21 lutego 2024

Za politykę klimatyczną UE płacimy fortunę. To miliardy na destrukcję własnej pozycji w świecie

(Ilustracja: geralt/Pixabay)

Już teraz tracimy fortunę na unijnej polityce klimatycznej. Opłaty za emisję CO2 przyczyniają się do znacznego wzrostu cen energii i wtórnie napędzają inflację. Środowiskowe ograniczenia pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki, a widmo przymusowych remontów zwiastuje kolejne koszty. W ostatnich miesiącach eurokraci pokazują nam jednak, że gdy na Starym Kontynencie rośnie inflacja a gospodarka spowalnia, oni dopiero się rozkręcają. Szefostwo „resortu klimatu” deklaruje ochotną współpracę z komisarzami. „Ambitna polityka klimatyczna” sięga głęboko do polskich kieszeni. Ile nas teraz kosztuje, a ile jeszcze przez nią dopiero stracimy?

 

Niebotyczne koszty

Wesprzyj nas już teraz!

Nowa minister środowiska z ugrupowania Szymona Hołowni zadeklarowała podczas styczniowego wywiadu, że Polska może w „najbliższych latach” przeznaczyć na odejście od paliw kopalnych sumę… 500 miliardów złotych. To niewiele mniej niż roczne dochody całego państwa – w zeszłym roku do skarbu spłynęło w sumie 684,5 mld PLN.

Przy okazji Hennig-Klosce, mającej najwyraźniej skłonności do potknięć, nieco powinęła się noga. Minister w rządzie Tuska zadeklarowała, że „klimatyczne” wydatki trzeba mimo wszystko planować uważnie – bo potrzebna będzie pomoc finansowa dla obywateli, którzy w międzyczasie popadną w ubóstwo… Chodzi o związek czasowy, czy jednak szefowa „resortu klimatu” zagrała po prostu w otwarte karty?

Tym, jak głęboko eko-fanatycy sięgną do naszych kieszeni, martwimy się coraz częściej. Na horyzoncie znajdują się już kwoty przekraczające wartości, jakimi operuje regularnie skarb państwa. Uczestnicząc w szycie klimatycznym COP 28 przewodnicząca KE Ursula von der Leyen zapowiadała, że w polityce klimatycznej czas przejść z wydatków miliardowych do bilionowych… Taką skalę kosztów trzeba zakładać, skoro eurokraci chcą redukcji emisji CO2 o 90 procent w porównaniu do statystyk z 1990 roku, i to w ciągu zaledwie następnych 15 lat…

Na ten zamiar zdążyła już w polskim imieniu przystać wywodząca się z „Zielonych” Urszula Zielińska, obdarzona teką „wiceministra klimatu”. Konieczne zmiany infrastruktury energetycznej dla osiągnięcia tego celu w przypadku Polski pochłoną 2,5 biliona złotych, donosi „Gazeta Polska”, powołując się dane Instytutu Rousseau. Gdyby podzielić tę wartość na liczbę mieszkańców, to przeciętna czteroosobowa rodzina zapłaci za transformację energetyczną 3,5 tysiąca złotych miesięcznie. A przecież dziesięć lat później UE ma stać się na dobre „neutralna klimatycznie”, co oznacza, że finansowe obciążenia jeszcze urosną. W sumie do 2050 roku Polska ma przeznaczyć na przemianę energetyczną równowartość kilku 12-miesięcznych budżetów.

 

Ekologia według Brukseli, czyli miliardy w błoto

Skąd taka skala przewidywanych wydatków? Jak szacują ekonomiści, unijny model transformacji, jaki kolejne rządy pozwoliły narzucić Polakom, to rozwiązanie wyjątkowo kosztowne i pozbawione charakteru inwestycji. Urzędowe restrykcje przeciwko paliwom kopalnym zmuszają do stawiania na nieopłacalne technologie, które na warunkach rynkowej konkurencji nie miałyby szans zastąpić tych tradycyjnych. Ponieważ samochody elektryczne czy np. alternatywne systemy ogrzewania pozostają drogie i w użyciu, i w zakupie, ich upowszechnienie odbywa się tylko poprzez systemy dopłat lub sztuczne zwiększanie kosztów użycia technologii konwencjonalnych.

Wszystko to napędza karuzelę wydatków. Na końcu tej drogi zresztą i tak nie ma powodów do optymizmu. Rynkowa dominacja kiepskich rozwiązań, narzuconych przez politykę finansową i lobbing, odsunie tylko w czasie ich ewentualny rozwój w kierunku większej opłacalności.

Fatalne skutki podobnego podejścia opisywał w tekście, który szeroko obiegł anglojęzyczne media, znany ekonomista Bjorn Lomborg. Spółki produkujące „zielone” technologie kiepsko radzą sobie na giełdach, nie proponują konkurencyjnych względem spalinowych rozwiązań, nie są w stanie na dłuższą metę zastąpić ich pod żadnym względem. Przez narzucanie ich prawem lub poprzez zwiększanie kosztów eksploatacji wydajnych technologii, kreuje się nieefektywny system – pożera on olbrzymie pieniądze i nigdy nie będzie miał szans nikomu się opłacać.

