można było przyjąć na plecy nawet kilka tysięcy pałek i przeżyć. Na to właśnie liczył opisany powyżej żołnierz, który z premedytacją zaatakował kobietę, by z normalnej służby dostać się do rot aresztanckich.
Służba do śmierci
Wspomniałem powyżej o czasie służby w wojsku rosyjskim. Teoretycznie, od 1793 roku, był on ograniczony. W praktyce rzadko który rekrut dożywał chwili zwolnienia do cywila. I nie chodzi tu bynajmniej o ryzyko śmierci w wyniku działań wojennych. Zdecydowaną większość żołnierzy zatłuczono na śmierć jeszcze zanim ci zobaczyli nieprzyjaciela. Jak to wyglądało w praktyce? Wspomniany już Julian Jasieńczyk dokładnie opisał cały proces przygotowania sołdata do służby. Na jednym z jego etapów:
„Dowódca kompanii, otrzymawszy transport rekrutów, dzieli ich na dziesiątki, a oddając gefrejterowi każdą taką dziesiątkę, mówi: Masz, bij a ucz. Po sześciu miesiącach gefrejterowi pozostało dwóch lub trzech rekrutów, ale wyuczonych. Dowódca kompanii egzaminuje, a zadowolniony, chwali gorliwość gefrejtera, mówiąc znów: Dwóch uczonych więcej warto, jak dziesięciu nieuczonych. Reszta zaś komendy gefrejtera przeniosła się do wieczności. Były to czasy Mikołajewskie [zmarłego w 1855 roku cara Mikołaja I], a on sam mawiał: Za jednego bitego dam siedmiu niebitych.”[11]
Perfidia systemu polegała nie tylko na tym, że bito żołnierzy. Ale także na tym, że dawano im cień nadziei, że ich męki kiedyś się skończą. Było to chyba potrzebne, by zmniejszyć olbrzymią skalę dezercji. Powrót do domu – to było marzenie zdecydowanej większości ludzi, wcielanych do armii. Większość z nich miała jednak świadomość, że służba wojskowa jest praktycznie dożywotnia. Ileż skarg i żalów nasłuchał się Niemcewicz z ust strzegących go wartowników, z których:
„[…] niektórzy o kilkaset mil urodzeni w Azji, porwani od żon i dzieci, od lat dwudziestu nie słyszeli o nich ani spodziewali się więcej ni słyszeć, ni widzieć ich.”[12]
System dbał, by nawet ci, którzy przeżyli najtrudniejszy etap służby, czyli okres szkolenia, nie mogli czuć się zbyt pewnie. Nawet wieloletnia służba mogła iść na marne, gdyż:
„Jeżeli żołnierz w ciągu piętnastoletniej służby trzy razy był [przez sąd] karany, trzy razy musiał ją zaczynać, bo służba liczy się od dnia egzekucyi [wyroku] dokonanej. Tym sposobem zdarza się, że po piętnastoletniej służbie stary żołnierz nie ma jeszcze [zaliczonego] miesiąca służby; już siły stracił, zgarbiony, przyciśnięty wiekiem i pałkami, wlecze się jeszcze na musztrę i zaczyna służbę na nowo.”[13]
Epilog
Istnieje w Polsce kilku publicystów, którzy niedolę chłopa w Rzeczpospolitej Obojga Narodów rysują najczarniejszymi barwami. Są i tacy, którzy wciąż twierdzą, że rozbiory Polski oznaczały postęp i wyzwolenie mas ludowych spod tyranii panów–szlachty. Tym chciałbym gorąco polecić lekturę pamiętników żołnierzy służących czy to w armii rosyjskiej, czy w pruskiej, bo i ta ostatnia swoje sukcesy opierała na sile oficerskiej pałki. Chciałbym tym publicystom jednocześnie przypomnieć, że w Rzeczpospolitej, do roku 1789, wojsko państwowe było formowane z ochotników, a nie z przymusowo wcielanych w jego szeregi poborowych. Przy czym utworzona w wyniku reform Sejmu Wielkiego armia, nie istniała długo, gdyż wkrótce doszło do dwóch ostatnich rozbiorów. Później, w odrodzonej Polsce (w Księstwie Warszawskim), choć armia bazowała na poborowych, to kary cielesne były w niej zabronione!
Prawdą jest, że o ile w dawnej Rzeczpospolitej chłop musiał pracować na pana i podlegał jego woli, to i praca ta zwykle była stosunkowo umiarkowana, i jego samego traktowano łagodnie. Oczywiście od tych reguł były wyjątki, ale to były właśnie wyjątki, a nie norma. Ten „straszny” system, który pozwalał chłopu wieść co prawda pracowite, lecz i bezpieczne oraz spokojne życie, został zniszczony właśnie w wyniku rozbiorów. Wiedzą o tym historycy, którzy oceniają, że tak ze względu na gwałtowny wzrost podatków, jak i właśnie ze względu na pojawienie się przymusu służby wojskowej, dola chłopa polskiego w okupowanym kraju uległa gwałtownemu pogorszeniu. Niestety wciąż nie chcą tego przyjąć do wiadomości niektórzy publicyści.
Wróćmy jednak do rosyjskich żołnierzy. Alexander Mikaberidze wyliczył, że w okresie 1705–1825 do armii rosyjskiej wcielono ponad 4 mln ludzi. To dzięki nim Rosja awansowała do rangi światowego imperium. Jakim to się odbyło kosztem? Wie to już każdy, kto przeczytał ten artykuł. Ocenę faktów pozostawiam Czytelnikom.
Na końcu ciekawostka. W filmie „Szwadron” pokazano scenę chłosty żołnierza armii carskiej. Wydaje się dość brutalna. Lecz gdyby ją pokazać żołnierzom z tamtej epoki, to uśmialiby się do łez. Cóż bowiem użyto do tej chłosty? Gałązek, które wystraszyłyby chyba tylko dziecko. W rzeczywistości bowiem:
„Kij, podług formy przepisanej, miał przynajmniej półtora cala [około 4 cm] grubości. W roku 1823 na jesieni tak się spodobała ta forma Ks. Michałowi, iż wziął z sobą na model jeden taki z temblakiem rzemiennym, w celu zaprowadzenia takowych we wszystkich fortecach w Rosji. Siepacze, podoficerowie od weteranów, zazwyczaj z sobą miewali w takim razie [egzekucji wyroku] po kilka kijów na zapas, gdyż te pomimo grubości trzaskały się w drobne kawałki na ciele nieszczęśliwej ofiary”.
Dr Radosław Sikora
Przypisy:
[1]Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich. Opr. Jan Dihm. t. II. Warszawa 1958. s. 123.
[2]Niemojewski Stanisław, Diariusz drogi spisanej i różnych przypadków pociesznych i żałosnych prowadząc córkę Jerzego Mniszka, Marynę, Dymitrowi Iwanowiczowi w roku 1606. Opr. Roman Krzywy. Warszawa 2006. s. 184.
[3]Janusz Tazbir, Myśl polska w nowożytnej kulturze europejskiej. Warszawa 1986. s. 71.
[4]Alexander Mikaberidze, The Russian army and society during the Napoleonic wars. „Studia historyczno-wojskowe.” t. III. Zabrze 2009. s. 304.
[5]Kazimierz Brodziński, Wspomnienia mojej młodości. opr. Aleksander Łucki. Kraków 1928. s. 56.
[6]Krzysztof Jan Aleksander Niezabytowski, Pamiętniki moje. Warszawa (period rewolucyjny). Opr. Jerzy A. Jucewicz. Warszawa 1991. s. 137.
[7]Niemcewicz, Pamiętniki, t. II, s. 165.
[8]Tamże, s. 165–166.
[9]Julian Jasieńczyk, Dziesięć lat niewoli moskiewskiej. Lipsk 1867. s. 251–252.
[10]Tamże, s. 252.
[11]Tamże, s. 159.
[12]Niemcewicz, Pamiętniki, t. II, s. 166.
[13]Jasieńczyk, Dziesięć, s. 242.
Materiał pierwotnie ukazał się na portalu kresy.pl. Publikacja w porozumieniu z Redakcją kresy.pl
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Sieroty po Rzeczpospolitej. Prawdziwa historia chłopów i szlachty polskiej
Dlaczego lewica powinna uwielbiać polską szlachtę, choć jej nienawidzi?