Zdaniem rozpoznawalnego autora, do 2030 roku państwa rozwinięte, jeśli będą realizować założenia klimatyzmu – wyłożą na transformację energetyczną w sumie do 5,5 tryliona dolarów rocznie. Gdyby wyliczyć z tego średnią, będzie to oznaczało koszt 1 213 dolarów na mieszkańca. Suma ta stanowi jednocześnie 18 procent wartości łącznego budżetu krajów „pierwszego świata”.

Wobec tych niebotycznych kosztów trudno przejść obojętnie. A to przecież nie wszystko. Poza rozbudową alternatywnych źródeł energii unijna polityka przekłada się na stały wzrosty kosztów życia. Od lat polskie firmy zaangażowane w przemysł energochłonny i produkcję energii muszą przeznaczać znaczne wydatki na ETS – płatne koncesje na emisję CO2. W 2021 roku przedsiębiorstwa objęte tym systemem odprowadziły w kraju składki w łącznej wysokości 25 miliardów złotych, rok później 23 miliardy a do sierpnia 2023 niemal 15 miliardów.

ETS-owe opłaty nie oszczędzają i klientów. Wzrost wysokości opłat za prawo do emisji tony CO2 przyczynił się znacząco do skoku inflacji w ubiegłych latach. Wedle wyliczeń rządu z okresu skokowego wzrostu cen – unijny ETS stanowił wtedy około 60 proc. kosztów produkcji energii w polskich elektrowniach węglowych. W ostatecznej cenie, ponoszonej przez konsumentów – opłata ze emisję CO2 stanowiła zaś 30 procent płatności.

Do kosztów polityki klimatycznej doliczyć należy jeszcze nie wprowadzone przez unijne instytucje rozwiązania, wszelako wyraźnie już zapowiedziane i przepchnięte przez eurokratów. To m.in. zakaz sprzedaży samochodów spalinowych po 2035 roku czy konieczność przeprowadzenia „remontów klimatycznych” w domach jednorodzinnych. Wreszcie od 2030 roku wszystkie nowo budowane budynki mają już nie być ogrzewane paliwami kopalnymi. Te już istniejące mają czekać zmiany instalacji do 2050 r. Drogie remonty i nieopłacalne zamienniki – to kolejne pieniądze, jakie polityka klimatyczna chce wyciągnąć z naszych kieszeni…

Już obecnie koszty polityki klimatycznej stały się znaczącym czynnikiem ekonomicznym – dotkliwe oddziałują na giełdę i kreują kolejne koszty. Tymczasem dotychczas UE „udało się osiągnąć” redukcję emisji dwutlenku węgla o… 30 procent względem danych z roku 1990. Przez następne 15 lat klimatyczni obłąkańcy z Brukseli chcą wynik ten… potroić.

Jakby problemów było mało – to być może najważniejsze – nad całym przedsięwzięciem ciąży srogi absurd. Zafiksowana na słupkach emisji CO2 Unia Europejska odpowiada za 10 procent globalnej emisji dwutlenku węgla; cały zaś Stary Kontynent za 15 proc. O ile w UE wskutek wyjątkowo kosztownej polityki emisja ma wedle szacunków spadać, o tyle w skali globu systematycznie wzrasta, z przerwą na okres pandemicznych lockdownów. Przecież, wedle apokaliptycznych proroctw eko- fanatyków, mająca zgładzić nas wszystkich zmiana klimatyczna jest zjawiskiem globalnym… Jak więc unijna „ambicja klimatyczna” ma przyczynić się do poprawy sytuacji?

Trudno oczekiwać, że pod wpływem tego „przykładu” państwa azjatyckie, zmagające się z głodem obywateli, brakiem dostępu do kluczowej infrastruktury i dotknięte biedą też postawiły na stagnację. Decydując się na podobny krok dokonałyby zresztą ogromnego zła, ograniczając szansę mieszkańców na podniesienie się z ubóstwa dzięki uczciwej pracy. Pytanie, który z unijnych komisarzy pojedzie do slumsów Bangladeszu i wytłumaczy wychudzonym mieszkańcom, że mają płacić całość lub większą część ich mizernych dochodów na walkę ze zmianami klimatycznymi?

Tymczasem wysoka emisja CO2 państw azjatyckich to przecież przynajmniej częściowo skutek przeniesienia na wschód produkcji dóbr trafiających na rynki europejskie. Wiele artykułów codziennego użytku powstaje w fabrykach Chin czy Tajlandii, ale z ich pracy korzystają Niemcy albo Polacy. Co by się stało, gdyby do statystyk „unijnej” emisji CO2 dodać ilości tego gazu uwalniane przy wytwarzaniu produktów, które trafiają w ręce Niemców, Duńczyków bądź niezintegrowanych z narodami Europy cudzoziemców, gorąco witanych przez brukselskich komisarzy? Ile wtedy wyniosłyby statystyki emisji i czy na pewno unijna polityka klimatyczna byłaby w stanie je obniżyć?

Kierowana przez eko-fanatyków Europa prowadzi niebezpieczną politykę, ryzykując gospodarczą stagnacją i marginalizując się w świecie, choć nie widać perspektyw na to, by cel objęty przez komisarzy był w ogóle osiągalny. To ogromny wydatek – podkreślmy – pozbawiony wymiaru inwestycji.

Filip Adamus

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij